Przed paru laty, będąc w moim ukochanym Przemyślu na wakacjach, w jednej z księgarni zobaczyłem album poświęconym Polakom pomordowanym przez Ukraińców na Wołyniu.
Okładka albumu przedstawiała parkową aleję, z wielkimi, pięknymi drzewami po obu stronach. Do drzew, drutem kolczastym, przywiązane były malutkie dzieci. Drzewa były duże, więc na obwodzie każdego z nich mieściło się kilkoro maluchów. Pamiętam, że dzieci były najczęściej w sukienkach, miały zamknięte oczy i chyba były martwe.
W środku albumu, zdjęcie było powtórzone, tym razem już z odpowiednią informacją. Okazuje się, że ukraińscy bojownicy, walcząc o coś, co nazywali 'niepodległą ojczyzną', mordowały polskie dzieci, przywiązywały je właśnie w ten sposób do drzew i żartobliwie nazywali te swoje "instalacje" polskimi wianuszkami, czy jakoś tak. Ta alejka też miała, o ile pamiętam - a staram się nie pamiętać - jakąś nazwę. W podobnej poetyce.
Ryszard Legutko, w swoim przepięknym eseju o trzech miastach, pisze w następujący sposób o Lwowie:
Z pewnością jedną z najbardziej dramatycznych jest opowieść o Lwowie, czarownym polskim mieście, które decyzją naszych sojuszników zostało nam odebrane, a wkrótce także zamordowane, i to niekoniecznie w metaforycznym sensie tego słowa. W rękach nowych właścicieli Lwów, miasto kupiecko-urzędniczo-akademickie, szybko straciło swój charakter. Prawowitych mieszkańców - kupców, urzędników i akademików - wygnano, wywiezioną, bądź wymordowano. W piękne pałace, kamienice, posiadłości, kościoły weszli ludzie znikąd, nie mający nawet świadomości, co przejmują i jakie powinni mieć wobec przejętych dóbr zobowiązania. I tak zniknął kilkusetletni kawał polskiego doświadczenia, a wraz z nim zniknęli ludzie, budynki, dzieła sztuki, przedmioty, w które wpisane były dorobek i pamięć. To, co pozostało po dawnych właścicielach, szarzało, niszczało, rozpadało się. Parki pozarastały chaszczami, cmentarze ulegały dewastacji, a pamięć ludzka powoli słabła i obojętniała.
Lwowski świat przestał istnieć, czyniąc wielką wyrwę w polskim pojmowaniu historii i tożsamości narodowej. Proces rozpadu i odrywaniu Lwowa nie dokonywał się wyłącznie samoczynnie. Można było dostrzec świadomą intencję niszczycielską, motywowana resentymentem i nienawiścią. Nowi mieszkańcy Lwowa dewastowali miasto, bo nie rozumieli jego wartości, nie darzyli afektem jego dorobku. Nie poczuwali się do obowiązku zachowania ciągłości. Ale też zaznawali trochę złej i niskiej radości niszcząc ślady pańskiej Polski, a przez to utwierdzając się w swojej władzy. Stąd wizyta we Lwowie zawsze nasuwa tę myśl, iż stary Lwów nie tyle przestał istnieć na mocy bezosobowych wyroków, ile został z pełną świadomością zamordowany.
yłem we Lwowie dwa razy w życiu i powiem szczerze, że, spacerując po wybrukowanych ulicach, po łyczakowskim cmentarzu, siedząc we lwowskich knajpkach, a nawet jeszcze czekając pięć godzin w autokarze na granicy i patrząc na tępe, złośliwe twarze snujących się bez celu ukraińskich celników, nie mogłem przestać myśleć ani o tym, co już wcześniej widziałem na okładce tego przemyskiego albumu, ani o tym, co po latach miałem przeczytać u Legutki.
Patrzyłem na ludzi mijających mnie na ulicy, śmiejących się, albo zamyślonych, albo znudzonym wzrokiem wpatrzonych w pucharek z lodami i musiałem myśleć o jednym: za naszą wschodnią granicą mieszka naród, który, patrząc z pewnej perspektywy, pozostaje narodem barbarzyńców i morderców.
A jednocześnie, czasy się tak ułożyły, że z tym właśnie narodem - niektórzy twierdzą, że "naród" to niewłaściwe słowo - jesteśmy zaprzyjaźnieni, mamy wspólne interesy, a nawet przyszło nam wspólnie urządzać mistrzostwa Europy w piłce nożnej.
Przyznaję jednak, że, pomijając to jedno zdjęcie parkowej alei, Ukraina i Ukraińcy nie stanowią dla mnie jakiegokolwiek problemu. Pomijając jedną bardzo miłą dziewczynkę, którą poznałem tej wiosny, nie znam żadnego Ukraińca, nie widzę w perspektywie żadnych powodów, żeby się z nimi zapoznawać i w sumie jest mi z tym zupełnie dobrze.
Natomiast przyznaję też, że bardzo się martwię, jak czytam w dzisiejszej Rzeczpospolitej wywiad z księdzem Isakowiczem-Zaleskim, wiele wskazuje na to, że człowiekiem wybitnym, który ogłasza, że już nie zagłosuje na Lecha Kaczyńskiego. Nie zagłosuje na Lecha Kaczyńskiego, bo, jak się okazuje wrażliwość prezydenta w sprawie wołyńskiego mordu nie dała odpowiedniej satysfakcji wrażliwości księdza.
Wprawdzie ksiądz Zaleski nie informuje, na kogo zagłosuje w przyszłych wyborach, ale domyślam się, że nie na marszałka Komorowskiego, ani na Donalda Tuska.
Myślę, że może w wyborach prezydenckich wystartuje, jak co roku, Adam Słomka, albo - po raz pierwszy - Wojciech Wierzejski, albo jeśli jest jeszcze zbyt młody, to może - też po raz pierwszy - Roman Giertych. Oni na pewno będą potrafili jakoś znaleźć drogę do serca księdza Zaleskiego. A już z całą pewnością zrobią to zgrabniej, niż prezydent Kaczyński.
Sam pan prezydent z kolei zostanie już zupełnie sam na placu boju. Bo, nie łudźmy się, jego brzydkie postępowanie w sprawie Wołynia zechce z całą pewnością wykorzystać nawet Włodzimierz Cimoszewicz, nie wspominając już o Lechu Wałęsie. W końcu cóż im szkodzi.
Zostanie więc Lech Kaczyński sam, dla jednych jako ukraiński kolaborant, dla innych, jako człowiek bez śladu wrażliwości historycznej, a dla innych nieudacznik, który nawet nie potrafił w odpowiednim momencie sprytnie zagrać wołyńską kartą. I dobrze mu tak.
A ja, nawet gdybym miał zostać z nim sam, to zostanę. Bo widziałem to zdjęcie parkowej alei, przeczytałem książkę prof. Legutki, widziałem te twarze na ulicach Lwowa i wiem, gdzie mieszkam i kto mieszka obok mnie.
A oprócz tego wiem, że jestem Polakiem, przedstawicielem dumnego narodu, który - owszem - ma na sumieniu dużo i za wiele będzie musiał, a i już musiał, odpowiedzieć. Ale na pewno nie za to, że wieszał małe dzieci na drzewach i szyderczo chichotał, bo wreszcie, po setkach lat błąkania się od jednej niewoli do drugiej, idiotycznie sobie wyobraził , że wreszcie nadchodzi jego czas. A świętować potrafi tylko w jeden sposób. Czcząc pamięć tych, którzy wieszali i chichotali.
Jestem Polakiem i mam sto tysięcy sposobów, żeby tę moją polską dumę manifestować i świętować.
Dokuczanie komuś, kto na moje dokuczliwości nawet nie zasługuje, jest sposobem jednym z ostatnich. Jeśli nie ostatnim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.