O Annie Walentynowicz swój tekst
napisałem przed wielu laty i on powinien wystarczyć. Tak się stało jednak, że
przy okazji uroczystości 40 rocznicy owych dziwnych wydarzeń 1980 roku, jej
nazwisko powróciło, a ja nie mogłem sie powstrzymać, by pewną bardzo istotną
część tamtej notki przedstawić w swoim felietonie w „Warszawskiej Gazecie”, no
a skoro tak, to i przypomnieć też ją tu na tym blogu. Bardzo proszę.
Mija 40 rocznica tak zwanych „Porozumień
Sierpniowych” i powiem szczerze, że na same o nich wspomnienie ziewam i to
ziewam w najlepszym dla pamięci o nich wypadku. Tak naprawdę bowiem, kiedy
wspominam dziś tamten czas, to myślę sobie wyłącznie o tym, że bardzo bym
chciał zanim umrę dowiedzieć się z wszystkimi szczegółami, jak ów przekręt został
zorganizowany, kto był jego głównym pomysłodawcą i z jakim tak naprawdę
zamiarem. Ale też muszę przyznać, że kiedy wraca do mnie wspomnienie owego
sierpnia, to mam też w głowie Anne Walentynowicz, a więc kobietę, która
któregoś dnia, jako młoda jeszcze dziewczyna przyjechała do Gdańska, podjęła
pracę w tej fabryce margaryny, skończyła kurs spawacza, poszła pracować do
Stoczni, a później, po latach, któregoś dnia uznała, że trzeba tępić czerwoną
hołotę i rzuciła się w ogień, który po wielu kolejnych latach miał ją
ostatecznie spalić.
Przypominam sobie wypowiedź Adama Hodysza,
jeszcze jednego bezlitośnie zapomnianego bohatera tamtych lat Solidarności:
„To bzdura, że najłatwiej było zwerbować
robotników. Robotnik myślał tak: ‘Stoję przy imadle tutaj, to jak mnie
wypieprzą ze stoczni, to będę stał przy imadle gdziekolwiek'. Natomiast
naukowiec, literat, jak usłyszał od SB, że koniec z jego wspaniałą pracą, czy
wydawaniem książek, miękł łatwiej”.
Ktoś powie, że to nieprawda. Bo na
przykład, raz Bolkiem był robotnik Wałęsa, innym razem Ketmanem intelektualista
Maleszka. Raz bohaterem była wspomniana Anna Walentynowicz, innym razem tym,
który się nie ugiął był Zbigniew Herbert. A zatem nam pozostaje w takim razie
ustalić, kto stanowił regułę, a kto był od tej reguły wyjątkiem. Historycy w
IPN-ie mają odpowiednie klucze, więc mogą nam coś na ten temat powiedzieć. Ja
mogę tylko polegać na swojej ograniczonej wiedzy i intuicji. A zarówno moja
wiedza, jak i intuicja, mówią mi, że Walentynowicz nie była wyjątkiem.
Wyjątkiem był Wałęsa i Herbert. Tak na marginesie, ciekawe to bardzo i
paradoksalne, że to akurat jedyne miejsce, gdzie ci dwaj słynni Polacy są w
stanie się zejść.
Ale mówmy dziś o Annie Walentynowicz. Ja
bym bardzo chciał wiedzieć, jak to się stało, że ona skoczyła w pewnym momencie
w ten ogień i nie było takiej mocy, żeby choć przez krótką chwilkę pomyślała,
że to jest zbyt bolesne, albo nieopłacalne, albo po prostu za trudne. Jak to
się stało, że nie skorzystała z tylu ciekawszych ofert? A musiała ich mieć bez
liku.
Kiedyś bardzo chciałem, żeby ktoś ją o
to zapytał i żeby nam o tym opowiedziała. Dziś juz wiemy, że jej opowieści nie
usłyszymy i to wcale nie dlatego, że swego czasu Bogdan Borusewicz powiedział,
że on sobie nie życzy, żeby jego historia i historia tych, którymi on gardzi, były
opowiadane równocześnie. Nie usłyszymy tej opowieści, bo ona spłonęła razem z
jej bohaterką w kwietniu 2010 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.