Ktoś mi powie, że upadłem na głowę, bo tu już kolejny dzień, a mi w głowie tylko Nasz Wielki Jubilat, Laureat i Bohater. Może i jest w tym coś, jakaś obsesja, czy może ciężkie kompleksy, ale zawsze mogę się przed samym sobą usprawiedliwić, że srebrna rocznica tego wielkiego wydarzenia, kiedy to nasz Pan Przewodniczący uzupełnił swoim nazwiskiem tę piękną sekwencję: 1980: Adolfo Perez Esqivel, 1981: WKNZdsU, 1982: Alva Myrdal, Alfonso Garcia Robles, 1983: Lech Wałęsa. A taka rocznica to nie w kij dmuchał. Dzięki temu, że Lech Wałęsa stał się częścią tego wybitnego, noblowskiego środowiska, nie będą nam Gwatemalczycy pluć w twarz, że oni mają swoją Rigobertę Menchú Tum, a Rosjanie szydzić, że to oni wydali na świat Michała Gorbaczowa, a my tylko to głupie Powstanie Warszawskie. Więc dwa dni pod rząd o Lechu Wałęsie, to mu się chyba należy?
A przecież proszę zwrócić uwagę, że ani razu nie pisałem o Czesławie Kiszczaku, ani razu o Wojciechu Jaruzelskim, tylko raz - i to wcale nie z własnej inicjatywy, ale przez jednego z bohaterów solidarnościowej rewolucji - o Jerzym Urbanie. Jest w tym coś, że Lech Wałęsa jednak inspiruje bardziej, niż inni. Obiecuję jednak, że to na razie po raz ostatni.
Poza tym, ja właściwie nie za bardzo chcę pisać o Wałęsie, ale bardziej może o Rafale Ziemkiewiczu, który napisał dziś dla Rzeczpospolitej bardzo dobry tekst i ja właśnie o tym. Najpierw jednak refleksja. Myślę sobie, że ta nasza nieustanna, prawicowa skłonność do przyjmowania pozycji defensywnej jest już zdecydowanie przesadna. Proszę zwrócić uwagę: jeśli ktoś chce przyłożyć Kaczyńskim, Powstaniu Warszawskiemu, Radiu Maryja, a nawet komuś tak skromnemu i nikomu niewadzącemu, jak - ostatnio tu wspomniany - red. Łukasz Warzecha, to nie ma w tym najmniejszych skrupułów. Ludzie salonu najwyraźniej wychodzą założenia, że to, co im się wydaje, jest do tego stopnia zobiektywizowane, że jeśli im się chce śmiać, to mają ten śmiech bez skrupułów zademonstrować, a jeśli mają ochotę pozgrzytać zębami, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby to ich zgrzytanie usłyszał cały świat.
Inaczej jest z nami. My doskonale zdajemy sobie sprawę, że, jeśli mamy jakieś poglądy, to te poglądy należą do nas, i tylko do nas, a jeśli, nie daj Boże, są one w jakikolwiek sposób radykalne, to lepiej, albo się z nimi za bardzo nie wychylać, albo - jeśli już - to raczej jej przykryć zastrzeżeniem, że, i owszem, można też mieć inne zdanie.
Efekt tego rodzaju postawy jest taki, że jeśli, dajmy na to w telewizorze, zgromadzi się jakiś demokratycznie zaaranżowany panel dyskutantów, od lewej do prawej, to efekt tego często jest tak, że prawa strona się tak zapętla w zgłaszaniu różnego rodzaju zastrzeżeń do swoich poglądów, że ostatecznie jakiś komunista, albo redaktor Stasiński musi gasić tę eksplozję serdeczności dla ‘tej innej prawdy'.
Przyznam się, że kiedy zacząłem czytać dzisiejszy tekst w Rzepie Rafała Ziemkiewicza, pomyślałem sobie, że i on, tylko po to, by uniknąć zarzutu, że jest nieobiektywny, postanowił się pokręcić troszkę po tych swoich słowach i nie zostawić nam nic, poza informacją, że z tym Wałęsą, to właściwie nie mają racji ani jedni, ani drudzy. Klasyka.
Ale się pomyliłem. Tekst jest bardzo dobry. Powiem nawet, że zupełnie wyjątkowy, a, z mojego punktu widzenia, nawet odkrywczy. Proszę sobie zajrzeć: http://www.rp.pl/artykul/9157,197754_Potomek_cesarza_Walensa.html
Przede wszystkim, ja nie wiedziałem, że w czasie słynnej rozmowy z bratem, zarejestrowanej przez komunistyczne służby, Lech Wałęsa wyraził absolutnie poważnie pogląd, że ich rodzina wywodzi się od rzymskich cesarzy o imieniu Walens. Ziemkiewicz pisze - a myślę, że skoro tak pisze, to może coś na ten temat wie - że komuniści uznali, że ten fragment wynurzeń Wałęsy jest tak idiotyczny, że bezpieczniej będzie go nie ujawniać. I, kiedy tę rozmowę z bratem postanowiono wyemitować w komunistycznej telewizorni, to jednak na ten fragment o ‘cesarzu Walensie' się nie zdecydowali.
Jak mówię, Ziemkiewicz stara się prowadzić swoją myśl, troszkę środkiem. Tak, by nikt mu nie zarzucił, że jest chorym z nienawiści bolszewickim pisiakiem, ani też żeby nie popaść w ciężkie zakłamanie. I ja szczerze powiem, ogólnie rzecz biorąc, jestem skłonny się z główną tezą Ziemkiewicza zgodzić. Mianowicie, przyjmuję, że dzieki swojej niezwykle wybujałej pysze, Wałęsa osiągnął jednak sukces. Nie przyszło mi to wcześniej do głowy, ale myślę, że jest to zupełnie prawdopodobne, że Lech Wałęsa - zwykły, przeciętny robotnik, człowiek do pewnego momentu kompletnie nieznany, poza paroma pokojami w gdańskim budynku Służby Bezpieczeństwa - miał tak niezwykle rozbuchane swoje ego, że w pewnym momencie autentycznie uwierzył, że to on właśnie najpierw zostanie wielkim przywódcą robotniczym, a później nawet i prezydentem.
Myślę dziś sobie, po przeczytaniu artykułu Ziemkiewicza, że jest wielce prawdopodobne, że Wałęsa - zwykły, drobny donosiciel - w pewnym momencie uznał, że jest lepszy od wszystkich i całe to towarzystwo, po jednej i po drugiej stronie, kompletnie rozwalił. I że nikt inny nie byłby w stanie tegho co on osiągnąć.
Dopiero po latach, kiedy już został tym prezydentem i zobaczył, że ta pajęczyna zaczyna go za bardzo oplatać - to już są moje osobiste refleksje - i każdy właściwie jego ruch go przygniata, wpadł w panikę i zaczął tonąć. I tak tonie do dziś, i gdyby nie taki, a nie inny rozwój wydarzeń, wydarzeń i gdyby nie taka, z jaką mamy do czynienia postawa mediów, to już dawno byłoby po Wałęsie.
Ciekawy ten portret Wałęsy, który tak zgrabnie przedstawił Rafał Ziemkiewicz. Czytamy:
„Wbrew legendzie, budowanej w dużym stopniu przez niego samego, przed rokiem 1980 Wałęsa nie był żadnym przywódcą, wokół którego grupowali się bojownicy przeciwko komunizmowi. Był jedynie człowiekiem o ogromnych ambicjach (już na początku lat 70., jak wspominali koledzy ze stoczni, opowiadał im w chwilach szczerości, że będzie rządził), ale na tyle nieistotnym, że zerwanie przezeń agenturalnych więzów SB przyjęła bez specjalnej reakcji. Ot, drobny aktywista wyrzucony ze stoczni za awanturowanie się o warunki pracy i BHP.
Gdy został w 1978 roku wprowadzony przez Wyszkowskiego do WZZ, długo jeszcze nie potrafił w swym myśleniu wyjść poza drobne stoczniowe bolączki, złe traktowanie robotników przez brygadzistów etc.
Wałęsa znany nam dziś zaczyna się od sierpniowego strajku. W przygotowaniach do niego nie brał udziału, dotarł do stoczni z opóźnieniem. Ale wśród działaczy WZZ był jedynym autentycznym robotnikiem (Walentynowicz, jako kobieta, przywódcą zostać nie mogła) i tylko on mógł stanąć na czele strajku. Nikt nie spodziewał się, że niewiele dotąd znaczący "prawdziwek" w ciągu kilku zaledwie dni wyemancypuje się na narodowego lidera, którego już po prostu nie można będzie krytykować ani pytać o dawne błędy."
Więc i ja, też mogę coś opowiedzieć. Coś, czego od lat nie byłem pewny, a nie miałem żadnej możliwości, żeby to zweryfikować. Już ponad piętnaście lat temu, mieliśmy w mieszkaniu drobny remont i z tej okazji pojawił się u nas człowiek, który przyjechał tu na Śląsk z Gdańska. Opowiadał nam, że pracował w Stoczni, brał udział w strajku i Wałęsę pamięta, jako samozwańczego obcego, którego wszyscy podejrzewali o to, że jest agentem, a który jakoś zdołał się w tej całej sytuacji bezpiecznie umocować. Mówił nam ten człowiek przysłany przez naszą administrację, że on uważa Wałęsę za durnia, tyle że durnia bezczelnego. Wałęsa właśnie został prezydentem, więc nie chcieliśmy słuchać tego, co mówi ten człowiek od rur, czy od malowania - nie pamiętam. Uważaliśmy, że to jeden z tych nieudaczników, którzy nie potrafili osiągnąć nic ani zawodowo, ani indywidualnie, więc pozostaje im się tylko pluć, zazdrościć i narzekać.
Spotkałem tego stoczniowca niedawno. Ponieważ potrzebujemy niewielkiego remontu, a większość fachowców wyjechała, albo nie ma czasu, zagadałem go, licząc na stare znajomości. Już nie pracuje w administracji, ma własną firmę remontową. Przypomniałem mu starą rozmowę o Wałęsie. Pamiętał. Powiedziałem mu, ze wtedy, na początku lat 90-tych mu nie uwierzyłem, że bardzo lubiłem Wałęsę i uważałem, że to, co on mówił, to zwykła zazdrość. Zaśmiał się i powiedział, że to go nie dziwi, bo pamięta, że wtedy ktoś mu nawet wlał za to, co mówi o Wałęsie. Wszystko jednak potwierdził, ale dodał jeszcze jedną rzecz.
Powiedział mi, że, kiedy zaczynał się strajk, Wałęsy nikt nie znał. Że on był obcym człowiekiem, który nawet nie pracował w Stoczni. Że przyszedł nie wiadomo skąd i był nie wiadomo kim. I że on - owszem - pamięta panią Walentynowicz. ‘Panią Annę' znali wszyscy. Pamięta też wielu innych działaczy, których nazwiska z kolei mi nic nie mówiły, więc pogadaliśmy znów sobie troszeczkę i tyle.
I teraz czytam ten tekst Ziemkiewicza i zwracam uwagę na jeszcze jeden fragment, tym razem kończący już cały artykuł:
„Pozbawianie Polaków tej wiedzy w imię gloryfikowania politycznej transakcji sprzed 18 lat, której historycznych i społecznych skutków i tak przecież nie da się już odwrócić, czy też w imię dobrego samopoczucia pokolenia solidarnościowych emerytów, to działanie, na które zgadzać się nie wolno. Polacy zasługują na prawdę i na nic mniej niż prawda. Po stokroć rację miał przecież Józef Mackiewicz, mówiąc, że jedynie prawda jest ciekawa".
Chętnie poczytałbym taką historię Lecha Wałęsy, o której wspomina Ziemkiewicz. Historię człowieka tak niezwykle prymitywnego, a jednocześnie tak nieprawdopodobnie sprytnego, ambitnego i przekonanego o swojej wyjątkowej, a przy tym naturalnej wielkości, który, jak nikt inny, był w stanie postawić się systemowi, jaki wszyscy znaliśmy, i - niewykluczone - że go pokonać. Człowieka, który z całym tym swoim bagażem i agentury i prostej religijności i swoistego patriotyzmu i niezwykłego sprytu i determinacji, stanął naprzeciwko tych wszystkich opasłych generałów i ich po prostu wystawił do wiatru. Na pewien tylko czas - to fakt - ale jednak.
Kto by się wziął za takie dzieło? Niech nawet i to będzie Ziemkiewicz, albo ktoś inny, kto do Wałęsy - oprócz szczerej niechęci - czuję jednak i jakiś szczególny podziw.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.