piątek, 29 października 2010

Przepraszam, czy ja się komuś przyśniłem?

Wspomniałem tu niedawno, może – z oczywistego poczucia wstydu – trochę w nieco niebezpośredniej formie, że przez to, że prowadzę ten blog, straciłem praktycznie pracę i znów muszę – czego Bóg mi świadkiem szczerze chciałem uniknąć – utrzymywać rodzinę, pisząc te teksty. Sytuacja którą teraz przeżywam, ma jednak, jak to zwykle bywa, również swoje plusy, a nie wykluczone, że i stanowi pewien znak. Otóż pani Toyahowa cierpi na jakieś nierozpoznane dotychczas bóle, co powoduje, że w nocy raczej nie śpimy. Myślę więc sobie, że gdybym ja dalej miał pracować tak intensywnie, jak to się działo przez te dwa minione miesiące, jednocześnie praktycznie nie śpiąc, to bym zwyczajnie tego nie wytrzymał. A więc, kto wie, jak to naprawdę się dzieje? Pisałem niedawno o cudownym filmie Shyamalana pod tytułem Znaki i tam mniej więcej ten typ zdarzeń został przedstawiony. Kto wie?
Jest jednak coś jeszcze, co towarzyszy temu aktowi politycznej zemsty, jaki mnie spotkał. Otóż mam znacznie więcej czasu niż dotychczas i poświęcam go w dużym stopniu na przenoszenie starych salonowych tekstów tu na ten blog. I oto dziś, wpadłem na wpis z marca zeszłego roku dokładnie pokazujący to, co się, jak się dziś okazuje, prędzej czy później musiało stać. W świecie wojny kulturowej, czy wręcz już cywilizacyjnej, nie ma litości. Bo nie może być tez litości tam gdzie procedury zostają zastąpione wyłącznie przez pełne nienawiści rozdygotanie. Pomyślałem, ze powinniście przeczytać ten wpis sprzed półtora już roku. Pasuje jak ulał. Do każdej chwili wypełniającej te dni. Bardzo proszę. Jednocześnie dziękuję bardzo za solidarność i każdy jej gest.


Jeszcze jakiś czas temu, opisałem pewną przygodę z czasów, kiedy to podczas kampanii wyborczej Lecha Wałęsy przed wyborami w roku 1990 stałem na rynku w Katowicach i rozdawałem wyborcze ulotki. Dziś tylko dla przypomnienia powtórzę, że kiedy tak stałem z tymi papierami, w pewnym momencie podeszła do mnie dawna szkolna koleżanka, otworzyła szeroko oczy i buzię, a następnie wystękała: „Tego się po tobie nie spodziewałam”. I odeszła obrażona.
Żeby w pełni zrozumieć kuriozalność tej sytuacji, należy wiedzieć, że w tamtych dniach nadchodzące zwycięstwo Lecha Wałęsy nie podlegało jakiejkolwiek dyskusji. Wałęsa był absolutnym przywódcą i nawet jeśli będziemy pamiętać, że faktyczna większość społeczeństwa i Wałęsę i całą resztę polityków miała w głębokiej pogardzie, to i tak nikt inny, jak tylko dawny przywódca Solidarności mógł tamte wybory wygrać. Ja, stojąc tam i agitując za Wałęsą reprezentowałem – jak się niedługo miało okazać – dwukrotnie większą liczbę osób niż moja koleżanka, a mimo to zostałem z taką otwartością zaatakowany. Mało tego, będąc przedstawicielem w pewnym sensie głównego politycznego nurtu, odebrałem tę agresję jako coś absolutnie zwykłego, by nie powiedzieć oczywistego.
O co mi chodzi? Otóż nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że w tamtych czasach, gdybym ja, albo którykolwiek z ówczesnych zwolenników kandydatury Lecha Wałęsy, zobaczył kogoś znajomego namawiającego do głosowania na Tadeusza Mazowieckiego, nie podszedłby do niego i nie wykrzyknął: „Tego się po tobie nie spodziewałem”. Z dwóch powodów. Po pierwsze myśmy doskonale zdawali sobie sprawę z nastrojów panujących w pewnej części społeczeństwa, jeśli idzie o Lecha Wałęsę, a po drugie od początku wiedzieliśmy, że to z czym mamy do czynienia, to nie jest wojna kulturowa, ale zwykły spór polityczny. Dlatego też z jednej strony doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że naprzeciwko siebie mamy nienawiść zupełnie ślepą i głuchą na to co jest naprawdę, a z drugiej braliśmy pod uwagę, że możemy zawsze spotkać kogoś, kogo emocje będą inne od naszych i trzeba to umieć uszanować.
Od tego czasu zmieniło się bardzo wiele. Parę jednak rzeczy pozostało na starym miejscu, między innymi ta ślepa i głucha nienawiść, która sprawia, że część opinii publicznej myśli i zachowuje się zupełnie jakby żyła w innym świecie. W świecie, który tak naprawdę istnieje wyłącznie w ich zdziwaczałej wyobraźni. Niedawno Krzysztof Wołodźko w swoim wpisie w Salonie opowiedział historię, jak to spotkał dawno nie widzianego kolegę, który wyskoczył do niego z następującym tekstem „He, he! Ty podobno katolikiem jesteś i frondystą”. Ja oczywiście biorę pod uwagę, że mogą być środowiska, gdzie tego typu otwartość jest zjawiskiem naturalnym, bez względu na ideologię, z jednej i drugiej strony. Jednak osobiście nie wyobrażam sobie, żebym ja, spotykając kogoś znajomego, kto – jak słyszałem – został ostatnio ateistą, podszedł do niego i rzucił uwagę: „He, he! Ty podobno nie chodzisz już do kościoła”.
A przecież mógłbym osiągnąć takie poczucie przynależności do większości, które by się mogło objawiać tym właśnie, że chodziłbym po wybranych znajomych i im wytykał, że nie wierzą w Pana Boga. Nie widzę jednak takiej możliwości z dwóch powodów – raz, że nie mam wcale pewności, czy w grupie w której się obracam, rzeczywiście stanowię większość, a dwa, że – tym bardziej – gdybym stanowił rzeczywiście większość, takie zachowanie byłoby raczej podłe.
To jednak dotyczy wyłącznie wymiaru osobistego i dla niektórych, w gruncie rzeczy, bardzo intymnego. Niestety, odnoszę wrażenie, że ten terror, wynikający z fałszywego (albo bardzo zadufanego w sobie poczucia siły) obejmuje również życie jak najbardziej zewnętrzne, czyli w wypadku dzisiejszego tematu – polityczne. Kiedy Lech Wałęsa po raz pierwszy kandydował do urzędu prezydenta, był – jak już wspomniałem – niewątpliwym faworytem, podczas gdy Tadeusz Mazowiecki równie niewątpliwym przegranym. Z jakiegoś powodu jednak, część elit, była przekonana, że sytuacja jest dokładnie odwrotna i tym razem już całkowicie racjonalnie, stworzyła w swoich środowiskach atmosferę terroru. Pamiętam bardzo dobrze, jak to wyglądało. Przez to, że zwolennicy Lecha Wałęsy zachowywali zewnętrzny spokój, dystans i swego rodzaju delikatność, można było odnieść wrażenie, że ich po prostu nie ma. Odwrotnie było z ludźmi po przeciwnej stronie politycznego sporu. Oni mieli nieustanną potrzebę manifestowania swojego poparcia dla Mazowieckiego i jednoczesnego tropienia wszystkich, którzy byli emocjonalnie związani z Wałęsą.
Efekt był taki, że ja na przykład doskonale wiedziałem, kto z moich znajomych kibicuje Mazowieckiemu, a jak nie wiedziałem, to brałem mocno pod uwagę, że tacy w moim otoczeniu są, natomiast oni dzierżyli nieustanne przekonanie, że jeśli gdzieś jest ktoś, kto chce głosować na Wałęsę, to pewnie w jakiejś najbardziej zabitej deskami wsi pod kościołem. I proszę nie zapominać. To było w czasach, kiedy z tej połowy obywateli w ogóle zainteresowanych polityką, niemal 40% popierało Wałęsę, a jedynie niespełna 20% Mazowieckiego.
Były to też jednak czasy, kiedy Polska dopiero uzyskiwała status społeczeństwa nowoczesnego, kiedy wciąż byliśmy dopiero na granicy między stanem gdzie właściwie można przeżyć mając ten rower i sto złotych do jutra, a Nową Europą, gdzie – jak już dziś wiemy – możesz zdechnąć na środku ulicy i pies z kulawą nogą się tobą nie zainteresuje. Były to czasy, kiedy ludzie pracowali jeszcze tylko 8 godzin dziennie, a po pracy siedziało się w domu, oglądało telewizję, czytało ksiązki (które wreszcie można było normalnie kupić), albo rozmawiało z bliskimi. Czasy, gdzie nie było jeszcze tak ważne dbanie o pozycję, o towarzyskie bezpieczeństwo i o przyszłą karierę. Już wtedy, oczywiście, lepiej było być w trendzie niż poza nim, ale jestem pewien, że Marek Migalski, popierając oficjalnie Lecha Wałęsę, nie ryzykowałby jeszcze utraty pracy. Co najwyżej pełne niezadowolenia chrząknięcia inteligentnych kolegów.
Dziś jest tak, że właśnie się dowiaduję, że jest w Salonie człowiek, który tak bardzo dba o swoją anonimowość, że nawet boi się pokazać publicznie z ludźmi powszechnie identyfikowanymi jako IVRP. Dlaczego on się tak zachowuje? Otóż dlatego, że w jego zawodowym środowisku jest takie napięcie, że on wie iż w momencie, jak się ujawni politycznie, może stracić pracę. Oczywiście nie na takiej zasadzie, że go wyrzucą z przyczepioną do rękawa opaską ‘PiS’. Nie. Oni mu po prostu urządzą takie piekło na co dzień, że on w efekcie tego psychicznie nie wytrzyma.
A ja bardzo dobrze wiem, o co mu chodzi. Ja piszę te swoje teksty tu w Salonie i doskonale wiem, ze są w moim otoczeniu ludzie, którzy, gdyby je troszkę poczytali i dowiedzieli się, że to ja jestem ich autorem, wypowiedzieliby mi znajomość. Są to ludzie, którzy wprawdzie nie znają moich poglądów, ale – co najciekawsze – nie biorą nawet pod uwagę, że mogą one być takie jakie są. Zakładają ze stuprocentową pewnością, że i oni i ja jesteśmy dokładnie po tej samej politycznej barykady. Oni nieustannie rechoczą na samo wspomnienie nazwiska Kaczyński, dławią się ze śmiechu, jak widzą księdza i – oczywiście – nieustannie podkreślają, że zwolennicy PiS-u to idioci. Bez wyjątku. Dlaczego oni mi to mówią? Dlaczego nie biorą pod uwagę, że ja mogę być człowiekiem pobożnym i lubić Jacka Kurskiego? Przecież ja im w życiu słowem nie powiedziałem, jakie mam poglądy polityczne. Przecież ja nie jem przy nich demonstracyjnie hamburgerów w piątek, żeby im pokazać, jaki to ja jestem nowoczesny. Oni po prostu wiedzą, ze ponieważ jestem kimś kto ma dwie nogi, dwie ręce, mówi po polsku (a jak trzeba to i po angielsku) i nie nosi na szyi różańca, to ja muszę być po ich stronie.
To jest wymiar wyłącznie towarzyski. Ale to szaleństwo sięga o wiele dalej. Jak niektórzy wiedzą, uczę języka angielskiego na kursach i prywatnie. Tak to jakoś się ułożyło, że moja sytuacja na tym polu jest bardzo dobra. Uczniowie są sympatyczni, chętni do nauki, a co najważniejsze, bardzo zadowoleni. Mówiąc językiem najbardziej potocznym, oni wiedza, ze mają ‘wypasionego’ nauczyciela, z którym i można pogadać i który też ich za te pieniądze, które wydają osobiście, albo ich firmy, nauczy języka. Wielu z nich jednak, to ludzie bardzo politycznie zmotywowani, a wielu też z tych – o czym wiem bardzo dobrze, bo mi to wielokrotnie pokazali – to ludzie, którzy na dźwięk nazwiska Kaczyński spluwają za siebie i którzy prędzej by się śmierci spodziewali, niż tego, że ich nauczyciel może być pisowcem.
Ja z nimi nie rozmawiam o polityce, ja im nie potakuję, kiedy oni coś tam bredzą, ja w tych kwestiach trzymam nieprzerwany dystans. Co oni z tego wiedzą? Nic. Poza jednym – ja na pewno, podobnie jak każdy normalny człowiek, nienawidzę PiS-u. A ta ich wiedza jest dla nich wiedzą na tyle podstawowa, że ja nie mam wątpliwości, ze gdybym miał ją nagle zakwestionować, straciłbym tę pracę. I znów, nie dlatego, że oni by mi powiedzieli „Won!”. Z doświadczenia wiem, że to wszystko odbyłoby się zupełnie inaczej. Najpierw oni mieliby nieustanną potrzebę przepytywania mnie, potem nawracania, a w końcu już tylko dokuczania mi, i w efekcie nasze kontakty zrobiłyby się na tyle napięte, że oni by uznali, że ja jednak jestem idiotą i przestalibyśmy się spotykać.
Dlaczego jest tak, że oni uwierzyli, że ludzi, którzy mają inne niż oni poglądy polityczne nie ma, a jeśli są to z pewnością nie tam gdzie się cywilizowany człowiek zapuszcza? I dlaczego ta ich wiara jest tak intensywna, a emocje tak silne, że kiedy coś im to przekonanie zakłóci zamieniają się w zwierzęta? Ktoś mi powie, ze to jest naturalne, bo faktycznie trzeba być durniem i nieokrzesanym chamem, żeby lubić Joachima Brudzińskiego na przykład. W porządku. Tyle że ja też, naprawdę szczerze, nie znoszę – powiedzmy – Sławomira Nowaka, a o politycznym guście ludzi, którzy ten typ choćby tolerują, mam zdanie jak najgorsze. Wprawdzie nie twierdzę, że popieranie drużyny Donalda Tuska to przejaw umysłowego upadku, jednak nie mówię tak nie dlatego, że widzę w tej opinii jakąś odrobinę sensu i logiki, ale dlatego, że wiem, że tak to jakoś jest, że polityka zawsze generowała większe emocje niż inne dziedziny zycia. Dlaczego? Nie wiem, ale wiem, że tak jest.
A może tu chodzi o to, że wszyscy ci ludzie, którzy tak dzielnie obnoszą się ze swoimi poglądami i tak zajadle tępią nas, przedstawicieli „najbardziej obciachowego projektu w historii współczesnej polskiej polityki”, są po prostu bardziej od nas pewni swoich racji i bardziej odważni w ich głoszeniu? Może jest tak, że my, z tymi naszymi wieśniackimi atawizmami, w gruncie rzeczy czujemy, że za nami nie stoi nic poza bezmyślnym uporem i głupią zawziętością? Może to, że my się tak boimy przyznać do naszych politycznych sympatii, nie jest wymuszone żadnym zewnętrznym naciskiem, lecz tylko naszym wewnętrznym tchórzostwem? Zgoda. Niech będzie i tak. Tylko dlaczego w tej sytuacji, przedstawiciele tej rzekomo bardziej cywilizowanej części narodu nie potrafią oprzeć się pokusie, żeby całą swoją energie, w kontaktach z nami, kierować na faktyczny mobbing?
Ostatnio, kiedy z pracy wyleciał Krzysztof Skowroński, jeden z szefów w Polskim Radiu, najbardziej światła część polskiej opinii publicznej zacierała ręce z satysfakcji, że dobrze mu tak, bo kto mieczem wojuje etc.etc. No, ale dobrze. Niech będzie, że Skowroński to piesek Kaczyńskiego, który został umieszczony na tym stanowisku, żeby wprowadzać kuchennymi drzwiami do domeny publicznej truciznę IVRP. Niech będzie tak, że nowa władza, jak każda władza, traktuje Polskę jak swoje partyjne włości i wszelki element obcy będzie z nich eliminowała przy pomocy decyzji administracyjnych. Dlaczego jednak publiczna emanacja tej władzy, w postaci najróżniejszych zwykłych osób – formalnie zupełnie niepolitycznych zapaleńców, pracujących w szkołach, urzędach, najprzeróżniejszych biznesach – tylko dlatego że część z nich interesuje się bardzo polityką, ma mieć moralne prawo usuwać z przestrzeni publicznej ludzi, którzy im nie odpowiadają światopoglądowo? Czy tylko dlatego, że oni są słabi w argumentach i tchórzliwi w sercach?
Dlaczego jest tak, że skromna studentka, która – z powodów których znać przecież nie musimy – dokonała takiego a nie innego wyboru politycznego, nie chce pójść na publiczne spotkanie z Antonim Macierewiczem, bo boi się, że ją pokażą w telewizji, ktoś ją przypadkiem zobaczy i potem nie dadzą jej żyć w jej codziennym uczelnianym środowisku? Dlaczego dziecko w szkole, na pytanie nauczycielki: „Czy jest tu ktoś kogo rodzice głosowali na PiS” musi milczeć, bo wie, że jeśli przyzna się za swoich rodziców do tego występku, to będzie musiało przez kolejne minuty wysłuchiwać różnych złośliwości? Dlaczego należy traktować jako stan naturalny to, że cała grupa ludzi, których – jak się okazuje – jedyną winą jest to, że mają poglądy przez innych uważane za dziwne i że mają w sobie zbyt dużo delikatność, żeby tych poglądów hardo bronić, musi się chować po kątach, bo jak ich ktoś zauważy, to będą się musieli po raz setny tłumaczyć?
Napięcie polityczne, które dziś w Polsce mamy, stworzyło sytuację gdzie część społeczeństwa jest publicznie prześladowana i to prześladowana często w sposób oficjalny, wyłącznie za poglądy. Bezczelnością postaw generujących ten stan jest to, że na skromną uwagę, że tak nie wypada, agresor w tej wojnie wydyma pogardliwie wargi i woła: „Skoro masz takie poglądy, to walcz za nie!” Ohydne w tym wszystkim jest to, że agresor w tej wojnie, korzystając z najróżniejszych bonusów – o których tu nie będę wspominał, ale które wszyscy mniej więcej znamy – najpierw określił reguły gry, później ustawił tę grę na wybranym przez siebie poziomie trudności, a teraz już tylko zajmuje się wyłapywaniem potencjalnych przeciwników i wciąganiem ich do tej gry.
Kiedy zaczynałem pisać ten tekst, miałem nadzieję, że z jednej strony uda mi się – jak zwykle – sprawić, że ci z nas, którzy się martwią postępującym schamieniem obyczajów, poczują choćby trochę wsparcia i będzie im lżej. Ale również trochę liczyłem na to, że ten tekst dotrze i do tych, którzy to zło czynią i pozwoli im się przynajmniej na chwilę zastanowić. Marne jednak są moje nadzieje. Przypomniała mi się własnie stara wypowiedź niejakiej Marii Szyszkowskiej, kiedyś osoby troszkę publicznej. Pewnego dnia, przy okazji jednej z ostatnich już odwiedzin Jana Pawła w Polsce, opowiadała ona, jak ciężko przeżywa ten tydzień. Jak przerażona siedzi w domu i nie wychodzi nawet na ulicę, bo boi się ataku rozwalonej bezczelnie religijności. Siedzi w domu, czyta tygodnik Nie (słowo daję – ja tego nie wymyślam) i czeka aż tornado minie.
Przypomniała mi się ta Szyszkowska i pomyślałem sobie, że właściwie przed sobą mamy głównie takie umysły i takie emocje. To są własnie ludzie, którzy są głęboko przekonani, że ich agresja jest wyłącznie reakcją na napaści ze strony bezczelnej czarnej zarazy, dokuczającej im albo swoimi moherowymi beretami, albo kłapiącymi kaczymi dziobami, czy wreszcie tropiącymi ich przed gabinetami, gdzie oni chcą pozwolić innym spokojnie umrzeć. Oni sami żyją w nieustannym lęku. Oni budzą się każdego ranka zlani potem, że za drzwiami czai się ksiądz z kropidłem, na ulicy banda starszych pań z figurką Matki Boskiej, a w telewizji na pewno kolejna konferencja prasowa Jarosława Kaczyńskiego. I że każda z tych osób coś od nich na pewno chce. Więc się bronią.
I to właściwie mogłoby stanowić o tyle optymistyczną puentę tego testu, że jakże wyraźnie sugerującą, że pod pewnym choćby względem jesteśmy kwita. Oni wprawdzie nam i naszym rodzinom odbierają codzienny spokój i zmuszają do nieustannych, niepotrzebnych manewrów. Natomiast nasza obecność, nocą nie daje im spać, a w dzień spokojnie zarabiać na te przyjemności, którymi Europa pozwoliła im się cieszyć. Więc i my się troszkę boimy, ale oni też. Tyle że oni mają koszmary. A to już jest los nie do pozazdroszczenia.

10 komentarzy:

  1. @Toyah
    Za każdym razem, kiedy jest o tym mowa, zastanawiam się, dlaczego mnie to nigdy nie spotkało. W pracy moje poglądy są powszechnie znane, nikt mnie jednak nigdy nie chciał wylać ani nawracać. Mam trochę znajomych antypisowskich, ale oni omijają tematy polityczne albo łagodzą ton i szukają "racjonalnych" argumentów. Wśród przypadkowych ludzi nigdy nie spotkałam takich wściekłych jak w internecie. Raczej zagubionych, pytających. Co jest?

    OdpowiedzUsuń
  2. @Marylka
    Ale mnie się to też nigdy wcześniej nie zdażyło. To pierwszy raz. No, może drugi. Może.
    Ja myślę, że to załatwił ten Facebook.
    Internet ma w sobie coś takiego, co ludzi nakręca bardziej niż jakikolwiek kontakt osobisty.
    Trzeba by było zapytać Santorskiego. On musi coś na ten temat wiedzieć.

    OdpowiedzUsuń
  3. @Marylka

    Jeżeli jesteś w swoim środowisku osobą powszechnie szanowaną i do tego miłą (nawet przez chwilę nie wątpię, że tak nie jest), no i środowisko jest również takie raczej kulturalne, to raczej nigdy to cię nie spotka.

    Natomiast, jeżeli czysto teoretycznie przyjmiemy, że Toyah jest starym pieniaczem, ostentacyjnie obnoszącym się swoją pisowatością w środowisku, że użyję tutaj dość trafnego określenia, wykształciuchów, buców i chamów, to ma niestety przerąbane.

    Mam nadzieję, że Toyah ponownie się nie wkurzy, że pozwoliłem sobie użyć go do przykładu.


    ps. jeżeli coś popieprzyłem z tym podwójnym zaprzeczeniem, gdyż ciągle mi się mylą polskie i angielskie reguły, to przepraszam.

    OdpowiedzUsuń
  4. @Toyah

    Przede wszystkim pozdrów Ukochaną,

    Siedzi mi w głowie ten Wałęsa i zastanawiam się co jest grane. Ostatnio odbyłem bardzo ciekawą rozmowę z osobą która - co jak co - ale projektu PIS nie znosi. Co ciekawe TVN też sobie darowała, ze względu na poziom propagandy. Przy czy bardziej chodzi o jakość, a nie ilość. Pewnie poczuł zmęczenie a przede wszystkim niesmak. Rację miał Herbert, że w tym momencie dochodzimy już właśnie do kwestii smaku.
    To jest tak jak, pewna subtelna różnica między Kwintą Kasiarzem, a rozbojem na małolacie, albo staruszce.


    Cały projekt rebrandingowy PO związany z akcją Palikot odchodzi, pokazał jedno, że tego typu hasełka to w obecnych czasach co najwyżej 1%-2% to tyle ile- według najnowszych badań przeprowadzonych w Anglii - osób o orientacji homoseksualnej lub biseksualnej.

    Więc te 2% coś nam o nas mówią, coś co świetnie ukazał nasz Ksiądz, a więc Ona nie pokazała, a i my palikotom nie damy zobaczyć...

    Możliwe też, że te 2% więcej nam mówią o sytuacji ekonomicznej Polski niż wszystkie mądre ekspertyzy.

    No dobrze, ale co z tym Wałęsą no właśnie chyba już w tej sytuacji nic...

    A i jeszcze mały Znak z Niebios...
    Jak niektórzy wiedzą tegoroczny Konkurs Chopinowski, to jeden wielki skandal... aż masz piękny żaglowiec Fryderyk Chopin stracił maszty przy wcale nie wielkim sztormie...

    Jeszcze jedna uwaga o fejsbuku, Fejsbuk Polska to ludzie GW więc wiesz jak jest...
    oni nadal nie mogą przeboleć tego Mazowieckiego...
    Zdaje się że on nawet wtedy przegrał z panem nikt...

    OdpowiedzUsuń
  5. @Marylka
    @jazgdyni

    Być może, wieloletnią, cierpliwą postawą "wychowałaś" sobie swoje otoczenie. To się zdarza, jeśli ma się szczęście nie trafić na prostactwo pogrążone w napięciu rozpychania się lub jakiegoś strachu.

    Bo jeszcze, w stosunku do tego, co wymienił Jazgdyni, istotny jest rodzaj i ładunek napięcia tkwiącego w danym otoczeniu. Między innymi dlatego, ludzie na urlopie są łagodniejsi dla innych (na ogół).

    Zarządzanie przez nienawiść polega na wzbudzaniu napięć. Nawet "dobrzy ludzie" ulegają.

    Jazgdyni użył przykładu, w którym ktoś wnosi z sobą napięcie. Ale często ono bywa dostarczane z zewnątrz, przez pozostającego na zewnątrz ("lalkarza").

    OdpowiedzUsuń
  6. @Cmentarny Dech
    Za pozdrowienia dziękuję. Jakoś żyjemy.

    OdpowiedzUsuń
  7. @Marylka
    To po prostu zależy od środowiska. Oboje z żoną pracujemy wśród ludzi wykształconych. Pochodzą ze wsi i można ich zaliczyć do "umoczonych" w socjalizm. (spójrz na Rzepę do "Ziemkiewicza). Ja mam tak jak Ty, a ona tak jak Toyah. Jedyna różnica jest taka, że moi koledzy to w większości mężczyźni, a u niej pracują same kobiety. Może emocjonalna, nie odwołująca się do rozsądku propaganda tak właśnie na ludzi działa? Tyle, że statystycznie tak nie jest. Nie ma dużej przewagi kobiet wśród wyborców PO.

    OdpowiedzUsuń
  8. @SilentiumUniversi & All

    Jestem z miasta. W mieście się urodziłem, tak jak i w mieście mieszkam.
    Czy to kogoś obchodzi i czy to ważne?
    W kontekście ostatniego felietonu RAZa, który nie jest za bardzo lubiany przez Gospodarza (przeze mnie zresztą też), ale chyba jeszcze nie jest tu persona non grata, okazuje się, że może to mieć pewne znaczenie.
    Świetna obserwacja Ziemkiewicza - miliony aut opuszczają miasta i jadą na wieś, na groby rodzinne; akcje "Znicz" i takie tam.
    I dalej u Ziemkiewicza - celne określenie - to są "inspirujący", dawniej "i młodzi, i wykształceni, i z dużych miast".
    Teraz wracają do siebie na wieś, której nienawidzą. Stąd te sznury samochodów,bo jednak raz do roku trzeba jechać.

    Można inspirować do salonów, ale mentalności nie zmienisz (co powiesz Student na mentalność jako mindset?).
    "Chłop żywemu nie przepuści" śpiewał już 40 lat temu artysta.
    Nie mam nic przeciwko chłopom, rolnikom, farmerom, wieśniakom, ale mam wiele przeciw "inspirującym", którzy się swoich wiejskich korzeni wstydzą okropnie.

    Niestety, to oni są tymi, którzy słuchają z pogardą o jakiejkolwiek sympatii dla PiSu i kaczorów.
    To oni są tymi, którzy na lotnisku w Kopenhadze, przed bramką B18 popijają piwo prosto z puszki, hałaśliwie dyskutując lub śmieszną angielsczyzną wydzierając się do komórek. Już podpici, śmierdzący potem, w brudnych i brzydkich butach, rozchełstani.
    Nasz polski towar eksportowy - "inspirujący".


    ps. sorry, że zabrzmiało jak Jastrun tylko w drugą stronę.

    OdpowiedzUsuń
  9. @jazgdyni
    Jakżebym miała nie być osobą miłą! Chyba widać na zdjęciu.

    OdpowiedzUsuń
  10. @Toyah
    Toyahu,jestem przekonana, że gdybym się wdała w Facebook, już bym miała przerąbane. To jakieś diabelskie urządzenie. Niedawno coś chciałam obejrzeć, a że kazało mi się zarejestrować, więc się grzecznie zarejestrowałam. I natychmiast zleciały się jakieś przekazy z zapytaniami, czy ten i ten jest moim znajomym. W dodatku to były rzeczywiście osoby mi znane. Następnie odezwał się jeden dość dobry znajomy, z zaproszeniem na koncert i z pytaniem,czy mnie zna. Więc doszłam do wniosku, że Facebook to jest jakaś totalna szpiegownia, a ludzie, którzy z niego korzystają, zidiocieli. Wysłałam do faceta mail, żeby nie przysyłał mi nic przez F.,tylko normalną pocztą, ale od tego czasu wciąż dostaję tą drogą zaproszenia. Nie otwieram, nie loguję się, ale niestety nie wiem, jak się wyrejestrować. Boję się próbować.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...