wtorek, 15 lipca 2014

Czego nie pozwalają nam wiedzieć antykwaryści z City

W swoim dzisiejszym wpisie http://coryllus.salon24.pl/596269,cymelia-czyli-o-zydach-i-ich-aspiracjach, opisuje Coryllus zjawisko, co do którego dotychczas mogliśmy mieć zaledwie pewne podejrzenia, o którego istnieniu mieliśmy wystarczająco wiele informacji, które jednak wciąż pozostawało bardziej w sferze domysłów, niż czystych dowodów. Mam tu na myśli istnienie i działalność czegoś, co można nazwać mafią antykwaryczną. Powołując się na informacje zawarte w książce Karola Estreichera o pewnym zapomnianym krakowskim antykwariuszu Fabianie Himmelblau, pisze Coryllus tak:
Czy już rozumiecie jaka jest funkcja profesorów uniwersyteckich? Jeszcze nie? To Wam ją objaśnię, otóż chodzi o to, by biorąc pieniądze z budżetu nieistniejącego w żadnym poza podatkowym wymiarem państwa, utrzymywać w głowach ludzi fikcję o przeszłej wielkości tego państwa. Celowi temu służą śmieci wymiecione z antykwariatu starego Fabiana, które dziś uchodzą za cymelia. Dlaczego – spytacie – uniwersytet sam nie zajmie się poszukiwaniem i gromadzeniem rzeczy naprawdę wartościowych? Dlaczego – jeśli już nie może tego robić – nie zajmie się edycją źródeł, a niechby i tak nędznych, jak te które otrzymał z łaski starego Fabiana, tak żeby chociaż zaburzyć te dziwne układy panujące na rynku treści ważnych, a naszym umysłom dać jakąś prawdziwą pożywkę, a nie makulaturę? Otóż uniwersytet nie może tego zrobić, bo wtedy do drzwi pana rektora zapukają koledzy Fabiana Himmelblaua uzbrojeni w szpadryny i noże. I skończą się żarty. Rynek antykwaryczny bowiem to sprawa poważna, o wiele poważniejsza niż narkotyki i ropa. Możecie się o tym sami przekonać kupując zapomnianą książkę Karola Estreichera, pod tytułem ‘Nie od razu Kraków zbudowano’”.
O co chodzi? Mówiąc krótko o to, co tak ładnie opisał George Orwell w zdaniu: „Kto kontroluje teraźniejszość, ten kontroluje przeszłość, a kto kontroluje przeszłość, kontroluje przyszłość”, a co na interesującą nas dziś kwestię przekłada się tak: „Kto kontroluje antykwariaty, kontroluje przeszłość i definiuje przyszłość”. Szczerze polecam dzisiejszą notkę Coryllusa, natomiast od siebie chciałbym jeszcze raz nawiązać do książki Roya Moxhama traktującej o Wielkim Indyjskim Żywopłocie, oraz naturalnie mojego tekstu, poświęconego tej samej sprawie, a opublikowanego w najnowszym numerze „Szkoły Nawigatorów”. Jak może pamiętamy, ów żywopłot to zjawisko we współczesnym świecie niezwykłe w sposób podwójny: z jednej bowiem strony, mówimy o konstrukcji, która pod względem rangi i znaczenia może się równać tylko z Wielkim Murem Chińskim, a z drugiej, dzięki oczywistemu spiskowi tego właśnie, co Coryllus określił, jako mafię antykwaryczną, pozostaje niemal całkowicie nieznana. W XIX wieku Brytyjczycy przecięli kolonialne Indie z północy na południe naturalnym żywopłotem, wysokim i szerokim na cztery metry, ciągnącym się przez niemal 3 tysiące kilometrów, następnie, po wielu latach, ów „mur” rozebrali, na jego miejscu pobudowali drogi i autostrady, a wszelkie informacje na jego temat ukryli tak, by zwykły świat nigdy na temat jego istnienia nie usłyszał jednego słowa. Bardzo ciekawa jest historia, jak zatem jest to możliwe, że dziś, przynajmniej tutaj na tym blogu, o owym zywopłocie rozmawiamy? Posłuchajmy zatem samego Moxhama, człowieka, który przebił tę ścianę:
Na rogu Charring Cross Road i Lichfield Street, w samym centrum Londynu, znajduje się antykwariat – Quinto. Przypadkowe kolekcje, często w bardzo kiepskim stanie, rzadko dają szanse na trafienie czegoś naprawdę wartościowego. Książki są najczęściej tanie, w dodatku zawsze można się jeszcze potargować. Pierwszy raz udałem się do Indii w roku 1992 i od tego czasu wracałem tam regularnie co rok. W miarę jak coraz bardziej interesowałem się kulturą i historią tego kraju, coraz więcej też na jego temat czytałem. Niektóre z tych książek były nowe, niektóre używane, ja jednak zawsze starałem się trzymać z daleka od drogich antykwariatów. Mimo to od czasu do czasu potrafiłem znaleźć coś prawdziwie rzadkiego i tak też było w przypadku Quinto.
To tam właśnie pod koniec roku 1995 za całe 25 funtów kupiłem ‘Rambles and Recollections of an Indian Official’, książkę napisaną przez Sir W.H. Cleemana. Jak na pozycję wydaną w roku 1893, z licznymi pieczątkami którejś z londyńskich bibliotek, oba pięknie oprawione w oliwkowy materiał tomy były w bardzo dobrym stanie. Z mojego punktu widzenia, 25 funtów to bardzo dużo pieniędzy – więcej, niż kiedykolwiek wcześniej zapłaciłem za używaną książkę – zachwycił mnie jednak tytuł. Miałem natomiast szczęście, że nigdy nie miałem ani dość pieniędzy, ani też zwyczaju, by kupować pierwsze wydania. Sytuację, w której pierwsze wydanie jest bardziej cenione od wydań kolejnych, gdzie i usunięte są błędy, a sam tekst jest często znacznie rozszerzony, zawsze uważałem za wyjątkowo absurdalną.
Książka Cleemana stanowiła fascynującą relację z podróży autora po Indiach w czasów ostatnich lat rządów Kompanii Wschodnioindyjskiej. Wędrując przez środkowe Indie na czele karawany prowadzonej przez słonie i konie, opisując napotkanych ludzi, głód i plemienne walki, religijne ceremonie i rytualne palenie wdów, miejscowych bandytów, trucicieli oraz czarowników, autor w pewnym momencie zamieścił rozdział zatytułowany „Cło w Indiach i formy jego egzekucji”, opisując tam głównie przypadki wymuszania przez celników na przemytnikach łapówek. Refleksje te zostały spisane, gdy karawana przemierzała okolice Horalu między Delhi a Agrą, można było się więc domyślać, że przewożony towar był obkładany podatkiem celnym, kiedy przekraczał granicę między zachodnimi prowincjami a Brytyjskimi Indiami… tyle że ja nigdy wcześniej nie słyszałem o tym, by punkty celne były stawiane setki kilometrów od wybrzeża, w samym sercu Indii.
Był to rozdział niezwykle interesujący. Co jednak zwróciło moją uwagę w sposób szczególny, to przypis dodany do kolejnego wydania przez któregoś z kolonialnych urzędników, cytującego jeszcze innego urzędnika, wuja Lyttona Stracheya, Sir Johna Stratcheya:„W celu zabezpieczenia skutecznego pobierania cła na sól, stopniowo skonstruowany został potężny system, któremu w całym cywilizowanym świecie nie dałoby się przeciwstawić niczego porównywalnego. Zbudowano granicę celną, która w roku 1869 przebiegała przez całe Indie od Indusu do Mahanadi w Madrasie, długa na 2300 mil, a więc wyznaczająca odległość z Londynu do Konstantynopola, pilnowana przez 12 tysięcy urzędników, utowrzoną głównie z potężnego, niemożliwego do przejścia żywopłotu złożonego z ciernistych drzew i krzewów”.
Żywopłot? Niemożliwe? Przejrzałem wszystkie dostępne historie Indii i nie znalazłem w nich jakiegokolwiek odniesienia do czegoś tego typu. Jest oczywiste, że biorąc pod uwagę kwestię podatku solnego i jego znaczenia od samego początku aż do uzyskania niepodległości, coś takiego musi mieć swoja rangę. Przecież mówimy o żywopłocie o wielkości nadzwyczajnej; mamy na myśli żywopłot, który musiał istnieć w świadomości dziadków ludzi wciąż jeszcze żyjących. Nie ma możliwości, żeby coś takiego mogło ulec kompletnemu zapomnieniu. Może Strachey się pomylił? Może ktoś go źle zacytował?
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, właśnie rozpoczynałem pracę konserwatora w bibliotece Univeristy of London. Przez kilka pierwszych miesięcy byłem tak zajęty, że nie miałem czasu i możliwości, by zajmować się swoimi osobistymi obsesjami. Również, jako że nie byłem zawodowym bibliotekarzem, potrzebowałem też nieco czasu, by nauczyć się obsługi choćby podstawowego systemu katalogowania informacji. W końcu, gdy zacząłem przeszukiwać katalogi, nie znalazłem nic. Dopiero w kwietniu 1996, w jednym z bardzo starych, papierowych, jeszcze nie wprowadzonych do pamięci komputera katalogów, trafiłem na pozycję sygnowaną przez Lyttona Stratcheya i jego brata Richarda, a zatytułowaną ‘The Finances and Public Works of India, 1869-1881’”.
W ten sposób Roy Moxham zaczyna swoją niezwykłą książkę o indyjskim żywopłocie, a dalej już mamy tylko kolejne tropy, a więc najpierw wizytę w India Office Records, gdzie Moxhamowi udostępniono stare roczniki urzędowych raportów dotyczących polityki celnej z lat Imperium, w których ostatecznie udało mu się odnaleźć wszystkie szczegóły tego niebywałego projektu, a następnie już kolejne wyjazdy do Indii w poszukiwaniu czy to ludzi, czy choćby miejsc, które odkryją przed nim ewentualne jego ślady. I tak własnie rozpoczęła się żmudna, trwająca kolejne cztery lata praca, zakończona powstaniem książki „The Great Hedge of India”. Do dziś, jedynej pozycji – pomijając głęboko ukryte w tysiącach kilometrów bibliotecznych półek archiwalne dokumenty – odsłaniającej ten niezwykły projekt Imperialnej Brytanii. Jak pisze sam Moxham, „tej tak bardzo ekscentrycznej demonstracji brytyjskiego obłędu”.
Ma więc rację Orwell, kiedy nam powtarza swoje słowa na temat metod kontroli zarówno dnia dzisiejszego, jak i wczorajszego, ale przed wszystkim jutra. Ma rację też Coryllus, kiedy zwraca nam uwagę na to, jak skutecznie ową kontrolę realizuje się dziś. No i wreszcie też my z całą pewnością mamy rację, mając na nich oko i nie spuszczając go z każdego ruchu tych czarnych rąk.

Jeszcze raz zachęcam wszystkich do korzystania z oferty księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl, gdzie wciąż jeszcze jest do nabycia trzeci numer „Szkoły Nawigatorów” ze wspomnianym tekstem na temat indyjskiej soli.Przy okazji bardzo prosze o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...