poniedziałek, 1 września 2025

Jeszcze o ostatecznym rozwiązaniu kwestii niemieckiej

 

Nie mam naprawdę pojęcia, ile przez te wszystkie lata jak prowadzę ten blog, zamieściłem tu tekstów na wszystkie możliwe tematy, ale musiało ich tu już pojawić dobrych kilka tysięcy, a jestem pewien, że większość z owych tematów skomentowałem wielokrotnie, z każdej możliwej perspektywy. Jest to oczywiście powód do satysfakcji, z drugiej strony jednak, od dłuższego już czasu coraz częściej przyłapuję się na tym, że gdy coś mnie zacznie uwierać, nie bardzo potrafię znaleźć sposób by powiedzieć coś, czego już wcześniej nie powiedziałem. No i w efekcie, pomijając to potężne archiwum, ten blog zieje zawstydzającą pustką.

Weźmy takie niemiectwo. Ów wrzód na organizmie świata daje mi niezliczone wręcz okazje, by go jakoś opisać, a tymczasem czy ta okazja to kolejna rocznica wybuchu II wojny Światowej, czy Powstania Warszawskiego, czy masakry Woli, czy likwidacji Getta, czy któreś z kolejnych świadectw, jakie nam pozostawia historia, czy wreszcie zupełnie aktualne wybryki przedstawicieli tego czy to narodu, czy zbiorowiska plemion, czy po prostu cywilizacyjnego wybryku i diabeł jeden wie, nawet ja nie jestem w stanie powiedzieć coś nowego. Zwłaszcza gdy o Niemcach powstału tu już dotychczas może i najwięcej tekstów

Mamy jednak dziś rocznicę napaści Niemiec na Polskę, a ja coś czuję, że ta akurat rocznica jest wyjątkowo szczególna. Mam bowiem wrażenie, że nigdy dotąd od czasu zakończenia wojny owi Niemcy nie demonstrowali w stosunku do Polska aż takiej wrogości, wrogości wręcz fizycznej i namacalnej. Z tego też względu czuję też wielką potrzebę powtórzenia pewnej myśli, którą tu mogli Państwo znaleźć jeszcze w roku 2012, a ja już naprawdę nie ma nic więcej do dodania. Bardzo proszę.



Wydaje mi się, że Niemcom jako Niemcom poświęciłem tu dwie, albo trzy notki. Jedna z nich nawet nosiła najbardziej jednoznaczny z możliwych tytuł, czyli „Niemiectwo”, a opisałem w niej historię opowiedzianą mi kiedyś przez mojego dziś już świętej pamięci wujka, który w czasie wojny był małym dzieckiem i pewnego dnia został dostał od jakiegoś Niemca pięścią w twarz, tylko przez to, że się kręcił po okolicy i mu zasłaniał świat. To co mnie w tej historii poruszyło najbardziej, to nie tyle to, że mój wujek od tego Niemca oberwał, ale, że on do końca swojego życia pamiętał, jak wtedy pobiegł z płaczem do swojego ojca, i jak ten go przytulił, i jak mu drżały te jego wielkie, spracowane wiejskie dłonie. Opowiedziałem tę historię i zakończyłem wszystko refleksją, że może dla świata – no bo przecież ani dla całej naszej rodziny, ani nawet dla mnie, dziś tu piszącego ten tekst – lepiej by było, gdyby on temu szwabowi zwyczajnie poderżnął gardło. Tymi swoimi trzęsącymi się rękoma wziął nóż i poderżnął mu gardło od jego jednego szwabskiego ucha do drugiego.

Kiedy pisałem tamten swój tekst o Niemcach, chyba jeszcze nie znałem innej historii, której chyba jednak wciąż nie miałem okazji opowiadać, a która stanowi fragment wspomnień Roalda Dahla ze jego pobytu w Afryce, natomiast jak najbardziej dotyczy znanego nam już Mdisho z plemienia Muanumuezi. Otóż, jak niektórzy pewnie pamiętają, ostatni raz jak spotkaliśmy się z owym Mdisho, mieszkający w Afryce Anglicy szykowali się do wojny z Niemcami, a sam Mdisho tłumaczył Dahlowi, że to właśnie teraz, kiedy jeszcze wojna się nie zaczęła, jest najlepszy moment do tego, by wszystkich kręcących się po okolicy Niemców wymordować, i będzie spokój. Póki oni się niczego nie spodziewają i są całkowicie bezbronni, tylko ktoś kompletnie naiwny nie skorzystałby z okazji. Dahl tłumaczył Mdisho, że w cywilizowanym świecie tak się nie postępuje, a Mdisho mu z kolei objaśniał, że jego ojcowie zawsze uderzali pierwsi. I że on akurat o wiele lepiej rozumie to, niż jakieś bezsensowne czekanie.

No i wreszcie wojna została wypowiedziana, jak to ładnie ujął Dahl, rozległ się gwizdek i mecz się rozpoczął. Sam Dahl został natychmiast powołany do wojska, mianowany oficerem i wysłany z grupą czarnych żołnierzy na drogę z Tanganiki do dzisiejszego Mozambiku, by tam zatrzymać i internować wszystkich uciekających z miasta Niemców. Kiedy on tam stał na tej drodze i czekał na rozwój wypadków, Mdisho nie czekał na nic. Przybrał strój wojenny, porwał ze ściany należącą do Dahla pamiątkową muzułmańską szablę, pięknie grawerowaną scenami z życia Proroka, i popędził do domu najbliższego znanego sobie Niemca, miejscowego plantatora sisalu. Niezwykła jest owa opisywana przez Dahla scena, kiedy to Mdisho biegnie przez chyląca się ku wieczorowi, a następnie już nocną Afrykę, z tą szablą w dłoni, godziny mijają, a on ma w głowie tylko to jedno – trzeba zabić Niemca, zanim Niemiec zabije ciebie.

No i wpada do tego domu, biegnie przez jeden pokój, potem drugi, wreszcie wpada do ogrodu, a tam stoi ten Niemiec i pali w ognisku jakieś papiery. No i oczywiście, jak się domyślamy, nie ma żadnych negocjacji, żadnych deklaracji, ani nawet żadnych zaklęć. Mdisho robi najpierw jeden zamach potem poprawia drugim, i obcina Niemcowi głowę. A potem, tak samo szybko i tą samą drogą, wraca do swojego domu.

Bardzo znamienna jest natomiast rozmowa, do jakiej w tej sprawie dochodzi między Dahlem a Mdisho. Mdisho w bezgranicznym uniesieniu opowiada mu o swoim zwycięstwie, a Dahl, zmartwiony jak cholera, musi go wręcz błagać, by nikomu pod żadnym pozorem nie wspominał o tym, co zrobił, bo zostanie aresztowany i pewnie surowo ukarany. „Dobrze postąpiłeś. Zachowałeś się jak bohater”, mówi mu Dahl. „Tylko, pamiętaj, nie mów o tym nikomu”.

Przypomniała mi się tamta scena kiedy wpadł mi w ręce któryś z ostatnich numerów „Warszawskiej Gazety”. Na samym dole strony tytułowej widnieje tytuł: „Hekatomba dokonana przez ‘szlachetny’ Wehrmacht”, a obok jest to zdjęcie. Malutkie skromne zdjęcie, jedno z tych starych, przymglonych historią czarno-białych zdjęć, które Niemcy podczas okupacji lubili pstrykać wszędzie tam, gdzie się pojawili. Oto jakiś budynek, na ziemi leży parę ciał świeżo rozstrzelanych mężczyzn, a nad tymi ciałami stoi dwóch innych, i czeka na swoją śmierć. Jeden z nich to chyba jeszcze młody chłopak. Drugi jest już zdecydowanie starszy. No i proszę sobie wyobrazić, że ten chłopak ma złożone na piersiach dłonie i płacze. Ale płacze nie tak, jak to czasem jedni ludzie płaczą, a drudzy na to patrzą i stwierdzają, że oto ktoś płacze. On płacze tak jak człowiek, który za chwile umrze i nie pozostaje mu nic innego jak właśnie się rozpłakać.

Ten co stoi obok niego już nie płacze. On wygląda trochę tak jak wyglądają pojedynkujący się na westernach kowboje. A więc stoi wyprostowany, z dzielnie wysuniętą do przodu piersią, nawet ręce trzyma tak jakby miał za chwilę sięgnąć po rewolwer. I wszystko wyglądałoby właśnie w ten sposób, gdyby nie to, że kiedy się przyjrzeć uważniej, to widać, że on nie czeka na swoją szansę, ale wyłącznie na śmierć. W całej jego postawie nie ma śladu skupienia, śladu niepewności. No i ma głowę uniesioną zbyt wysoko, i te dłonie są otwarte zbyt szeroko. Tego już akurat nie widać, ale mam wrażenie, że nawet jeśli on ma oczy otwarte, to patrzy gdzieś w dal, nad głowami tych Niemców, którzy przyjechali do jego miasta, by go zabić.

Co to za scena? Nieważne. Jedna z wielu wojennych scen z okupowanej Polski, której bohaterami nie byli ani polscy żołnierze, ani partyzanci, tylko zwykli Bogu ducha winni cywile. Każdego dnia zabijani przez Niemców. Patrzę więc na to z jednej strony ponure, a z drugiej tak podniośle uroczyste zdjęcie, i myślę sobie, że ci Niemcy to jednak nie byle jaki naród. Taka historia, taka kultura, takie aspiracje – a jak idzie o stronę emocjonalną, to wyłazi coś tak pomiędzy Muanumuezi a najbardziej spedalonym kozactwem, z tym może tylko zastrzeżeniem, że opcja kozacka byłaby tu zdecydowanie bardziej wyeksponowana. I powiem uczciwie, że ponieważ mamy wojnę i musimy dokonać jakiegoś wyboru, to ja bym zdecydowanie był za tym, żeby tam wpadł jakiś Murzyn z bogato inkrustowaną scenami z życia Proroka szablą, i im wszystkim poobcinał te szwabskie łby. I nawet nie po to, by było kulturalniej, ale zwyczajnie przyjemniej. Dla zwykłej ludzkiej satysfakcji.

Niemcy. Jasna cholera! Że się to jakimś cudem na tej naszej Ziemi uchowało. I nawet z tymi kartoflami nic nie wyszło. Ciekawe tylko czy to już naprawdę jest tylko melodia przeszłości? Bardzo liczę na to, że jednak nie.

PS.

Czy wiedzą Państwo, że prominentny nowojorski rabin niejaki Szmulej zamieścił na platformie X zdjęcie niezapomnianej Czesi Kwoki z odpowiednim komentarzem.



Myśłę, że Niemcy muszą być tym zdjęciem bardzo poruszeni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Jeszcze o ostatecznym rozwiązaniu kwestii niemieckiej

  Nie mam naprawdę pojęcia, ile przez te wszystkie lata jak prowadzę ten blog, zamieściłem tu tekstów na wszystkie możliwe tematy, ale musi...