Wczoraj w Rzeczpospolitej ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski oświadczył, że nie zagłosuje więcej na Lecha Kaczyńskiego, ponieważ obraził pamięć ofiar Wołynia. Śladem księdza, poszło wielu, między innymi - co mnie już bardzo zmartwiło - moja koleżanka z Salonu, Katarzyna.
Wielu dotychczasowych zwolenników prezydentury Lecha Kaczyńskiego już nie będzie na niego głosowało i albo zagłosują na kogoś lepszego, o większej świadomości historycznej, albo nie zagłosują w ogóle.
Rodzaj emocji, z którym mamy tu do czynienia ma charakter postępujący. Z początku, pretensje do prezydenta związane były z faktem, że wycofał swój patronat. Kiedy się okazało, że patronatu nie wycofał, poszło o to, że nie wystąpił z okolicznościowym słowem. Kiedy zapoznaliśmy się z jego listem, nie możemy mu darować, że, jak przystało na porządnego Polaka-patriotę, nie zwrócił się w pewnym momencie do ukraińskiego ambasadora i mu nie wygarnął: "To wy!"
I proszę mi nie mówić, że chodzi o osobistą obecność Prezydenta na uroczystościach. Niechby tam nawet przyszedł piechotą w worku pokutnym, z głową posypaną popiołem, to i tak za to, że nie napluł Ukraińcom w ich czarne podniebienia, zostałby przez najbardziej serdeczną część narodu wdeptany w ziemię.
Chciałbym Ci teraz opowiedzieć dwie historie sprzed wielu lat. Historie, które pokażą, jak to kiedyś działo się, szybko, ostro i jak to było, kiedy człowiek wąpliwości nie miał żadnych.
Był rok 1981. Poszedłem sobie z kolegą do restauracji na obiad. Nagle do sali weszła grupa działaczy Solidarności na czele z Andrzejem Czumą, dzisiejszym politykiem od Tuska. Było ich dużo, siedli przy połączonych stolikach, zachowywali się głośno, mówili odważnie, co chcieli i całym swoim zachowaniem pokazywali, że są zwyciężcami. Kiedy kelner przynióśł jedzenie, Andrzej Czuma - pamiętam to do dziś - przeżegnał się nad stołem gestem tak zamaszystym, że bałem się, że zahaczy o stolik obok.
Ja wiedziałem, czemu tak zrobił. Kraj był wyzwolony spod komunistycznej zarazy, w kościołach wolno było bezpiecznie pokazywać znak zwycięstwa, śpiewać "Boże coś Polskę" z oryginalnym zakończeniem, no i oczywiście żegnać się demonstracyjnie w miejscach takich, jak komunistyczna (przepraszam post-komunistyczna) knajpa.
I teraz pamiętam inną scenę, też jeszcze z roku 1981. Andrzej Czuma wciąż tryumfował, komuniści trwali przyczajeni, a wolność walała się po ulicach naszych miast w postaci ulotek, biuletynów i najróżniejszego rodzaju gazetek, w których każdy mógł przeczytać o tym, że komunizm zdycha.
W moim mieście zorganizowano otwarte spotkanie z Leszkiem Moczulskim. Ponieważ jednak niespodziewanie - a może i spodziewanie - przewodniczący poszedł po raz kolejny siedzieć, spotkanie poprowadziła pani Moczulska. Sala została wypełniona przez cały miejscowy zarząd Solidarności, przez wszystkich miejscowych członków związku, no i przez całe tłumy antykomunistyczne nastawionych mieszkańców. Przyszliśmy, bo to był taki czas, gdy wolność przenikała do naszych serc przez wszystkie otwarte miejsca naszego ciała. Przyszliśmy, bo chcieliśmy z jednej strony zamanifestować naszą siłę, a z drugiej strony przyjąć słowa prawdy.
Podczas tak zwanej dyskusji (piszę "tak zwanej", bo wiemy przecież, że tego typu spotkania, nie są przeznaczone na jakąkolwiek dyskusję), zadałem pani Moczulskiej pytanie. Dziś nie pamiętam już, o co chodziło. Myślę, że mogłem chcieć wyrazić obawę, że komunizm jednak nie zdycha, tylko się właśnie czai.
To, co nastąpiło, pamiętam do dziś. Sala zareagowała z taką wrogością, że w pewnym momencie marzyłem tylko o tym, żeby może zaczęli buczeć. Okrzyki: "Ubek", "Kapuś", "Won do Moskwy" zostały wreszcie uprzejmie przerwane przez panią Moczulską, która wytłumaczyła zebranym, że w nowych, demokratycznych czasach, musimy się nauczyć szanować nawet ludzi z przeciwnego obozu.
Na drugi dzień poszedłem, jak zwykle do Zarządu Regionu po swój codzienny biuletyn i chłopak, który tam codziennie siedział, powiedział mi, że to było bardzo śmieszne, jak zostałem potraktowany, ale przecież takie mamy czasy, więc powinienem się nie przejmować.
Później przyszedł stan wojenny, Moczulskiemu do towarzystwa dano jeszcze parę innych osób i wszystkie spory, na długie lata, trafił szlag.
Wiele lat później, już w nowej Polsce, kiedy zbliżała się do końca niesławna kadencja Lecha Wałęsy, a komuniści już pudrowali nosek Kwaśniewskiemu, przymierzali mu błękitne koszule i wędzili jego złotą skórę w najlepszych saunach, cała patriotyczna Polska szukała kandydata, który mógłby nie dopuścić do władzy komucha.
Pojawiła się na szczęście kandydatura Adama Strzembosza, według wszelkich obiektywnych standardów, osoby wybitnej, a co najważniejsze z wybitnymi szansami na zwycięstwo. W momencie, gdy Strzembosz zgodził się kandydować, jego poparci sięgało 20%. Był szanowany, uważany za osobę poważną, zdolną, no a przede wszystkim za patriotę i Polaka o wspaniałym życiorysie.
Dziś może niektórzy nie chcą o tym pamiętać, ale w tym samym czasie, Lech Wałęsa, jeśli był przez kogoś traktowany z szacunkiem, to tylko przez grupę snujących się wokół Belwederu komunistycznych generałów i drobnych ubeków. Bo już nawet Wachowski miał na oku inne towarzystwo. Według sondaży, jego poparcie nie przekraczało 10% i wiadomo było, że na szczęście ani on, ani komunista - jeśli będziemy mieli Strzembosza - władzy nie weźmie.
I w tym oto momencie, do akcji przystąpili już nie polscy patrioci, ale prawdziwi polscy patrioci. Patrioci o nieskażonych sumieniach, niewzruszonych sylwetkach i o nieustraszonych sercach. Okazało się, że Strzembosz nie może być prezydentem, bo przede wszystkim chodzi na pasku Kaczyńskiego, a poza tym jest za mało pobożny, za mało skupiony na walce o życie nienarodzonych, a poza tym chyba jest żydem.
Za tymi informacjami przyszła kandydatura Hanny Gronkiewicz Walc, wówczas jeszcze uchodzącej za osobę głównie religijną, różnych drobnych przedstawicieli ultra-prawicowego planktonu, no i - last but not least - generała Wileckiego, którego zdaje się - nie mam pewności - promował, wschodzący jeszcze wówczas, Roman Giertych.
Oczywiście pierwsze, co się stało, to notowania Strzembosza leciutko spadły, Strzembosz się natychmiast obraził i zaczął demonstrować swoją niezależność od PC, a następnie, już zupełnie obrażony się wycofał. Po nim, inteligentnie, Gronkiewicz z Wileckim ustąpili miejsca Wałęsie, który następnie podał Kwaśniewskiemu nogę i wrócił do żony.
Ciekawa sprawa, że nawet on, człowiek tak okropnie nielubiany i nieszanowany, stracił w ostatecznym rozrachunku do Kwasniewskiego zaledwie parę procent. Nie ulega wątpliwości, że ktokolwiek inny, kto by zdobył poparcie patriotycznej części społeczeństwa, z Kwaśniewskim by wygrał.
Lata mijają. Roman Giertych jest adwokatem, Lech Wałęsa bohaterem Adama Michnika, Aleksander Kwaśniewski, znanym pijakiem, a generał Wilecki nie wiadomo kim, bo Macierewicz nie chce wszystkiego mówić. Leszek Moczulski, jako były kapuś, dożywa swoich lat w niesławie, a cała reszta bohaterów jednej nocy - jeśli jeszcze nie została w Ameryce -kręci się po różnych zakamarkach ojczyzny, w której tymczasem Donald Tusk z kolegami zaprowadzają miłosny ład.
Ostatnio jednak część z nich się ożywiła. Przebiegli wczoraj przez mój blog.
Chyba szykują jakiś kapitalny plan.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.