Kiedy kończył się PRL, my byliśmy małżeństwem od paru zaledwie lat, a nasza córka ledwo nauczyła się chodzić i coś tam mówić, pod pewnymi względami moje życie nigdy wcześniej i chyba też nigdy już później nie było tak wygodne i beztroskie. Zaledwie parę lat wcześniej ukończyliśmy studia, a ponieważ angliści wówczas stanowili zawód pierwszego zainteresowania, kto wie, czy nie bardziej nawet niż lekarz, prawnik, czy inżynier budownictwa, nawet nam w głowie nie było, żeby za przysłowiowe grosze iść pracować do szkoły. Ja więc zarejestrowałem firmę „Biuro tłumaczeń języka angielskiego”, i zacząłem albo tłumaczyć, albo uczyć prywatnie, moja żona zajęła się wychowywaniem dziecka, a niekiedy też i udzielaniem lekcji, i wydawało się, że w ten sposób szczęśliwie dociągniemy do późnej starości w dobrobycie, który będzie nam wypełniał wolny czas.
Były to dni, kiedy całe lato regularnie spędzaliśmy w Przemyślu, wydając pieniądze i używając życia, a wczesną jesienią braliśmy nasze dziecko i jechaliśmy do Rycerki do pewnego pana Stefka Kurowskiego i tam również używaliśmy życia i wydawaliśmy zarobione w ciągu roku pieniądze. I tak mijały lata, potem przyszła III RP, pamiętam, że jeszcze w roku 95 czy 96 pojechaliśmy już z trójką dzieci na trzy tygodnie do Walii i Londynu… i jakoś tak chwile później, w tamtych właśnie latach wszystko zaczęło się gwałtownie kończyć.
Wspomniałem o wakacjach, że wówczas były one dla nas czymś równie naturalnym, jak całoroczna praca. Pamiętam, jak przez pewien czas pracowałem w takiej przykościelnej instytucji pod nazwą „Kana”, gdzie w ciągu roku szkolnego uczyło się dzieci z biednych rodzin języków i obsługi komputera. Przychodziły wakacje, lekcje były zawieszane, a myśmy wyjeżdżali do Przemyśla. A ja pamiętam, jak któregoś dnia ksiądz, który zajmował się tą szkołą od strony organizacyjnej, zaproponował mi, że oni mi dadzą tam etat, ale pod warunkiem, że ja będę normalnie w wakacje przychodził do pracy. Ja go pytałem: „Po co, skoro tam w wakacje i tak nie ma dla mnie nic do roboty?”, ale z nim, normalnie, jak to z księdzem, rozmowy nie było, no i w końcu się pożegnaliśmy, bo ja, pomijając już cały absurd tej propozycji, sobie roku bez dwóch miesięcy wakacji nie wyobrażałem.
Jutro wyjeżdżam do siebie na wieś. Na tydzień. I to jest i tak sukces, biorąc pod uwagę, że w zeszłym roku byłem tam zaledwie przez cztery dni. Ale i tak jednocześnie regres, biorąc pod uwagę, że w zeszłe wakacje w sierpniu pojechaliśmy jeszcze na tydzień do Anglii na zaproszenie naszego kumpla Tobiasza11. Tak czy inaczej, owe dwa miesiące laby sprzed lat to już melodia przeszłości, która nie wróci. A z drugiej strony ten tydzień spędzony od jutra na mojej wsi, to jest coś, czego nie zastąpiłby nawet ów biustonosz firmy Triumph dla mojej żony, o którym wspominałem w jednej ze swoich książek. Bo dopiero teraz potrafię docenić każdą chwilę z tych dni, które przede mną.
Jedziemy jutro z moim synem do Sławatycz i jestem zdeterminowany, żeby poczuć każdą sekundę ze spędzonych tam chwil. I jestem pewien, że ją poczuję. Zobaczę ten kościół i tę cerkiew, stojące zgodnie i dokładnie obok siebie, zobaczę te brzozy, te łąki, te rzekę, to tak zwane „wyniesienie”, o którym uczyliśmy się na geografii w liceum, tych ludzi i poczuję ten zapach; pojadę do Kodnia, żeby się wyspowiadać u stóp Matki Boskiej skradzionej przed laty przez księcia Sapiechę z samego Rzymu i u Jej stóp przyjąć Komunię, a potem wrócę. I już więcej nigdzie w tym roku nie wyjadę.
Myślę, że przez ten tydzień nie napiszę żadnego tekstu. Z tego co dziś już widzę, i tak codziennie będę miał te swoje lekcje na Skypie i uważam, że to i tak więcej, niż to, na co mnie aktualnie stać. No a jeśli się uda, to się odezwę. Kto wie? Kto wie? Na razie jednak proszę mnie zrozumieć i dać mi ten tydzień. Dziękuję. Do zobaczenia.
Przy okazji zachęcam do odwiedzania księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można już kupić najnowszy numer Kwartalnika z absolutnie fantastycznym tekstem na temat wielkiego żywopłotu w kolonialnych Indiach. Jedyny dotychczas na ten temat w języku polskim. Poza tym przypominam, że do wyczerpania nakładu, który już tuż tuż, obie książki Toyaha sprzedawane są po wyjątkowo atrakcyjnej cenie, 15 złotych za egzemplarz. Proszę jednocześnie o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.
Przy okazji zachęcam do odwiedzania księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można już kupić najnowszy numer Kwartalnika z absolutnie fantastycznym tekstem na temat wielkiego żywopłotu w kolonialnych Indiach. Jedyny dotychczas na ten temat w języku polskim. Poza tym przypominam, że do wyczerpania nakładu, który już tuż tuż, obie książki Toyaha sprzedawane są po wyjątkowo atrakcyjnej cenie, 15 złotych za egzemplarz. Proszę jednocześnie o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.
Udanego wypoczynku życzę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie :)
@ifa
OdpowiedzUsuńDziękuję. Na pewno będzie dobry.