Przeżywam ciężki dylemat. Wiem, z jednej strony, że tzw. afera hazardowa, która zajmuje naszą uwagę od wczoraj w stopniu absolutnie wyjątkowym, jest też wydarzeniem niezwykłym. Mam też świadomość, że siła rażenia tego wszystkiego co się wiąże z tą sprawa, może przekroczyć wszystko, czegośmy mieli okazję doświadczać przez wiele ostatnich lat. To wszystko doskonale rozumiem. Mimo to, nie mam najmniejszej ochoty włączać się do dyskusji na ten temat. A to już jest problem. Bo jeśli tej ochoty nie umiem w sobie odnaleźć, to – jak uczy mnie doświadczenie – nie powinienem się odzywać, bo najprawdopodobniej z tego mojego pisania nie wyjdzie nic wartościowego.
Dlaczego nie mam ochoty zabierać głosu na ten temat? Dlaczego nie chcę dziś pisać o Tusku, o Drzewieckim, o Schetynie, o Ryśku, o Chlebowskim, czy nawet o postaci tak wdzięcznej jak Seba Karpiniuk? Przede wszystkim dlatego, że ja w ogóle nie lubię gadać o sprawach tak oczywistych, tak zawstydzająco jednoznacznych, że każde dodatkowe słowo na ich temat może albo wywołać, jeśli nie znudzone kiwnięcie głową, to już tylko histerię ze strony tych, dla których każdy dysonans poznawczy jest tym bardziej irytujący, im bardziej jest wynikiem zwykłego zaślepienia. Jest jednak jeszcze jeden powód, dla którego czuję taką niechęć, by robić to, co – jak wszyscy zdążyli zauważyć – jednak robię. Napisałem tu już grubo ponad 400 tekstów i znaczna ich część była, w ten czy inny sposób, związana z tym nieszczęściem, które wczoraj z taką siłą wtargnęło do naszych domów. Mam wrażenie, że ja już naprawdę powiedziałem wszystko, co można było powiedzieć na temat ludzi, którzy obecnie rządzą naszym krajem, na temat ich interesów i zasad, według których oni te swoje interesy realizują. I nie bardzo wierzę w to, że uda mi się wymyślić coś uderzająco nowego. A jednak piszę. I mam nadzieję, że kiedy ten tekst zostanie już zamknięty ostatnią linijką, przynajmniej część czytelników przyzna, że jednak to ryzyko się opłaciło.
Wczoraj, pod moim króciutkim wpisem na temat kiboli i kibolskiej mentalności, którą tak sprytnie wyprorokowałem, a którą tak niesprawiedliwie zlekceważył któryś z administratorów, jeden z komentatorów zwrócił uwagę na słowa jednego z onetowców, jakby specjalnie odnoszących się do mojego wpisu. Ktoś podpisujący się jako ‘sympatyk normalnych’ napisał coś takiego: „wolę, żeby tusk ukradł mi 100 tysięcy, niż żeby kaczyński mi je dał”.http://wiadomosci.onet.pl/forum.html?hashr=1forum:MSwxNSwxMSw2MTA2NzU4MSwxNjI3NjA5MjYsNzMxMDM3NywwLGZvcnVtMDAxLmpz
Gapię się od wczoraj w ten tekst, próbuję sobie wyobrazić to coś, co siedzi tam, na tamtym końcu tego przedziwnego zdania, i myślę sobie, że dotychczas nikomu nie udało się tak pięknie przedstawić problemu, z jakim mamy do czynienia od kilku już lat, a który w tych dniach przybrał kształt niemal ludzki. Mówiąc ‘problem’, myślę oczywiście o tym ‘sympatyku normalnych’, ale również choćby o niektórych komentatorach tu w Salonie, a może też o Zbigniewie Chlebowskim z wczorajszej konferencji, Andrzeju Czumie z wieczornego występu u red. Rymanowskiego, czy o pośle Karpiniuku, który zjawił się tam zaraz po Czumie i tak cudownie wtopił się w tę plazmę. Bo to w gruncie rzeczy jest to samo zjawisko. Ale kiedy mówię o tamtym końcu tej przedziwnej, onetowskiej refleksji, myślę też o Donaldzie Tusku i jego najbliższym otoczeniu. I proszę sobie nie myśleć, że chodzi mi tu o ministrów Nowaka i Arabskiego. Nie. Tam jest grupa o wiele ciekawsza.
Niedawno miałem okazję spotkać się z moim bardzo dawno nie widzianym przyjacielem, który – tak się składa – miał okazję jakiś czas temu zetrzeć się z tym towarzystwem. Mówi mi więc ów przyjaciel, że bezpośrednie zaplecze Premiera to banda, jak się wyraził, „gówniarzy w garniturach”, wypicowanych głupków, których jest tłum, a których jedyne kompetencje sprowadzają się do wyglądania, mądrzenia się i zadawania szyku. A przede wszystkim do trzymania Premiera w miejscu, gdzie on ma stać. Powiedział mi mój przyjaciel, że w takich sytuacjach, w jakiej on miał okazję obserwować to towarzystwo w działaniu, Premier jest wyłącznie roztrzęsionym, nie umiejącym podjąć jakiejkolwiek decyzji człowiekiem, który nie ma absolutnie nic do gadania, a nawet jak by coś do gadania miał, to już dawno, przy pomocy kilku krótkich, szybkich ruchów, tej świadomości przez swoje otoczenie został pozbawiony.
Ale to też są tylko wykonawcy. I to co widzimy dziś i wczoraj świadczy o tym jednoznacznie. Bo jeszcze dalej, już na samym końcu tej najzłotszej myśli – „wolę, żeby tusk ukradł mi 100 tysięcy, niż żeby kaczyński mi je dał” – jest jeszcze inne towarzystwo. I Mirek – miałem o nich nie pisać, prawda? – ze swoim domem na Florydzie i jego sąsiad Rysiek z tymi swoimi biznesami, i ich wspólny kolega, Grzesiek… i cała pozostała zgraja kolegów. A nad nimi – tak, tak, nad nimi, bo ta piramida nie ma końca – to już z cała pewnością rozciągają się tylko stepy. A tam już nie ma co zaglądać. Bo i po co? Zwłaszcza, że dzięki Bogu, ostateczne decyzje – póki co – będziemy podejmować my. Ty i ja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.