Niedawno, przy okazji, której już w tej chwili nie pamiętam, moje najmłodsze dziecko zapytało mnie, co jest gorsze – „Polityka”, czy „W Sieci”. Wbrew temu, co mogą sobie myśleć stali czytelnicy tego bloga, odpowiedź na to pytanie wcale nie przyszła mi tak łatwo. Główny problem, przed jakim stanąłem, związany był z tym, że przez ostatnie 25 lat ja „Politykę” miałem w ręku zaledwie kilka razy, natomiast tygodnik „W Sieci” czytam na okrągło, i jeśli za każdym razem dochodzę do wniosku, że oto trzymam w ręku coś absolutnie najgorszego, to nie mogę wiedzieć, czy akurat „Polityka” nie jest jeszcze gorsza. Jednak przyznaję, że przed własnym dzieckiem zaświadczyłem, że „W Sieci” to wprawdzie gówno straszne, zle za to od „Poltyki” przynajmniej bardziej inspirujące. „Polityka” – nie tylko zresztą przy tygodniku Karnowskich – robi wrażenie wyłącznie kawałka papieru, którym można by co najwyżej umyć okno, gdyby lepiej się do tego nie nadawała „Gazeta Wyborcza”.
No ale nie da się ukryć, że każdy dzień przynosi nowe niespodzianki i zawsze się znajdzie dobry powód, by krzyknąć: „Zaraz, wróć! Może jeszcze raz. Jakie było pytanie?” Oto wczoraj wieczorem, kiedy już wyglądało na to, że najnowszy numer tygodnika „W Sieci” został omówiony od początku do końca, jakimś nierozpoznanym cudem zajrzałem na ostatnią stronę przed zamykającą numer okładką, gdzie wcześniej zawsze mieliśmy felieton Andrzeja Zybertowicza, a tam naszym oczom ukazał się, owszem, felieton, tyle że nie Zybertowicza, lecz żony Profesora, Katarzyny Szymańskiej-Zybertowicz.
Cóż to za tekst, ktoś zapyta, i cóż to za kobieta, która jest w stanie ot tak, jednym krótkim gestem, zastąpić swojego wybitnego męża w tej jakże istotnej dla Polski robocie? Otóż tego, kim jest żona prof. Zybertowicza nie wiemy, natomiast możemy krótko spróbować opisać ów tekst. Otóż jego sens sprowadza się do tego, by nas wszystkich poinformować, że Andrzej Zybertowicz to, podobnie jak Jarosław Kaczyński, fantastyczny człowiek i bez niego „archipelagi polskości” nie mają szansy ani na z dawna wyczekiwane powstanie, ani tym bardziej na rozwój. Pisze Katarzyna Zybertowicz:
„Rodzina, Polska, Europa. Taki był tytuł konwencji podsumowującej wyborczą kampanię Andrzeja Zybertowicza. Jasne, że można na te hasła popatrzeć jak na banał. Ale czy nie za dużo ważnych części życia oddaliśmy na pastwę banalizacji? Nie trzeba być socjologiem, aby widzieć siłę zasobu, jakim są polskie rodziny. Przecież to w nich zapadają najpoważniejsze z punktu widzenia jednostki decyzje, tworzą i rozstrzygają się konflikty, powstają plany. A co gdyby tak spojrzeć dalej, poza pułap troski o własne dzieci, ich wychowanie, ułatwienie startu w dorosłe życie. Nasze rodziny nie muszą być samotnymi wysepkami.
Tak. Archipelag Polskości jest. Zybertowicz już się nie wymiga (nomen omen). A jego rodzina jest z nim”.
We wczorajszym tekście i w komentarzach pod nim zastanawialiśmy się wspólnie, jak mogło dojść do tego, że najpoważniejszy tygodnik prawicowej opinii w Polsce, nie dość, że kompletnie zlekceważył ostatnio najważniejsze, i to najważniejsze w sposób zupełnie oczywisty, dla naszego wspólnego powodzenia wydarzenie, to jeszcze je piórem dwóch swoich czołowych dziennikarzy wykpił i wyszydził. No i z tych naszych rozważań wyszedł wniosek taki jak zawsze: Wszystko się rozbija o budżet, którego się nie da w nieskończoność naciągać, a brzuchów do wypasienia wciąż tylko przybywa.
Wszyscy też pamiętamy, co się niemal na samym finiszu kampanii do europarlamantu przytrafiło Andrzejowi Zybertowiczowi, więc nie ma sensu, by całą tę smutną historię tu od nowa opowiadać. Wystarczy przypomnieć, że, jako niemal pewny kandydat do zdobycia mandatu, Zybertowicz w pewnym momencie, zamiast pilnować interesu, postanowił wyskoczyć na jednego, i w tym czasie wszystko zostało dokończone już bez niego, z efektem takim, że jemu się już najwyraźniej nawet odechciało pisać tych swoich fantastycznych felietonów dla Karnowskich, ze nie wspomnę o kolejnych odcinkach „alfabetu”.
A ja sobie już tylko myślę, że trudno o lepsze podsumowanie tego, o czym sobie wczoraj rozmawialiśmy, zastanawiając się, dlaczego nasze prawicowe media zlekceważyły tak cudownie się rodzący „archipelag polskości”, jakim okazała się Marysia z Gorzowa Wielkopolskiego, niż ów felieton żony Zybertowicza, która musiała się aż tak upokorzyć, by w jego imieniu prosić o tę jeszcze jedną szansę, a redakcja tygodnika „W Sieci” tak się wczuć w to nieszczęście, by się najzwyczajniej w świecie jeszcze raz skompromitować. I myślę, że to jest już punkt tak straszny, że tam nie można się ani śmiać, ani szydzić, ani tak naprawdę się mądrzyć, bo wszystko wskazuje na to, że oto się dzieją rzeczy, przy których nawet te 850 złotych, które gwałtownie musiałem pożyczyć z samego rana, by mi gazownicy nie zdjęli licznika, robią wrażenie jakiegoś żartu. I jestem teraz jak najbardziej poważny, co poświadczam tym, że na tym kończę. O tak.
Niestety i przez ten niespodziewany atak gazowy i całą kupę innych okoliczności, wciąż muszę apelować o wsparcie dla tego bloga. Jeśli ktoś ma jakieś luźne zapasy i żadnych szczególnych wobec nich planów, bardzo proszę o tę pomoc. Numer konta jest tuż obok. Dziękuję.
Niestety i przez ten niespodziewany atak gazowy i całą kupę innych okoliczności, wciąż muszę apelować o wsparcie dla tego bloga. Jeśli ktoś ma jakieś luźne zapasy i żadnych szczególnych wobec nich planów, bardzo proszę o tę pomoc. Numer konta jest tuż obok. Dziękuję.
Wiesz co? Mam problem z tym tekstem. Po prostu piszesz o tak śmiertelnie poważnych sprawach, że nie wiem co napisać i tak się zaciąłem.
OdpowiedzUsuń@tpraw
OdpowiedzUsuńTo prawda. Wyszedł mi trochę za ciężki.
Co nie znaczy, że jakiś gorszy od pozostałych.
OdpowiedzUsuń