wtorek, 2 czerwca 2020

Na odejście Jerzego Pilcha, czyli o nędzy życia


Zmarł pisarz Jerzy Pilch i powiem szczerze, że z tego zdarzenia zainteresowała mnie najbardziej reakcja tych wszystkich grup medialnych, które najpierw z niego uczyniły pierwszej wielkości gwiazdę współczesnej polskiej literatury, a później, przez długie lata, karmiły go pieniędzmi i wszelkiego rodzaju zaszczytami. A mam na myśli to, że kiedy chciałem poczytać, jak go wspominają takie tytuły jak „Wyborcza”, Onet, czy TVN24, nie znalazłem nic. Ja nie mówię, że oni o śmierci Pilcha się nie zająknęli; to jest zwyczajnie niemożliwe. Rzecz w tym, że kiedy już na drugi dzień po usłyszeniu owej wiadomości, ja tam nie znalazłem na ten temat jednego słowa.
I to jest moim zdaniem coś niezwykle ciekawego, bo pokazuje, jak oni traktują te swoje kukiełki, kiedy one staną się najpierw zwyczajnie niepotrzebne, a potem w ogóle odejdą. Mógłbym w tej sytuacji zapytać Pilcha, który gdzieś tam w tej chwili krąży poza czasem i przestrzenią, po cholerę było mu się aż tak starać? Dla tych paru groszy za które mógł sobie codziennie kupić flaszkę? Okropne jest to milczenie. W tej sytuacji, ja się zbiorę w sobie i przypomnę swój dawny, bo sprzed ponad 10 lat tekst o Pilchu, i zachęcam wszystkich, by go potraktowali jako materiał wspomnieniowy o zmarłym pisarzu.   



Zanim przejdę do sprawy, która mnie dziś zainspirowała do napisania niniejszego tekstu, muszę się przyznać do pewnej, dość wstydliwej, sprawy. Otóż mój problem polega na tym, że ja od wielu lat, niezwykle mało czytam. To znaczy, nie do końca jest to prawda, bo na przykład czytam gazety, ale – na ile mogę przypuszczać – to by mnie właściwie dodatkowo pogrążało i jeszcze bardziej kompromitowało. Więc może tyle, jeśli idzie o wyznania.
      Nie zawsze tak było. Ponieważ nauczyłem się czytać, kiedy miałem jakieś cztery latka, to moje dzieciństwo i lata młodzieńcze były z czytaniem związane bardzo ściśle. Będąc małym dzieckiem, czytałem tak dużo, że jedyną nagrodę szkolną, jaka kiedykolwiek w życiu otrzymałem, była książka zatytułowana Łosie w Kampinosie, którą otrzymałem w pierwszej klasie podstawówki własnie za to, że potrafiłem najlepiej ze wszystkich czytać. Przez kolejne lata, pasja czytania mnie nie opuszczała i mniej więcej do czasu, jak stałem się dorosły, a później założyłem rodzinę, a jeszcze później zacząłem tę rodzinę wzmacniać i pielęgnować, czytałem jak opętany. Wszystko. Wiersze, prozę, literaturę faktu. Wszystko. I nagle, jakoś się powoli to skończyło i dziś już praktycznie nie czytam nic, poza – jak mówię – gazetami. Spróbowałem kiedyś przeczytać pewną powieść, ale tak się wzruszyłem, że przez kilka dni nie byłem w stanie spokojnie funkcjonować, więc na tym skończyłem.
      Więc książek jakoś już nie czytam tyle co kiedyś. Pamiętam jednak, że kilka lat temu spróbowałem rzucić okiem na powieść pisarza Jerzego Pilcha, która na moment stała się w Polsce wielkim przebojem, otrzymała nagrodę o nazwie Nike i umieściła Pilcha na firmamencie współczesnej polskiej literatury. Książka nosiła tytuł „Pod mocnym aniołem” i traktowała o chlaniu. Przeczytałem z niej następujący fragment:
Zanim pojawili się w moim mieszkaniu mafiosi w towarzystwie śniadolicej poetki Alberty Lulaj, zanim wyrwali mnie z pijackiego snu i zanim jęli się domagać - wpierw obłudnymi prośbami, potem bezpardonowymi pogróżkami - bym ułatwił druk wierszy Alberty Lulaj na łamach "Tygodnika Powszechnego", zanim nastąpiły burzliwe wydarzenia, o których pragnę opowiedzieć, była wigilia wydarzeń, był zaranek i był wieczór dnia poprzedzającego, i ja od zaranka do wieczora dnia poprzedzającego popijałem brzoskwiniówkę.
     Powiem szczerze, że nie bardzo wiem, czy zacytowany fragment zrobił wrażenie na osobach, które łaskawie czytają ten mój dzisiejszy tekst, a tym bardziej nie mam pojęcia, czy zrobił na kimkolwiek takie wrażenie, jakie zrobił przed laty na mnie. Kiedy bowiem po raz pierwszy miałem okazję zapoznać się z pisarskim talentem Jerzego Pilcha i tym wszystkim, co ten warsztat pozwala mu dodatkowo wyrazić, przypomniał mi się dzień, kiedy jeszcze dawno dawno temu, z zupełnie dla mnie już dziś egzotycznych powodów, sięgnąłem po którąś ze schyłkowych już książek Romana Bartnego i przyszło mi do głowy jedno słowo: „gówno”. Po prostu „gówno”. Jak mówię, książek już od lat nie czytam, ale ponieważ kiedyś czytałem bardzo dużo, i przez te wszystkie lata zdążyłem się dość porządnie zapoznać z tym wszystkim, co mi do szczęścia było potrzebne, myślę, że wciąż mniej więcej wiem, na czym polega tak zwana wielka literatura. A zatem wiem, że to co robi Pilch nie jest ani literaturą wielką, ani literaturą w ogóle. To co robi Pilch, to całkowity upadek tego, co tradycyjnie się nazwało pisarstwem. To również całkowity koniec tego, co się nazywa wstydem. Nie ma dla mnie najmniejszej wątpliwości, że fragment, który przytoczyłem wyżej pokazuje to w sposób modelowy i wręcz akademicki.
       Skąd mi przyszło do głowy, żeby w ogóle się zajmować Jerzym Pilchem? Z dwóch powodów. Raz, że ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jakie miejsce zagwarantowały Pilchowi w przestrzeni społecznej tak zwane czasy. Pilch stał się w ostatnich latach symbolem, znakiem i głosem. Właśnie tych czasów. A więc nie ma żartów. Druga sprawa to ta mianowicie, że w sobotnim wydaniu „Dziennika”, inne nieszczęście naszej polskiej współczesności, czyli Cezary Michalski, przedstawił niesłychanie długą rozmowę ze wspomnianym Pilchem właśnie i przyznaje bez zbędnej dyskusji, że obaj zrobili na mnie wrażenie. Rozmowa Michalskiego, zaznaczmy, że zatytułowana „Ewangelicki stan ducha”, to niemal trzy strony gazetowego druku na dwa tematy. Najpierw o tym, że Pilch i jego babcia są luteranami i to sprawia, że oni jest lepsi od innych, a już na pewno od katolików, a później już tylko wyłącznie o tak zwanych kaczorach, czyli o Prezydencie i jego bracie, prezesie Prawa i Sprawiedliwości.
      Ja nie bez powodu przywołuję ów pop-kulturowy epitet „kaczory”. Bez względu na to, czy Michalski zadaje pytania, czy na te pytania odpowiedzi udziela Pilch, o Lechu i Jarosławie Kaczyńskich w rozmowie mówi się wyłącznie w ten sposób. No ale magazyn „Dziennika”, w którym zamieszczono rozmowę, nazywa się „Europa”, a więc wszystko jest zrozumiałe. Co oni mówią na temat tego, że Pilch jest ewangelikiem i że Kaczyńscy sa idiotami? Nic szczególnego. W całym wywiadzie, który ma niemal 30000 słów, nie ma jednego zdania, które w jakikolwiek sposób wskazywało na to, że do jego wypowiedzenia trzeba było wynająć aż Pilcha i aż Michalskiego. Rozmawia ze sobą dwóch klasycznych, bardzo standardowych polskich wykształciuchów i popisują się wzajemnie przed sobą takim najprostszym, najbardziej nieciekawym intelektualnym lansem. Po co? Jeśli idzie o Michalskiego, to ja odpowiedź mam już gotową od dawna. On już inaczej nie potrafi. Pisałem tu kiedyś o nim w tym kontekście. On jest zwyczajnie chory na coś, czego nazwy nie znam, ale myślę, że to swego rodzaju opętanie. I tyle na jego temat. Ciekawsza sprawa jest jeśli idzie o Pilcha. O Pilchu można napisać dużo więcej, a ja mogę to zrobić z trzech perspektyw. Jedna to ta, wedle której on już tu się miał zaszczyt znaleźć jakiś czas temu. Swego czasu opublikował on tekst w tym samym „Dzienniku”, w którym skopał Lecha Kaczyńskiego za zdjęcie, które znalazł w książce zatytułowanej „O dwóch takich”, na którym to zdjęciu Kaczyński siedzi nad szachownicą i zastanawia się na kolejnym ruchem. Pilch – chwaląc się, że sam jest wybitnym szachistą – komentuje owo zdjęcie i twierdzi, że Kaczyński robi z siebie durnia z tymi szachami, bo na zdjęciu widać wyraźnie, że partia jest przegrana, a on nawet o tym nie wie. Kiedy Pilch się krztusi z satysfakcji, każdy średnio zorientowany szachowo obywatel wie, że na zdjęciu widzimy sam początek partii i nie ma nawet mowy o tym, czy partia jest wygrana, czy przegrana. A więc jedyny wniosek jest taki, że Pilch albo się na szachach nie zna zupełnie, albo jest tak zaślepiony histerią, że w momencie gdy pokazuje się któryś z Kaczyńskich to on zwyczajnie bałwanieje. Obstawiam wersję drugą.
       Druga perspektywa jest taka, że Pilch jest dumnym ewangelikiem. Ja bym się tym zupełnie nie zajmował, gdyby nie fakt, ze z jakiegoś powodu, on się postanowił tym w sposób zupełnie niezrozumiały chwalić. Dlaczego niezrozumiały? Otóż wydawałoby się, że bycie ewangelikiem, podobnie jak bycie katolikiem, czy buddystą, jest kwestia głównie religijną. Tymczasem Pilch, mówiąc o swojej religii, religię ma głęboko w nosie. On pierniczy coś na temat swojej babci, na temat pieniędzy, na temat pijaństwa, a nawet na temat pieprzenia się, a jeśli o Panu Bogu, to wyłącznie w tym właśnie, kompletnie pozareligijnym, kontekście.
      Wypadałoby jednak jakoś ten jego luteranizm skomentować. Nie bardzo wiem jednak jak. Jestem katolikiem, żadnych luteran, ani innych protestantów z wszystkich pozostałych 20000 denominacji, prawie nie znam, więc, co tu gadać? Opowiem więc o tym jednym jedynym ewangeliku, jakiego w życiu poznałem. Uczyłem kiedyś jedną dziewczynkę właśnie z rodziny luterańskiej. Jej ojciec wymyślił już na samym początku, że on będzie siedział na naszych lekcjach, bo on chce się przy okazji też czegoś nauczyć. Siedział więc, czytał gazetę o nazwie „Gazeta Wyborcza” i co chwila się wtrącał do lekcji, albo drąc mordę na dziecko, że jest głupie, albo na mnie, bo przeczytał właśnie coś w „Gazecie” i to go rozjuszyło w kwestii moich poglądów. Ponieważ najczęściej był mocno na gazie, nie panował ani nad sobą, ani nad tym co się wokół dzieje, więc te lekcje były jakie były. Skąd wiem, że był ewangelikiem? Stąd mianowicie, że sam mi to wciąż powtarzał, wyjaśniając mi jak to luteranie są bardzo pracowici, mądrzy, zaradni, konkretni i dzięki temu bogaci – „W odróżnieniu od was, katolików-polaczków”.
      Ja zdaję sobie sprawę z tego, że to co tu opowiadam o niczym nie świadczy. Jest to tylko jeden przykład, z pewnością wcale nie reprezentatywny dla wszystkich luteran, a tym bardziej dla wszystkich protestantów. Nawet jeśli do tego obrazu dodamy Jerzego Pilcha z jego kompletnie tandetnym pisarstwem, zwykłym brakiem inteligencji, chamstwem i zwykłą ludzką nędzą, a na dokładkę jeszcze tę dziwaczną babcię z jego chorych wspomnień, to i tak to jeszcze nie będzie pełny obraz. Ale co mam zrobić? Przecież to on, nagle zupełnie, postanowił bredzić o tej swojej niby-religii i to przez niemal pół wywiadu z Michalskim, więc chyba powinienem się móc jakoś do tego odnieść.
       No ale w końcu muszę spojrzeć na zjawisko o nazwie „Jerzy Pilch” z trzeciej, najbardziej istotnej, perspektywy. W jaki sposób kogoś takiego jak on, może interesować cokolwiek? Jaki powód może mieć ktoś tak nieprawdopodobnie płytki, pusty i bezkształtny, żeby gadać, a tym bardziej rozmyślać, o czymkolwiek, a tym bardziej o polityce? Ja bardzo przepraszam, ale ja zupełnie nie wierzę w to, żeby to wszystko, co on mówi w wywiadzie dla Michalskiego było wynikiem jakichkolwiek emocji, a co dopiero przemyśleń. I nawet nie dlatego, że, jak sam Pilch przyznaje, on się na polityce kompletnie nie zna. Kto się bowiem na niej tak naprawdę zna? Nie wierzę, żeby Pilch miał cokolwiek poza tym jęzorem, który pozwala mu wyrzucać z siebie słowa i tymi palcami, którymi raz na jakiś czas stuka w klawisze komputera, właśnie dlatego, że przeczytałem kawałek tej nieszczęsnej książki za którą dostał nagrodę od kumpli z „Wyborczej” i dlatego, że przeczytałem ten wywiad w „Dzienniku”. Za tym co tam się dzieje nie stoi nic, co by przypominało duszę. Mowy nie ma!
     Dla zjawiska o nazwie „Jerzy Pilch” ja mam jedno wytłumaczenie. On faktycznie musi mieć w sobie tę protestancką przebiegłość, która pozwala wykonać tych parę ruchów w życiu, dzięki którym stał się tym kim jest. Wymyślił sobie kiedyś, że zostanie pisarzem, nie posiadając ani talentu, ani umiejętności, ani serca do tego żeby tworzyć choćby tanią literaturę, ale również jakoś wpadł na ten plan, wiedząc, że nawet jeśli nie ma dla kogo pisać, to są w tym przedsięwzięciu pieniądze. Literatura bowiem, jako taka, skończyła się w Polsce jakiś czas temu. Nie wiem dlaczego. Czy przez to, że ten niby-kapitalizm tak ogłupił ludzi, że przy okazji wszelkie talenty się autentycznie wypaliły, czy może dlatego, że potencjalni czytelnicy tak zdurnieli, że w sposób naturalny wymarła też potencjalna publiczność. W Polsce ludzie przestali czytać. Ale nie tylko czytać. Przestali się interesować filmem, sztuką, muzyką, a nawet zwykłą rozmową. Gdyby nagle zdecydowano, że dość już tej tak zwanej sztuki i że teraz już tylko będzie telewizja, kolorowe gazety i sklep, myślę, że prawie nikt by się tym specjalnie nie przejął. Dla kogo więc są powieści Pilcha, wiersze Szymborskiej, czy filmy Koneckiego i Saramowicza? Dla tych mianowicie, którym się wmówi, ze ten telewizor, kolorowy magazyn i sklep muszą mieć jakieś alibi. Najlepiej właśnie w postaci czegoś, co się będzie nazywało kultura.
      Mówi się więc ludziom, albo w telewizorze, lub w gazetach, że jeśli chcą być na poziomie, to powinni słuchać piosenek Katarzyny Nosowskiej, czytać prozę Pilcha albo Kuszczoka, czy jak mu tam, chodzić do kina na nowe polskie komedie i jeździć na wakacje do Toskanii. Oczywiście, z tego wszystkiego i tak zostają tylko to włoskie wino, natomiast płyta Nosowskiej się kurzy na półkach obok Queenów z „Gazety Wyborczej”, do kina się czasem zajdzie, ale już wygodniej i tak jest obejrzeć ten „Testosteron” w odcinkach na youtubie, a o książkach w ogóle nie ma co mówić. Oczywiście w każdym „inteligenckim” domu ten Pilch leży, ale przecież nikt nie będzie się aż tak wygłupiał, żeby go czytać. Jerzy Pilch doskonale zdaje sobie z tego sprawę, z tym że jego to w najmniejszym stopniu nie obchodzi. On wie, że, kiedy już wreszcie znajdzie w sobie tę wolę i siłę do napisania kolejnej powieści, to przede wszystkim dostanie poważną zaliczkę od zaprzyjaźnionego wydawnictwa, a później tantiemy z tego, co okoliczni idioci kupią, żeby się wyróżnić na tle innych idiotów. I w swojej protestanckiej przebiegłości („W Wiśle – jak przystało luterskiej miejscowości – akceptacja twórczości jest ściśle związana z kwestią wysokości honorariów autora. Kogo Pan Bóg kocha, temu błogosławi…”, mówi w swojej rozmowie z Michalskim Pilch, bo mówić potrafi.), Jerzy Pilch dba tylko o jedno. Żeby, broń Boże, jego ustosunkowani koledzy, którzy znają wszystkie drogi do sukcesu i do pieniędzy, nie zapomnieli o nim, i ani przez chwilę nie pomyśleli, że on nie zdążył.
      W tym momencie, Pilch postępuje jak klasyczny, staro-komunistyczny literat typu Żukrowskiego, czy Putramenta. Oczywiście, oni obaj mieli od Pilcha bez porównania więcej i umiejętności zawodowych i czystego talentu. Między nimi a Pilchem, różnica jest mniej więcej taka jak między Anną Jantar, a Kasią Cerekwicką. Jednak jedno ich niewątpliwie ściśle łączy. On, podobnie jak tamci dwaj, mają w nosie to całe pisanie, te całą sztukę, tę całą kulturę. Chodzi wyłącznie o to, żeby dostać swoją paczuszkę i mieć z tego na flaszkę o dowolnej porze.
      Czemu sobie tak nieładnie myślę o Jerzym Pilchu? Pierwsza – i najważniejsza – odpowiedź leży w tym cytacie wyżej. Poziom pisarstwa zaprezentowany tam przez Pilcha jest tak niewyobrażalnie denny, że od tego lepsi są wszyscy. I Chwin i Masłowska i pewnie nawet ten grafoman Kuszczok. Wszyscy są lepsi od Pilcha. Ja jestem lepszy od Pilcha. Wprawdzie nie piszę powieści, ale jak by mi się chciało, to jestem pewien, że napisałabym powieść o wiele zgrabniejszą, o wiele inteligentniejszą i o wiele ciekawszą od tego co robi Pilch. Ona i tak by była do niczego, ale od Pilcha byłaby lepsza. Z tej prostej przyczyny, że nie istnieje poziom literacki niższy niż poziom, który wyznaczył Jerzy Pilch. Proszę jeszcze raz rzucić okiem na ten kawałek jego nagrodzonej powieści. Przecież to jest bardziej amatorskie niż Jola Rutowicz.
       Więc to jest powód pierwszy, dla którego tak się znęcam nad tym, w gruncie rzeczy, nieszczęśliwym człowiekiem. Jest jednak powód drugi, bardziej bezpośredni. Chodzi o ten wywiad. Jaki interes ma Pilch, żeby przez niemal trzy strony gazetowego tekstu gadać wyłącznie o swojej babci i o Jarosławie i Lechu Kaczyńskich? Jaki jest sens, żeby – przynajmniej teoretycznie wybitny – pisarz przychodził do gazety i ględził o dwóch politykach, i to nie na poziomie politycznej analizy, ale wyłącznie w sensie zwykłego plucia i popisywania się tym, jak te plucie jest wykwintne? Przecież to jest kompletne szaleństwo.
      Wspomniałem Putramenta. Oczywiście, nie mogę gwarantować, że wszystko dobrze pamiętam, ale ja sobie nie wyobrażam, żeby Putrament udzielał wywiadów, w których w całości pierniczył coś na temat Radia Wolna Europa, albo na temat KOR-u. On, oczywiście, mógł godzinami chwalić reżim, ale na ogół jednak trzymał się swojej branży. Tyle tylko że Putrament był właśnie człowiekiem z branży. On – jak by nie patrzeć – był jednak literatem. Jerzy Pilch nie reprezentuje żadnej branży. On jest człowiekiem z towarzystwa, któremu towarzystwo płaci za pewne usługi. Jakie to są usługi? Tego do końca nie wiem. Może chodzi tylko o to, że on wypełnia swoim zbydlęceniem jakąś przestrzeń, która wypełniona musi zostać. Po co? Dla kogo? Na jak długo? Proszę mi wybaczyć, ale wszystkiego wiedzieć nie muszę.






1 komentarz:

  1. Ciekawe,czy Pilch coś słyszał o fenomenie pożytecznych idiotów?

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...