czwartek, 18 września 2008

O dobrym panu z SB, głupich chamach ze wsi i nowej płycie Metalliki

Wydawałoby się, że temat nowo-odkrytych agentów i bezwzględnej czystości ich intencji, został już dawno zużyty i naprawdę nie ma się już w tej kwestii czym zajmować. Tak to jednak się plecie, że każdy nowy przypadek tak zwanego ‘ujawnienia' okazuje się kompletnie inny od poprzedniego, i zawsze niesie ze sobą jakieś nowe, dotychczas nieznane emocje.
Wczoraj, za sprawą Gazety Polskiej, cała Polska miała okazję się dowiedzieć, że do zacnego grona współpracowników PRL-owskich służb dołączył niejaki Aleksander Wolszczan - astronom. Piszę „niejaki", nie dlatego, że chcę Wolszczanowi dokuczyć, ale dlatego, że mogę się założyć, że to nazwisko, mimo niewątpliwych zasług jego nosiciela, zna w Polsce może 1%, może 2% obywateli. Nieważne. Aleksander Wolszczan - wybitny astronom - w roku 1973, jak pisze dzisiejszy Dziennik, „wpadł w sieć SB".
Właściwie już sama fraza, użyta przez redaktora Butkiewicza - dziennikarza działu śledczego Dziennika (a jakże!) - ciągnie za sobą te nowe emocje, o których wspomniałem wcześniej. Bo oto, co widzimy? Jest sobie rok 1973. Ludzie chodzą spokojnie po ulicach, piekarze pieką chrupiące bułeczki, aptekarze sprzedają lekarstwa, murarze budują domy, milicjanci pilnują porządku, strażacy gaszą pożary, lekarze leczą, młodzi astronomowie spoglądają w niebo - idylla jak we wczesnej etiudzie mistrza Wajdy Kiedy ty śpisz - a tymczasem Służba Bezpieczeństwa rozciąga czarną sieć. I nagle - hop! - do sieci wpada jakiś lekarz, za chwilę - hop! - sieć łapie jakiegoś Bogu ducha winnego piekarza, mija parę godzin, a tu niczego niespodziewający się astronom - hop! - wlatuje do sieci.
Oto post-determinizm w wydaniu przedstawicieli kultury post-medialnej.
Jednak numer z siecią nie jest najistotniejszą częścią tego, co od wczoraj się dzieje wokół sprawy Wolszczana. To, że często bardzo różni ludzie nawiązywali agenturalną współpracę z komunistycznymi służbami, ‘bo tak jakoś wyszło', nie jest szczególną nowością. Jak wiemy z dotychczasowych przekazów, współpracę głównie się nawiązywało ‘bo tak jakoś wyszło'. Czasem tylko ktoś współpracował, bo myślał, że nie dość że ‘ogra tych dupków z SB' to jeszcze ‘głuptasy' będą mu za to płacić. Innych powodów właściwie nie było.
W sprawie Aleksandra Wolszczana, interesujący jest inny i dotychczas zupełnie nowy element. Od wczoraj, najróżniejsi eksperci, komentujący współpracę Wolszczana ze służbami, powtarzają w kółko informację, że ten Wolszczan to zawsze był bardzo mądry, inteligentny i sympatyczny człowiek. Grzegorz Miecugow, we wczorajszym Szkle Kontaktowym, bardzo zasępiony, powiedział, że on osobiście jest w szoku, bo znał tego Wolszczana i był pod wielkim wrażeniem, jaki to wspaniały, mądry, sympatyczny i dowcipny człowiek. I jak on potrafił interesująco opowiadać!
Dziś rano, w radiowej Trójce, jakiś inny znajomy astronoma, również nie może się pozbierać do kupy, bo „on go znał i to był bardzo mądry, inteligentny i interesujący człowiek".
Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że każdy dotychczas ujawniony agent, to bardzo mądry i miły człowiek. Trudno żeby było inaczej. Natomiast, o ile mi wiadomo, kwestia ‘mądrości', czy ‘sympatyczności' poszczególnych agentów nie była dotychczas podnoszona publicznie. Mówiło się - owszem - że kogoś złamali, albo ktoś prowadził z ubekami grę, albo, że ten ktoś tak naprawdę niczego ważnego nie podpisał, albo że nawet jak podpisał, to właściwie nikogo nie skrzywdził, i tak dalej w tej poetyce. Ale, że to był taki dobry i miły człowiek? Nigdy.
Nie słyszałem osobiście, żeby ktoś mówił, że ten Michał Boni, jakiż to był sympatyczny i mądry człowiek; albo ta Małgorzata Niezabitowska - przecież to kobieta anioł, a tu taka niespodzianka; albo Marek Piwowski - co to był za wesoły i miły kompan do wódki, i jaki przy tym dowcipny i wrażliwy!
Powtarzam, nie mam absolutnie żadnych wątpliwości, że wszyscy ci świeżo ujawniani bohaterowie pracy na rzecz utrzymania ładu i porządku w komunistycznej Polsce, to nie były chamy bez podstawowej wrażliwości i odpowiedniego wykształcenia, tak jak - nie przymierzając - ja. Jestem przekonany, że każdy - dosłownie każdy - tajny współpracownik aparatu przemocy w PRL, to był bardzo inteligentny i miły człowiek, o niezwykle szerokich horyzontach i szczególnie rozwiniętej kulturze osobistej. No może Lech Wałęsa miał w swoim życiu taki epizod, że był powszechnie uważany za agenta-buca i wieśniaka, ale te czasy już dawno minęły i nawet on, jeśli w ogóle współpracował, to wyłącznie jako potrójny agent o specjalnych zadaniach na rzecz wyrwania Polski z sowieckich kajdan.
Dziś jednak, jeśli słyszymy o współpracy Aleksandra Wolszczana, to zawsze z tą dodatkową informacją, że ‘co to był za inteligentny i kulturalny człowiek'. Dzisiejszy Dziennik na pierwszej stronie publikuje zdjęcie astronoma, na którym widzimy nie jakiegoś tam pokrzywionego oszołoma, ale po prostu gwiazdę. Patrzymy na twarz tego człowieka, na jego ciemne okulary, na ten teleskop w tle i już wiemy: ten człowiek to nie byle kto. To żaden agent, to nawet nie Kloss. To, normalnie, nasza odpowiedź na Jamesa Bonda.
A ja chciałem powiedzieć tym wszystkim, którzy nie mogą pojąć, jak ktoś taki, jak ten wspaniały, tak niezwykle elokwentny i świetnie wykształcony człowiek, mógł współpracować z bezpieką i jeszcze brać za to pieniądze, żeby się uspokoili. Wszystko jest na swoim miejscu. Tam byli tylko tacy. Nas, ciemnych, przepełnionych najbardziej podstawowymi emocjami, wsioków nie brali. Raz że wiedzieli, że pożytku z nas nie będzie, a dwa, że my byśmy nawet nie za bardzo chcieli. Bo ten poziom, na którym panowie ubecy i panowie agenci operowali, intelektualnie nas po prostu przerastał. Myśmy się po prostu do tego nie nadawali.
A więc, to też nie my tworzyliśmy awangardę nowych czasów - tę wykształconą, dobrze usytuowaną grupę młodych inteligentów z miast, liderów wszelkich pozytywnych sondaży i nadzieję nowych post-politycznych czasów. To nie my będziemy przejmować z rąk ministra Boniego te laptopy i to nie my będziemy z radością zasiadać do komputerów, żeby przez swoje Skype-y rozmawiać z całym, równie wykształconym, jak my światem.
Powiem więcej. Dla nas taki Wolszczan, to w ogóle nie jest ktoś ważny. Ja, na przykład, pamiętam, jak kiedyś czytałem z nim wywiad i on tam stwierdził - pewnie niedokładnie tak, jak ja to relacjonuję - że, jak on tak patrzy w te gwiazdy, to on wie, że Boga nie ma. Jakoś to zapamiętałem i od tego czasu nie umiem myśleć o tym akurat przedstawicielu tej lepszej, bardziej wyszykowanej do nowych czasów, grupy społeczeństwa.inaczej, jak o kimś, kto akurat mało wie.
No ale, jak wiemy, nasze zdanie się tu nie liczy. My jesteśmy, jak „savages" z powieści Adousa Huxley'a Brave New World, dzicy, których się nie likwiduje tylko dlatego, że nowe czasy brzydzą się tępym okrucieństwem. Wystarczy tylko nas pozbawić praw obywatelskich. Pewne sugestie na ten temat takich, a nie innych rozwiązań, można od czasu do czasu usłyszeć z ust lepszych przedstawicieli klasy postępowej.
Na samym początku tego wpisu, zaznaczyłem, że temat agentów wydaje się być wyczerpany i w sumie pisząc te słowa mam wrażenie, że przecież niczego nie odkrywam. Opowiem więc na sam koniec pewną historię, która nie ma z tym tematem nic wspólnego, ale, którą uważam za zabawną.
Otóż, swego czasu, po Ameryce jeździł niejaki Sam Brooks, człowiek, który miał obsesję na punkcie umieszczania swojego nazwiska w gazetach. Sam Brooks był emerytowanym listonoszem i całe swoje życie emeryta poświęcał na to, żeby pakować się do różnych redakcji na terenie Stanów Zjednoczonych i prosić wydawców, żeby dali jego nazwisko w gazecie. Nie miał on absolutnie nic ważnego do zakomunikowania, nie miał też żadnych argumentów na rzecz tego, żeby jego nazwisko trafiło do druku. On tylko chciał być w gazecie.
iedyś, pewien dziennikarz, powiedział mu: „Proszę pana, żeby trafić do gazety, trzeba zrobić coś, co będzie stanowiło informację." Na to, Sam Brooks odpowiedział: „Tak? Chce pan, żebym powiedział coś ważnego? Proszę bardzo - Joe di Maggio to kretyn!"
Podejrzewam dziś, że cała ta moja refleksja na temat agentów, intelektualistów i w ogóle nowych czasów, jest w sumie mało odkrywcza, a przez to może i mało ciekawa. Dla tych więc, którzy uważają, ze moje obawy są słuszne, wzorem Sama Brooks'a, powiem: „Nowa płyta Metalliki jest absolutnie do niczego i najwyższy czas, żeby ta banda smutnych pozerów przeszła na emeryturę".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...