piątek, 1 sierpnia 2008

Jerzy Owsiak - człowiek z czarną ofertą



No więc minął lipiec, weszliśmy w kolejny miesiąc - miesiąc nie byle jaki. W Polsce, sierpień jest miesiącem szczególnym od wielu, wielu lat. Albo przez wzgląd na święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, albo ze względu na rocznicę Cudu nad Wisłą, albo z powodu rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, czy też - w ostatnich latach - z okazji rocznicy powstania Solidarności. Ta ostatnia data, została ostatnio troszeczkę przyprószona niefortunnymi informacjami na temat całego kontekstu wydarzeń sprzed 28 lat, niemniej Solidarność to wciąż Solidarność, więc czapki z głów.
Miesiąc sierpień w naszym kraju jest miesiącem specjalnym i fakt ten został nawet uszanowany przez polski Kościół w taki sposób, że każdego roku, biskupi proszą osoby wierzące o symboliczne powstrzymanie się przez te trzydzieści jeden dni od spożywania alkoholu. Ale sierpień jest w Polsce miesiącem szczególnym jeszcze z jednego powodu. 1 sierpnia każdego roku niejaki Jerzy "Jurek" Owsiak organizuje swój festiwal gdzieś w Polsce. Kiedy duża część Polski rozpoczyna swoje sierpniowe rekolekcje, Jerzy Owsiak pakuje setki tysięcy młodych do pociągów i wywozi ich na swoje trzy dni "miłości, przyjaźni i muzyki", czy jakoś tak.
W swoim dzisiejszym salonowym wpisie mona stawia pytanie: "czemu "Woodstock" odbywa się akurat w tym czasie, kiedy na warszawskich ulicach płoną znicze?" Dlaczego ten problem niepokoi umysł mojej koleżanki? Z bardzo prostego powodu. Choćby nie wiadomo, jakich wykrętów miałby użyć sam Owsiak i do jakich propagandowych łamańców mogłyby się uciec, albo moralnie sterroryzowane, albo wręcz przepłacone przez niego, media, fakt pozostaje faktem. Owsiakowy Woodstock jest jedną wielką doroczną manifestacją kompletnego rozwydrzenia, połączonego z pijaństwem, seksem i z narkotykami. Ktokolwiek mieszka w mieście wystarczająco dużym, żeby miało ono dworzec kolejowy, wystarczy, że zajrzy w jego okolice pod koniec lipca i zobaczy, co się tam wyprawia. Zobaczy te grupki kompletnie nieprzytomnej młodzieży w drodze na doroczną celebrację "miłości, przyjaźni i muzyki".
Wspomniane już media, podobnie jak sam organizator tego dziwnego ruchu, oczywiście powołują się na jakąś mityczną wyższą rację, na jakiś ukryty dobry cel, czy wreszcie na wartości, których nie sposób zmierzyć. Obraz jednak nie kłamie. Setki tysięcy młodych ludzi wsiadają własnie w pociągi, żeby przez kolejne trzy dni oddawać hołd wolności w stanie maksymalnie skarykaturyzowanym. Ci co dojadą na miejsce, bo, jak wiemy, niektórzy po drodze umrą, przez trzy dni będą się tarzać w absolutnym zepsuciu, po to by wreszcie, w pewnym momencie, wyszedł do nich organizator tego przedsięwzięcia, ze swoją sześćdziesiątką na karku, w swoich śmiesznych okularach, z kolczykiem w uchu, i swoim fikuśnym głosem powiedział im, że ich kocha.
Oczywiście on im powie coś jeszcze. Powie im, że w Warszawie płoną znicze, ale, że oni nie mogą zapomnieć, że te znicze to dla takich samych chłopców i dziewcząt, jak oni. I powie im, że, jeśli spojrzą w niebo, to może dojrzą niektórych z tych aniołów, którzy kiedyś oddali życie w Powstaniu, jak na nich patrzą z góry i mówią "Róbta co chceta". Z tego jednak przesłania, oni zrozumieją tylko ten ostatni fragment. Reszta jest już tylko dla telewizji i dla gazet i przede wszystkim dla tych, którzy nie powinni ani przez chwilę podejrzewać, że oto mamy do czynienia z profanacją w stanie czystym.
Właśnie w telewizji zobaczyłem uroczyście wyprostowanego dziennikarza TVN Info, który na tle szarej, dreptającej w miejscu masy i udekorowanej sceny, wypowiedział kilka słów o tym, że za chwilę rozpocznie się jakaś olimpiada, jakiś marsz, czy bieg i że już wszystko gotowe. I ja to oczywiście wiem. Jest pierwszy sierpnia. Polska rozpoczyna swój okres czy to modlitwy, czy po prostu refleksji. A gdzieś w Polsce właśnie kończy się odliczanie do zbiorowego tankowania.
Jerzy Owsiak. Człowiek, o którym słyszymy tylko dwa razy w roku i, który, jak już się pokaże, przekazuje jedną informację: "Wszystko, co potrzebujecie, to swoją wolność. A jeśli jeszcze jej nie czujecie, przyjdźcie do mnie, a ja was nie zawiodę". Festiwal o nazwie Woodstock, gdzie młodzież się głównie bawi, Jerzy Owsiak wyznaczył na 1 sierpnia. Jednak oprócz zabawy, jego pełna oferta zawiera tzw. gest serca, który musimy przeżywać zawsze w styczniu pod nazwą Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. O ile Woodstock jest reakcją na polski sierpień, Orkiestra stanowi odpowiedź na właśnie minione Święta Bożego Narodzenia. I oczywiście wszystko sprowadza się do tego samego. Tak zwany WOŚP, podobnie jak sierpniowy Woodstock, wyrasta z kontrkulturowej prowokacji, której jedynym celem jest przekazanie tej jednej, wspomnianej już informacji: "Wszystko, co potrzebujecie, to swoją wolność. A jeśli jeszcze jej nie czujecie, przyjdźcie do mnie, a ja was nie zawiodę".
Tu akurat sytuacja jest dużo bardziej niebezpieczna. Bo i ile dość łatwo jest skrzywić się na widok pijanego dziecka, nie bardzo wiadomo, jak zareagować na obraz dziecka chorego, być może umierającego w szpitalu, nad którym pochyla się twarz w różowych okularach i szepce: "Proszę oto przyniosłem ci życie". Ale i tu, w sposób najbardziej oczywisty, jesteśmy skonfrontowani dokładnie z tym samym, co w przypadku festiwalu Woodstock, zjawiskiem. I nawet nie chodzi o prowokacyjną nazwę akcji, ani o ewidentnie prowokacyjny termin organizacji owej akcji. To co się liczy, to faktyczna klientela tego, co wymyślił i zbudował Jerzy Owsiak. A klientela ta, to znów nikt inny, jak tylko ci, którzy są bardzo spragnieni czegoś nowego, czegoś autentycznego, czegoś płynącego z najczystszej potrzeby serca, a zostają wmanewrowani w najzwyklejsze zło.
Uczyłem kiedyś w publicznym gimnazjum, obok jednego z wielkich katowickich zespołów osiedli. Kiedy w poniedziałek dzień po owsiakowej akcji, zaczęły się poranne lekcje, zauważyłem, że cała klasa jest absolutnie zdekoncentrowana i zajęta czymś wyjątkowym. Po chwili usłyszałem, że dzieci dyskretnie przekazują sobie informacje o tym, ile udało im się wczoraj zarobić. Ktoś mówił, że ma 70 zł, kto inny, że 120, ktoś jeszcze inny, że tylko 35. Na ławkach pojawiły się banknoty, pomięte, wygniecione i tak już do końca lekcji. Na następnej lekcji - to samo. Podobnie na lekcji kolejnej. Większość moich uczniów, przez ten "poświąteczny" poniedziałek żyła tylko tą jedna rzeczą - pieniędzmi, które zdobyły przy okazji Orkiestry. Ponieważ miałem swoją ‘zaprzyjaźnioną' klasę i ‘zaprzyjaźnionych' uczniów, w końcu udało mi się przeprowadzić odpowiednie badania. Dowiedziałem się, że ta jedna styczniowa niedziela traktowana jest przez wszystkich wyłącznie, jako sposób na zdobycie gotówki. Nikt z moich rozmówców absolutnie nie brał pod uwagę, że to, co robią to jest coś złego. Dla wszystkich, wyciąganie pieniędzy z puszek było czymś tak oczywistym, że aż nie wartym omawiania. Jedyna kwestia godna wzmianki, to - ile? Pytałem, jak te, ich zdaniem, naturalne kradzieże, są możliwe z technicznego punktu widzenia. Wszyscy mi mówili, że to w ogóle nie jest problem. Przepływ pieniędzy nie jest absolutnie kontrolowany, puszki są kompletnie niezabezpieczone i nikt niczego ani nie sprawdza, ani nie liczy. Przynajmniej do czasu, jak dzieci są na miejscu. Chłopak, czy dziewczyna, przychodzą do odpowiedniego punktu, dostają puszkę, pod koniec dnia oddają pustą puszkę i nikt nawet nie ma czasu, żeby cokolwiek sprawdzać i o cokolwiek pytać. Nie trzeba się nigdzie podpisywać, niczego poświadczać. Jedyny kłopot, to taki, że trzeba całą niedzielę spędzić na łażeniu po mieście.
A muszę tu podkreślić, że szkoła, w której pracowałem, to nie była szkoła specjalnego typu, ze specjalnymi dziećmi, o specjalnym charakterze. Zwykła publiczna szkoła, jakich wiele. A, co ciekawe, uczniowie, z którymi rozmawiałem, mówili, że to, co się u nich dzieje, to absolutnie nic wyjątkowego. Że WOŚP to właśnie jest to. Coroczna okazja, żeby coś zarobić.
Więc mamy w Polsce osobę, o której media mówią "Jurek" . I mamy dwa razy do roku okazję obcowania z jego dziełem. Mamy również przykry obowiązek uczestniczenia w zbiorowej afirmacji tego, co ów Jurek stworzył. Każe nam się wierzyć, że w poświąteczną niedzielę i w ciągu trzech sierpniowych dni dochodzi do - jakkolwiek by na to patrzeć - manifestacji czystego dobra. A ja widzę i wiem, że to z czym mamy do czynienia, to nie dość, że nie jest jakimkolwiek dobrem, za to jest najzwyklejszym moralnym złudzeniem. Ta styczniowa niedziela nie przynosi żadnej pomocy; to co dostajemy to najbardziej pokręcone złudzenie pomocy, a jeśli idzie o konkrety, to jedynie parę godzin szaleństwa i niedzielnej przygody.
Te pierwsze dni sierpnia, z kalendarza Jerzego Owsiaka, nie dają nawet tego. Dziś, jutro i pojutrze będą jedynie okazją do pogrążenia się w pustce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...