O tym, że telewizja TVN nadaje w odcinkach historię sowieckiego szpiega Mariana Zacharskiego, słyszałem oczywiście od pewnego czasu, ale ze wstydem przyznaję, że jakoś ta informacja mnie nie porwała. Może, myślę sobie, dlatego, że cała formuła telewizji państwa Walterów, ten ich bulwarowy sznyt, te wszędzie wbijane paski z informacjami i okienka dzielące ekran na kilka części, te klipy autoreklamujące stację, którymi TVN nieustannie przerywa swoje programy, twarze prowadzących, które są już tak strasznie wyzute z wszelkiego człowieczeństwa, że to wszystko działa na mnie do tego stopnia omdlewająco, że nawet napis: ROSJANIE ZAJĘLI STOLICĘ, nie jest w stanie przykuć mojej uwagi, a co dopiero zapowiedź filmu o Zacharskim.
Tak się jednak złożyło, że żona kazała mi dziś prasować, a że jest to zajęcie zajmujące czas i przy tym mało pasjonujące, postanowiłem do prasowania oglądać telewizję TVN24 i... piąty odcinek filmu o szpiegu Zacharskim.
Od razu muszę zaznaczyć, że ponieważ dotychczas sprawa Zacharskiego i filmu, który nakręcił o nim TVN, mnie w ogóle nie interesowała, nie mam najmniejszego pojęcia o tym, co było w poprzednich czterech odcinkach. Niestety również nie znam żadnych komentarzy na temat tego dzieła sztuki dokumentalnej, a nawet nie wiem, czy sprawa tu w Salonie była w jakimkolwiek stopniu poruszana. Pewien jednak aspekt tego, co mi się zdarzyło obejrzeć, zrobił na mnie takie wrażenie, że jemu właśnie chciałem poświęcić ten mój dzisiejszy wpis.
Cała sprawa tego filmu i jej emisji w TVN-ie jest dla mnie na tyle tajemnicza, że nawet nie zamierzam nad jej przyczynami i intencjami za nią stojącymi się zastanawiać. Jednego jestem pewien: nie ma absolutnie takiej możliwości, że w pewnym momencie swojego życia Zacharski został wesołym staruszkiem, przeszedł na rentę i postanowił sobie szczerze o swoim życiu i pracy zawodowej z red. Rymanowskim pogadać. Nie widzę również szans, by cała ta banda komunistycznych agentów, która towarzyszy Zacharskiemu w pracy nad filmem, w ten czy inny sposób, w pewnym momencie sobie pomyślała, że ten TVN to jednak fajna stacja i warto by było sobie z nimi strzelić ciekawy dokument.
Uważam, że to, że Marian Zacharski zgodził się, by razem z red. Rymanowskim powłóczyć się po parku, posiedzieć na ławeczce i w międzyczasie powlewać mu do uszka swoje najbardziej słodkie tajemnice, jest częścią jakieś planu. Jakiego? Nie mam pojęcia i, szczerze powiem, nawet się nie zastanawiam, bo i tak nic nie wymyślę. Jedyne, co się może stać, to to, że kiedyś, albo samo, albo za sprawą działań jakiejś zdeterminowanej władzy, się to okaże.
Nie chcę też się za bardzo zajmować samym red. Rymanowskim, bo, szczerze powiedziawszy, myślę, że prywatnie może on być bardzo miłym człowiekiem i na tak ciężkie złośliwości, jakie na niego szykuję, może i sobie nie zasłużył. Muszę tylko zauważyć, że takiego poziomu lizusostwa, by nie powiedzieć liżydupstwa ze strony dziennikarza w stosunku do kogokolwiek, nie mieliśmy okazji obserwować od czasu, jak ten sam Rymanowski gawędził w studio z Radziem Majdanem.
Zajmę się tu jedynie samym Zacharskim i jego promotorem w wolnej Polsce, Andrzejem Milczanowskim. Kim jest Marian Zacharski? Bardzo krótko mówiąc, był on jednym z najważniejszych, jeśli nie najważniejszym szpiegiem, jakie sowieckie służby komunistyczne kiedykolwiek wydały do walki z wolnym światem. O sile i wyjątkowym znaczeniu Zacharskiego świadczyć może choćby to, że kiedy został zdekonspirowany przez służby amerykańskie, przez kilkanaście następnych lat, cała agentura bloku komunistycznego i całe komunistyczne kierownictwo Bloku, były postawiona na baczność w jednym tylko celu - żeby Zacharskiego odzyskać.
Ostatecznie, Zacharski został przez Amerykanów wypuszczony w zamian za ponad dwudziestu swoich szpiegów, co tylko potwierdza pozycję samego Zacharskiego. Osobiście pamiętam to wydarzenie, czyli słynną, największą w historii wymianę szpiegów między Wolnym Światem, a bolszewią. Pamiętam to dlatego, że wypuszczenie Zacharskiego było wydarzeniem, które przyćmiło wszystko, co na tym poziomie się zdarzyło wcześniej i później.
W filmie, który oglądałem przy prasowaniu, Zacharski opowiada, jak wrócił do Polski z imperialistycznej niewoli, odebrał wszystkie medale od szefów Stasi, KGB, Securitate, no i oczywiście na koniec od sowieckich rezydentów w Warszawie i wtedy zwrócił się do gen. Kiszczaka, czy nie mógłby mu dać coś do roboty. Kiszczak spytał, co by mu się marzyło, na co Zacharski powiedział, że on by chciał być albo dyrektorem LOT-u, albo dyrektorem Peweksu, Kiszczak się wesoło zaśmiał i zrobił Zacharskiego dyrektorem Peweksu.
Żył sobie więc Zacharski w schyłkowej komunie spokojnie, oczywiście z dala od wszelkich służb - a jakże! - jako dyrektor i skromny mąż i ojciec, gdy nagle przyszła nowa Polska i trzeba było się poddać weryfikacji.
Tu Zacharski w swoim bogatym i pełnym patriotycznego poświęcenia życiu napotkał Andrzeja Milczanowskiego. Milczanowski, jako bohaterski działacz opozycji solidarnościowej, ofiara komunistycznych represji i osobisty sługa i giermek prezydenta Wałęsy, nawet słyszeć nie chciał o tym, żeby ktoś taki, jak Zacharski mógł pracować dla wolnej Polski. Ale gen. Jasik załatwił mu spotkanie z Zacharskim i po kilkugodzinnej rozmowie, Milczanowski - wybitny psycholog, strateg, szef najbardziej tajnych służb państwowych, człowiek o nieludzkiej wręcz przenikliwości - wykonał natychmiast precyzyjny portret psychologiczny szpiega Zacharskiego, uznał, że Zacharski to prawdziwy patriota i bohater i, podobnie jak Kiszczak wcześniej, zatrudnił go w służbie dla państwa.
Milczanowski, komplementując Zacharskiego, opowiada, jak to na własne oczy widział, kiedy wszyscy - dosłownie wszyscy - najbardziej wysoko postawieni funkcjonariusze partii i służb sowieckiego państwa, na widok Zacharskiego pokrywali się rumieńcem wstydu. Taki to był ten Zacharski i takiego to lwa wywiadu, na swojej solidarnościowej smyczy prowadzał Milczanowski.
Gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości i zadał sobie pytanie, czy w tej superinteligentnej grze między niepodległym polskim państwem z jego wybitnym funkcjonariuszami, sam Zacharski miał coś do powiedzenia, to lepiej niech się tych wątpliwości szybko wyzbędzie. Każdy kto widział Andrzeja Milczanowskiego raz, wie, że jest to człowiek, którego nie zwiedzie nikt. Człowiek - oko i człowiek - miecz. Marian Zacharski mógł sobie imponować szefom KGB, albo Stasi. U Milczanowskiego on był na gwizdnięcie. Jedno "waruj", załatwiało sprawę.
Więc był sobie Zacharski przez lata na służbie w nowej polskiej władzy... i czym się zajmował? Różnie. Spotykał się z ludźmi, chodził pograć z Kwaśniewskim w tenisa, ale częściej z Ałganowem, bo Kwaśniewski grał nie za dobrze. No i zajmował się sprawami. Prowadził też jakieś interesy, nawet w pewnym momencie coś nabroił, więc na pół minuty wpadł w kłopoty, ale szybko wolna Polska go z tarapatów wybawiła. Co jeszcze? Nie wiem. O tym będzie kolejny odcinek. Obawiam się jednak, że jego emisja nie zbiegnie się z kolejnym prasowaniem, więc już się nie dowiem.
Inna sprawa, że i tak nie uważam, bym się czegokolwiek dowiedział i dziś. A przede wszystkim nie dowiedziałem się, co wyprawia TVN.
Bo w to, że zajmuje się tym, czym zajmuje się normalna telewizja, nie uwierzą nawet najbardziej naiwni wielbiciele dziennikarskiej sztuki red. Grzegorza Miecugowa.
Więcej powiem. W taką bujdę nie uwierzą nawet te członkinie Związku Nauczycielstwa Polskiego, które ze łazami wzruszenia śledziły emisję dzisiejszego odcinka historii o poranionych kajdanami kostkach Mariana Zacharskiego i o jego prawdziwie ludzkiej rozpaczy na widok córeczek, ktore po latach nie rozpoznały tatusia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.