wtorek, 4 września 2018

Szajba, czyli o miłości co żąda ofiary

    Nie tak jeszcze dawno temu rozmawialiśmy tu na temat wspinaczy górskich, którzy bez opamiętania, wbrew podstawowemu rozsądkowi, wbrew równie podstawowemu instynktowi i wreszcie z czystego, niczym nieograniczonemu samolubstwa, rok w rok, przez całe lata, często tak długo aż owo szaleństwo przerwie śmierć, poświęcają każdą chwilę swojego i swoich bliskich życia, by, jak to się powszecnie mówi, „realizować swoją pasję”. Ja akurat, choć tego rodzaju zainteresowań nie akceptuję, jednak przez to, że swego czasu pracowałem w szkole i miałem do czynienia z różnymi, czasem naprawdę bardzo ekstrawaganckimi przypadkami, znam je dość dobrze i wydaje mi się, że je jakoś tam rozumiem. Oczywiście nie mam tu na myśli wariatów, którzy próbowali się zabić tak, by się nie zabić, ale, owszem, próbujących sobie zrobić różnego rodzaju krzywdę, w taki jednak sposób, by się poturbować tylko troszeczkę. Co mam na myśli? Otóż niektórzy z nich na przykład urządzali sobie taki sport, by tak długo wstrzymywać oddech, aż człowiek się niemal udusi. Inni walili się wzajemnie ciężkimi pasami po gołych brzuchach. Jeszcze inni rozwalali sobie ciężkimi monetami knykcie palców. Część z nich z kolei na towarzyskich popijawach urządzali konkursy, który z nich więcej wypije, a jednocześnie wyrzyga się jako ostatni.
Tu przypomina mi się historia, jaką opowiedział mi uczeń z nie mojej akurat szkoły. Otóż pewnego dnia, on i jego kilku kolegów założyli się, że jeden z nich wypije flaszkę płynu hamulcowego, a zrobi to w równe 60 sekund, bez wspomagania się innymi napojami i jeśli przyjdzie mu ochota, wyrzyga się dopiero po wysuszeniu flaszki. Nagrodą było tysiąc złotych. Kolega ów chalenge ciężko odchorował, niemniej reszta na nagrodę się złożyć musiała, no i on, jak rozumiem, zyskał w szkole miano bohatera i dziś piszą o nim na blogach.
  Czemu oni to robili? Moim zdaniem, za każdym razem nie chodziło ani o sławę, czy nawet o pieniądze, ale wyłącznie o to, by przeżyć jakąś wyjątkową zupełnie przygodę i potem przez długie lata mieć co wspominać. Krótko mówiąc, chodziło o pasję, a to, że owa pasja była zjawiskiem bardzo powszechnym świadczyć może choćby niezwykła wręcz popularność programu stacji MTV pod tytułem „Jackass”, który tego rodzaju wyzwania hołubił przez całe lata.
 Rozmawialismy więc tu o tych himalaistach i powiem szczerze, że mimo swojego bardzo krytycznego stosunku do tego, co oni robią, starałem się w tym wszystkim znaleźć jakiś sens. A więc ten wysiłek, to zmęczenie, tę satysfakcję, tę wreszcie przygodę, czy ostatecznie zapewne przepiękne i często zupełnie niepowtarzalne widoki. Że trzeba będzie z tym wszystkim umrzeć? Choć trzeba mieć nadzieję, że się jakoś uda, to patrząc na to z boku, powstaje pytanie, czy w tych okolicznościach przyrody, nie jest to śmierć najpiękniejsza? I oto właśnie usłyszałem o niejakim Bartku Kankowskim, spadochroniarzu, byłym żołnierzu Gromu, oraz pasjonacie zabawy o nazwie „wingsuit”, lub „base jump”. Cóż to takiego ów zwierz? Otóż mówiąc bardzo krótko, chodzi o to, że człowiek włazi na najwyższą skałę w okolicy, ewentualnie wsiada do samolotu, zakłada na siebie specjalny strój przypominający skrzydła nietoperza, następnie frunie, po czym ląduje na spadochronie. Nie jest to jednak taki prosty lot, jaki wykonują spadochroniarze przy skokach, gdzie najpierw leci się głową w dół, a spadochron rozwija się dopiero pod koniec lotu. Nie. Tu chodzi o to, że ów skoczek frunie bardzo długo jak ptak, po górach, dolinach, między drzewami, czy gęsto rozmieszczonymi skałami, to się wznosi, to opada, tu skręca w lewo, tu w prawo, no a dopiero gdy mu się znudzi, otwiera spadochron i ląduje.
 Co się stało, że Kankowski zginął, tego media nie podają, a więc można się domyślić, że nie poszło o to, że mu się spadochron nie otworzył, ale prawdopodobnie, kiedy tak sobie frunął, źle się ustawił i walnął w skałę, drzewo, czy co tam przed nim wyrosło. W każdym razem, owszem, stało się tak, że ten ciekawy żołnierzyk zmarł i, jak się okazuje, zostawił za sobą pogrążoną w bólu rodzinę. Skąd wiem o rodzinie? A to stąd mianowicie, że jak donoszą wszystkie zainteresowane media, ogłoszona została zbiórka pieniężna na wsparcie tych, których on zostawił, czyli jak rozumiem, żony i dzieci. Portal Onet posunął się do tego, że paluszkiem swojego szefa, również Bartka, Węglarczyka opublikował numer konta, na który mamy wpłacać pieniądze.
    We wspomnieniu, jakie gdzieś znalazłem, napisane jest tak:
    Był u szczytu kariery, gdy brutalna śmierć wyrwała go z grona ludzi ‘igrających z prawami ziemskiej grawitacji’. Niestety Jego śmierć przypominała nam wszystkim słowa złowrogo brzmiącej dewizy z lotniczego sztandaru: ‘Miłość Żąda Ofiary’. Kochał życie i czerpał z niego pełnymi garściami, choć nierzadko balansował na jego krawędzi”.
      Proszę mnie zrozumieć, ale nie podam tu numeru tego konta, natomiast co nam szkodzi rzucić okiem na wesołą strone zycia i się chwilę pośmiać.



Zapraszam do kontaktu pod adresem k.osiejuk@gmail.com i do kupowania moich książek.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...