czwartek, 5 czerwca 2008

Lech Wałęsa - czyj wróg, czyj kumpel, czyj prezydent

Atmosfera wokół wielce szanownego pana prezydenta Lecha Wałęsy wciąż jest gęsta i to mimo, że sam były prezydent i jego serce jak dzwon obecnie bawią w Stanach Zjednoczonych, a w Polsce minister Pitera osiąga kolejną fazę.
Dzisiejsza Rzepa daje piękne zdjęcie Lecha Wałęsy, srogo zadumanego, tak jak tylko on potrafi, i cytuje dokument gdańskiej SB z roku 1974 stwierdzający prawie explicite, że Lech Wałęsa jednak był wrogiem, a nie kumplem.
Tekst jest taki:
“Z Wałęsą wielokrotnie były przeprowadzone rozmowy w związku z jego nieodpowiedzialnym zachowaniem się i wypowiedziami. Nie przyniosły one jednak jak dotychczas żadnego skutku”.
To co wyżej, to stan na 15 lipca ówczesnego roku i nie mam oczywiście pewności, czy przypadkiem przyszły prezydent już 16 lipca, po wzmożeniu wysiłków przez panów oficerów, nie zaczął się jednak zachowywać odpowiedzialnie, podejrzewam jednak, że nie.
Dlaczego? Bo mam wrażenie, że u Wałęsy “nieodpowiedzialne zachowanie się i wypowiedzi”, to nie była jednorazowa, czy przelotna wpadka. Z tego, co udało mi się przez lata zaobserwować, Lech Wałęsa miał tak zawsze, i wszelkie z nim rozmowy na jakikolwiek temat pozostawały zdecydowanie nieskuteczne.
To co mnie jednak zadziwia, a jednocześnie każe spojrzeć z większym podziwem na profesjonalizm pracowników komunistycznego aparatu represji, to to, ze oni już w 1974 roku zauważyli to, co ja, na przykład zacząłem podejrzewać dopiero w styczniu 1991 roku.
Nie wiem, ile osób z tych, którzy czytają ten tekst, miało szczęście głosować w roku 1990 na Lecha Wałęsę, a później obserwować pierwsze miesiące tej tak wyczekiwanej prezydentury. Nie wiem też, ile osób to, co się wtedy stało, jeszcze dobrze pamięta.
Ja pamiętam wszystko doskonale, tak jakby to było wczoraj. Pamiętam tę nieprawdopododobną nadzieję, później tę niezwykła dumę i satysfakcję, a później już tylko to coraz większe zdziwienie.
I nie chodziło o to, że dzieje się coś trywialnie standardowego: ktoś wygrywa wybory, a później najczęściej zaczyna kombinować. Tego, co nastąpiło w Lechu Wałęsie na przełomie lat 1990 i 1991 nie da się porównać z żadną, nawet najbardziej komiksowo dosłowną transformacją.
Od pierwszego dnia swojej prezydentury, Lech Wałęsa stał się kimś tak kompletnie innym, i w zachowaniu i w słowach i w deklaracjach, a jednocześnie jego kontakt ze społeczeństwem – dotychczas niezwykle silny i wręcz dotykalny – urwał się tak raptownie, że zarówno ja, jak i tych kilku moich znajomych, którzy głosowali na Lecha, mogliśmy jedynie patrzeć z rozdziawionymi buziami i powtarzać jedno pytanie: Co to się wyprawia?
Powtarzam. Nie chodziło o to, że Lech Wałęsa zachował się, jak zwykły polityk, który przed wyborami mówi jedno, a po wyborach już co innego. Nie miałem pretensji do Wałęsy, że nie kazał aresztować Kiszczaka, Jaruzelskiego, Urbana i innych szubrawców. Nawet nie o to, że kompletnie zapomniał o tym maturzyście, którego zdjęcie jest tu obok.
Moje zszokowanie brało się stąd, że Lech Wałęsa z dnia na dzień się z Kiszczakiem, Jaruzelskim i Urbanem zaprzyjaźnił i nawet nie próbował się z tego zachowania tłumaczyć.
Pamiętam, że gdzieś tak na początku roku 1991, miałem okazję uczestniczyć w spotkaniu z Jarosławem Kaczyńskim. Wówczas jeszcze oficjalnie nie mówiło się, że z Wałęsą jest coś nie tak. Wszyscy staraliśmy się to, co widzimy jakoś zracjonalizować. Tłumaczyliśmy więc sobie, że to tylko pierwsze dni, że po tej strasznej i bezwzględnej kampanii przeciwko przewodniczącemu Solidarności, Wałęsa musi jakoś odbudować swoją pozycję i w kraju i może przede wszystkim za granicą, i że się nasz pan prezydent tylko przyczaił.
Podszedłem więc do Jarosława Kaczyńskigo i spytałem, czy dzieje się coś złego. A on mi powiedział jedynie – i to pamiętam do dziś – “Jest jeszcze gorzej”.
No więc obserwowaliśmy przez następne miesiące Lecha Wałęsę, jak staje się coraz bardziej obcy, odległy i milczący. Codziennie oglądaliśmy go w telewizji, jak z tą samą miną, którą dziś widzimy na zdjęciu w Rzepie, chodzi po ważnych korytarzach z Wachowskim i księdzem Cybulą, zawsze w tym dziwnym towarzystwie i zawsze tyłem do tych, którzy go wybrali.
I patrzyliśmy na Wałęsę, jak z Wachowskim, Drzycimskim i zawsze z jakimś kolejnym ministrem, czy może nawet z samym premierem, modlą się w prezydenckiej kaplicy do księdza Cybuli.
Tak to było. I wtedy właśnie zacząłem dostrzegać to, co niemal dwadzieścia lat wcześniej widzieli esbecy z Gdańska. Że Lech Wałęsa jest całkowicie nieodpowiedzialny i wszelkie z nim rozmowy nie przynoszą rezultatu. Głównie dlatego, że on po prostu nie rozmawia.
Ciągle jednak mam nadzieję, że się mylę. Że może jednak Lech Wałęsa rozmawia i jak z nim porozmawia ktoś naprawdę zdolny i zdeterminowany w swojej misji, to jakiś skutek jednak nastąpi. Może.
Na odpowiedź na to pytanie musimy i ja i wszyscy zainteresowani trochę jeszcze poczekać. Przynajmniej do czasu, gdy IPN wyda swoją książkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...