wtorek, 12 stycznia 2016

David Bowie, czyli perły przed popelinę

Zmarł David Bowie, wielu z nas ogarnęło odpowiednio duże poruszenie, które manifestowaliśmy w najbardziej różny sposób, gdy oto na Twitterze do mojego kolegi Dzierzby zwrócił się inny mój kolega Krzysztof Wołodźko z pytaniem, w jaki sposób on może sobie poczytać mój stary tekst o Bowiem. Chciał Wołodźko dokonać tego samodzielnie, ale ponieważ w Salonie24 otrzymuje niezmienną informację, że mój tekst ze względu na nieobyczajne treści został ukryty, zwraca się tą drogą do Dzierzby z nadzieją, że Dzierzba mu coś doradzi. Dzierzba, człowiek skromny i cichy, nie chcąc się wcinać między groszek, a marchewkę, poradził Wołodźce, żeby ten się może zwrócił bezpośrednio do mnie i na tym sprawa stanęła.
Znając Wołodźkę osobiście, uważając go za swojego kumpla, dedykując mu nawet przed laty jeden ze swoich pierwszych, i moim zdaniem lepszych, tekstów pod bardzo osobistym tytułem „Czy już nic tu po nas, Krzysztofie?”, napisałem dwa kolejne twitty do Wołodźki na temat tekstu o Bowiem, no ale on już się nie odezwał.
I to jest dla mnie przypadek niezwykle znaczący. Prowadzę tego bloga od 8 lat, biorąc pod uwagę, że dziś toyah.pl zalicza równe 2,5 mln odsłon, raczej z sukcesem, wydaję książki, wokół tego co robię udało mi się zgromadzić grupę bardzo oddanych czytelników i nagle spotykają mnie dwie… nie, trzy rzeczy zupełnie niespodziewane. Oto Igor Janke, pod zarzutem notorycznego łamania przeze mnie zasad, praktycznie wyrzuca mnie z Salonu24, grupa „naszych”, bez jednego słowa z mojej strony, blokuje moje komentarze na Twitterze, a Krzysztof Wołodźko, mój stary druh i kolega, traktuje mnie jak trędowatego. Nie moje teksty, ale mnie. Bardzo to ciekawe i prowokujące do wielu niezwykłych refleksji. W tej sytuacji może, ja teraz wezmę psa na spacer i się nad tym wszystkim zastanowię, a tu przypomnę swój stary tekst zatytułowany „David Bowie, czyli perły przed popelinę”.


Nie wiem, jak to się stało, ale piosenkarz David Bowie – zarówno jako piosenkarz, i jako kompozytor – nigdy nie znalazł się w polu mojego zainteresowania. Jak idzie o jego piosenki, nigdy ich nie słuchałem, znacznej większości z nich nawet nie znałem, a tym bardziej już nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, by kupić sobie jakąkolwiek jego płytę. Czy to wtedy, kiedy się stroił w te błyszczące kostiumy, czy później, kiedy postanowił, że będzie się już nosił, jak normalny człowiek.
Mimo to, David Bowie, miał dla mnie zawsze pewne znaczenie. Przede wszystkim, ja podskórnie czułem, że w historii jego kariery jest coś, co nie pozwala go lekceważyć tak do końca. Co? Nie mam pojęcia. Jak mówię, ja Davida Bowie nie słuchałem. Jednak go szanowałem. Druga rzecz, która mi u niego imponowała, to głos. Głos Davida Bowie to jest coś, co można tylko nazwać bożym darem. I nie chodzi mi o to, że jest to głos jakoś szczególnie mocny, czy głęboki. Nie. Chodzi mi wyłącznie o tę barwę i to jeszcze coś, co sprawia, że przez te wszystkie lata, kiedy on śpiewa, nikt nawet nie był w stanie się do niego zbliżyć. Pamiętam jak pewnego razu David Bowie, wspólnie z zespołem Placebo – który uwielbiam – wykonał piosenkę „Without You I’m Nothing” – którą wręcz ubóstwiam – i ja nagle zrozumiałem, że ona bez Bowiego jest zwyczajnie do dupy. Jej bez Bowiego nawet nie ma po co słuchać. Tyle że ja tego wcześniej nie wiedziałem. Wcześniej sądziłem, że Bowie nie jest jej do niczego potrzebny.
No i wreszcie, już na sam koniec, muszę się przyznać do jeszcze czegoś. Ja uważam, że Bowie jest najładniejszym mężczyzną na świecie. A te jego oczy o dwóch różnych kolorach dopełniają całości. Uważam, że gdybym był choć w połowie tak przystojny jak David Bowie, to najprawdopodobniej po śmierci trafiłbym prosto do piekła. Za co. Obojętne. No, ale to jest temat na osobny tekst.
Pamiętam jak kiedyś gruchnęła wiadomość, że David Bowie przyjeżdża do Polski, i będzie śpiewał gdzieś w Gdyni chyba. Nic mnie to nie obeszło. A więc, kiedy następnie okazało się, że on jednak nie przyjedzie, bo nie sprzedano wystarczającej liczby biletów, wzruszyłem zaledwie ramionami. Nie, to nie. Bywa. W końcu kiedyś w katowickim Spodku śpiewała – a może tylko miała śpiewać – Tina Turner. Tuż zanim nagrała swój wielki hit „Private Dancer”.
A więc jeszcze chwilę temu David Bowie był dla mnie wyłącznie jakimś tam, mniej lub bardziej interesującym, punktem na muzycznej scenie. Nie zmieniło tego stanu rzeczy nawet to, że jakoś tak w tych dniach znalazłem gdzieś, u siebie na blogu chyba, komentarz któregoś z czytelników, w którym znalazł się link do jakiejś jego piosenki. Dopiero przed chwilą przyszedł do mnie mój syn i zapytał, czy wiem o tym, że David Bowie nagrał coś po wielu, wielu latach. Odpowiedziałem mu, ze nie i że nie jestem koniecznie tym wydarzeniem zainteresowany. Jednak, kiedy on mnie do wysłuchania nowej piosenki Bowiego zachęcał, pomyślałem sobie, że właściwie, czemu nie? Można rzucić okiem. Zwłaszcza gdy to już druga osoba, która mi na ten temat coś mówi.
No i proszę sobie wyobrazić, że wysłuchałem nowej piosenki Bowiego. Wysłuchałem jej i mam taką oto refleksję – którą zresztą podzieliłem się od razu z moim dzieckiem – że oto David Bowie wrócił i wszystkim pokazał, na czym polega wielkość. Tym wszystkim nowym artystom, którymi tak bardzo zachwycone są na przykład właśnie moje dzieci: tym wszystkim Coldplayom, temu całemu Muse, tym Killersom, temu nieszczęsnemu Mumford & Sons, całej tej bardziej lub mniej ambitnej kupie artystów, stających na głowie, by zrobić coś takiego, że świat padnie na kolana. No i którzy, przynajmniej przez chwilę, mają ów świat u swoich kolan. David Bowie przyszedł ze swoją nową piosenką, ze swoim nowym clipem i pokazał, że nic się nie da zrobić. Że to co wielkie, już za nami. I tylko tam można szukać czegoś naprawdę dużego.
Niedawno Led Zeppelin wydali swój koncert w londyńskiej O2 na DVD i CD, no i to oczywiście było wydarzenie. Oni z taką siłą pokazali, czym jest prawdziwa muzyka, że nawet ten biedny Obama nie miał wyjścia i musiał ich przyjąć i dać im jakieś dyplomy. Jednak to było Led Zeppelin, to był cały koncert, w dodatku koncert, który miał miejsce w szczególnych okolicznościach. Tu natomiast mamy zaledwie jedną piosenkę i jeden clip. Tylko tyle. No i ten David Bowie, diabli wiedza, komu potrzebny.
Przepraszam, bardzo, ale tego typu demonstracji siły, to ja nie widziałem od lat. Niedawno na tym samym blogu pisałem, że wszystko co wielkie, już było i nie ma co szukać dalej. Że jeśli bloger Barbur próbuje lansować jakiegoś Rodrigueza, to się zwyczajnie kompromituje. Po prostu. Tak to bowiem już jakoś jest, że wszystko już było. I dziś mamy nagle tego Bowiego, a ja nigdy wcześniej nie byłem tak bardzo tego pewien. Że wszystko jest tam. Tu jest już tylko zwykła dupa. Kiedyś jak byłem młodszy, na to się mówiło – popelina.

Powyższe refleksje ukazały się też w mojej książce o muzyce. Dziś do kupienia w księgarni Coryllusa pod adresem http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut.

4 komentarze:

  1. Wczoraj obejrzałem program o Dawidzie Bowie na TVP Kultura.
    Pomyślałem, że są całkiem sprawni, zmiana ramówki, szybka reakcja.
    Po programie info, że program był sponsorowany przez wydawcę najnowszej płyty DB.
    Oj wykruszają się bohaterowie kolejnych rozdziałów Pańskiej książki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przypomniała mi się śmierć Kurtza z "Jądra ciemności". Pozwolę sobie wkleić, mimo że zapewne wszyscy ten fragment znają. Wydaje mi się, że ten opis bardzo koresponduje z tym, czym nas uraczył David Bowie. A szukając tego fragmentu, uświadomiłam sobie po raz kolejny, że jednak się z tą książką nie zgadzam:

    „Pewnego wieczoru, gdy wszedłem do Kurtza ze świecą, przestraszyłem się słysząc, że mówi trochę drżącym głosem:
    — Leżę tu w ciemności i czekam na śmierć.
    (...) Czegoś zbliżonego do zmiany, która zaszła w jego rysach, nigdy przedtem nie widziałem i mam nadzieję już nigdy nie ujrzeć. Och, nie czułem żadnego wzruszenia. Ale byłem wprost urzeczony. Zdawało mi się, że zdarto z jego twarzy zasłonę. Dostrzegłem kolejno na tym obliczu z kości słoniowej wyraz ponurej pychy, bezlitosnej siły, przeraźliwego strachu, głębokiej i beznadziejnej rozpaczy. Czyżby przez tę ostatnią chwilę zupełnej samowiedzy przeżył na nowo swe życie ze wszystkimi szczegółami pragnień, pokus, poddania się? Wykrzyknął szeptem — zapewne na widok jakiegoś obrazu, jakiegoś widziadła — wykrzyknął po dwakroć szeptem, który nie był głośniejszy od tchnienia:
    — Ohyda! Ohyda!
    Zdmuchnąłem świecę i wyszedłem z kajuty.
    (...) Zmagałem się wtedy ze śmiercią. To najmniej zajmująca walka, jaką sobie można wystawić. Człowiek prowadzi ją wśród nieuchwytnej szarzyzny, wśród pustki, bez gruntu pod nogami, bez widzów, bez wrzawy, bez chwały, bez wielkiego pragnienia zwycięstwa, bez wielkiej trwogi przed klęską, wśród chorobliwej atmosfery obojętnego sceptycyzmu, bez wielkiej wiary w słuszność własnej sprawy, a z mniejszym jeszcze przekonaniem o słuszności przeciwnika. (...) Byłem o włos od owej chwili, kiedy człowiek może się wypowiedzieć po raz ostatni, i przekonałem się z upokorzeniem, że prawdopodobnie nie będę miał nic do powiedzenia. Dlatego właśnie twierdzę, iż Kurtz był wybitnym człowiekiem. On miał coś do powiedzenia. On to powiedział. Odkąd sam wyjrzałem poza krawędź, rozumiem lepiej jego wzrok, który nie mógł dostrzec płomienia świecy, lecz dość był dalekosiężny, by objąć cały wszechświat, dość przenikliwy, by przejrzeć wszystkie serca bijące w ciemności. Kurtz zsumował — osądził: „Ohyda!” Był to człowiek wybitny. Ostatecznie jego wyrok stanowił pewnego rodzaju wyznanie wiary; były w nim szczerość i przekonanie, była drgająca nuta buntu w owym szepcie, było przerażające oblicze prawdy ujrzanej w przelocie — osobliwe połączenie żądzy i nienawiści. (...) Prawda, że on zrobił ów krok ostatni, że krawędź przestąpił, podczas gdy mnie dozwolono cofnąć wahającą się stopę. I może na tym polega cała różnica; może wszystka mądrość i wszystka prawda, i wszystka szczerość skupiają się właśnie w owej nieuchwytnej chwili, kiedy przekraczamy próg niewidzialnego. Może! Wolę przypuszczać, że nie byłbym zawarł swego stosunku do życia w słowie niedbałej pogardy. Lepszy jest okrzyk Kurtza — o wiele lepszy. Było to twierdzenie, moralne zwycięstwo okupione niezliczonymi klęskami, ohydnym przerażeniem, ohydnym dosytem. Ale to było zwycięstwo!”

    OdpowiedzUsuń
  3. @betacool
    Wszyscy się wykruszamy.

    OdpowiedzUsuń
  4. @Gosia Czachor
    Jesteś niezrównana.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...