Wciąż o Piesiewiczu? Nawet dziś, gdy piękna zima za oknem i jest bardzo możliwe, że tak się utrzyma przez Święta, które też tuż-tuż? Czemu nie? W końcu mogę znieść jeszcze parę komentarzy pokazujących wyłącznie, jak ciężko jest zrozumieć rzeczy najprostsze, gdy w głowie lenistwo, a w sercu ogień. No a poza tym, ileż tu rzeczy do powiedzenia i myśli do przekazania, gdy człowiek, którego profil mógłby wymodelować wybitny fotograf, czy wrażliwy artysta, a słowa zapisać autor przejmujących kazań, okazuje się być klientem sutenerów i dealerów? I to klientem ważnym wyłącznie dlatego, że z pieniędzmi.
Myślę o tym nieszczęsnym Piesiewiczu z każdej możliwej perspektywy i widzę, że wciąż tych perspektyw nie starcza. I myślę o czasach, które nas dopadły, również z wielu różnych perspektyw i tu też widzę, że tych perspektyw wciąż jest za mało. Bo oto, od paru dni toczy się desperacka walka o to, czy zwiastunom nowej moralności, głosicielom niekończącej się zabawy, tym pajacom, jeśli robiącym poważne miny wyłącznie żeby rozśmieszyć, uda się przeprowadzić nas na drugą stronę. Tam gdzie już nie będzie ani dylematów, ani pytań bez odpowiedzi, ani, ani już nawet samych odpowiedzi, bo i w końcu pytania się skończą. Swoją drogą, dziwnie wygląda ta walka. Ona – owszem – jest zażarta, powiedziałbym że na śmierć i życie, ale można odnieść wrażenie, że to agresor jest w nieustannej defensywie. Ci którzy widząc Piesiewicza, jak jego własna słabość i strach trzymają go za gardło, postanowili w tym samym momencie wypowiedzieć wojnę staremu porządkowi, by ogłosić, że to już koniec, że już wystarczy, nagle się zorientowali, że nawet nie mają broni. Że poza samą wściekłością i szyderstwem, nie mają nic.
Kiedy patrzę na nich wszystkich, gdy objaśniają mnie, że przecież nic się nie stało, a jednocześnie właśnie mnie oskarżają o brak współczucia i moralny terror, przypomina mi się scena z pierwszego Batmana, kiedy to Jack Nicholson ze swoimi kolegami wpadają z tym ogromnym, kompletnie idiotycznym radiem, by wszystko dookoła niszczyć i terroryzować swoim szyderstwem bezradnych w swym zadziwieniu ludzi. Przypomina mi się ta scena, bo nagle sobie uświadamiam, że właśnie to zdziwienie – tak autentyczne i bezbronne – sprawia, że ten atak w rzeczywistości jest skazany na pełną ostateczną porażkę. Bo on naprzeciwko siebie ma prawo i oparty na tradycji porządek. Więc oni oczywiście przegrają. Przegrają i ci, którzy w sprawie Piesiewicza dojrzeli szansę dla siebie, ale również wszyscy pozostali, którzy z najróżniejszych powodów, bardziej lub mniej osobistych, nie chcą nawet na moment się zamknąć i dać spokojnie temu wynaturzeniu zniknąć, a jeśli w jakiejkolwiek swojej części pozostać, to tylko w formie przestrogi.
Myślę sobie więc o nieszczęsnym Piesiewiczu i o ludziach, którzy tak bardzo walczą o to, by mu się broń Boże nic nie stało. Jakie stoją za nimi motywacje? I z prawdziwą przyjemnością stwierdzam, że każde możliwe wyjaśnienie przynosi mi same dobre wiadomości. A każda z nich z podstawowym przesłaniem. Będzie dobrze. Nie ma się czego bać. A więc, jakie to są motywacje? Przede wszystkim, mam głęboką pewność, że na czele tego frontu stoją ludzie w gruncie rzeczy porządni i uczciwi, którzy jednak w pewnym momencie tych trudnych czasów ulegli złudzeniu, że nic nigdy nie jest do końca określone. Nie znam się ani na starych filozofach, ani tym bardziej na tych całkiem nowych, ale o ile mi wiadomo, gdzie niegdzie istnieje silne przekonanie, że przez swoją wielkość i wynikającą z tej wielkości tragiczność, człowiek tak naprawdę jest nieustannie miotany żywiołami i im więcej tych żywiołów, tym człowiek większy i bardziej zasługujący na wybaczenie. Według tej kuriozalnej teorii, skoro generał Kiszczak jest człowiekiem honoru, to tym bardziej Roman Polański wielkim wolnym artystą, a Krzysztof Piesiewicz bohaterem jakiejś mrocznej tajemnicy.
Nie wiem, czy tu nie posuwam się zbyt daleko, ale mam bardzo poważne podejrzenie, że dla tego typu osób, słowo ‘mroczny’ stało się wręcz relikwią. Czy to dlatego, że naoglądali się w młodości głupich filmów, czy nasłuchali tandetnej muzyki w kolorze noir, jakoś pokochali tę myśl, że do prawdziwego wzruszenia potrzebna jest odpowiednia dawka ‘mroczności’. Nie powiedziałbym że jest to już klasyczne opętanie, ale faktem jest to, że sytuacja, w której ‘mroczność’ staje się główną emocją, pierwszą kategorią estetyczną i podstawową wymówką, jest co najmniej dziwna. Osobiście wolałbym tego czegoś nawet nie dotykać.
Druga kategoria obrońców przebranego w sukienkę i zaćpanego Piesiewicza, to z całą pewnością też ludzie skądinąd Bogu ducha winni, lecz zwyczajnie zagubieni w tym trwającym już od ponad czterech lat antypisowskim kłamstwie. Ludzie, dla których polityczne emocje tak przewróciły w głowach, że – o czym tu już pisałem – nawet jeśli któraś z ważnych postaci Platformy zechce po pijanemu wjechać w przystanek pełen dzieci i je wszystkie rozjechać na śmierć, to oni i tak będą udawać, że o niczym nie wiedzą, że się nie znają, że ich to nie interesuje, że mają za mało informacji i że w ogóle nie mają ochoty niczego oceniać, bo i tak najgorsze co nas mogło spotkać jest już szczęśliwie za nami. Znam tych ludzi nawet dużo lepiej, niż owych głosicieli ‘mrocznego piękna’, i mogę z całą pewnością stwierdzić, że jeśli coś im można zarzucić, to z całą pewnością nie to, że są źli. Co najwyżej po prostu mało mądrzy.
Niestety, jest też pewna grupa, tym razem już bardzo aktywna publicznie i stanowczo najbardziej agresywna, która zawzięcie walczy o to, żeby Piesiewiczowi nic już więcej złego się nie stało, a która – w moim głębokim przekonaniu – składa się z ludzi, których od Piesiewicza, poza zwykłymi i oczywistymi talentami, różni już tylko wyłącznie kolor tej sukienki. Jestem pełen podejrzeń, że jest całe mnóstwo osób, publicznie znanych i powszechnie szanowanych, którzy dzielą z Krzysztofem Piesiewiczem jego upadek, tyle że szczęśliwie dla nich wciąż mogą mieć nadzieję, że oni akurat wybrali najbezpieczniejsze miejsca. I że choć nie wiedzą, dlaczego akurat Piesiewicza spotkało to co go spotkało, wierzą głęboko, że to był tylko jednorazowy, być może już niedługo zapomniany, wypadek. Żyją tym swoim życiem, przede wszystkim dlatego że ono daje im oddech od codziennych zmartwień, i starają się bardzo liczyć te dni, czy choćby te godziny, kiedy nie muszą się bać. Ale i tak się niekiedy boją i wtedy właśnie stają przed kamerami i opowiadają o swoim szacunku dla zaszczutego człowieka. Po co? Trudno powiedzieć. Może po to, żeby, kiedy przyjdzie odpowiedni czas, ich kolega Piesiewicz zachował pełną wdzięczności dyskrecję. Albo nawet ot tak, na wszelki wypadek.
Dlaczego napisałem, że te moje przemyślenia są dla mnie w gruncie rzeczy bardzo optymistyczne? Otóż one wszystkie, same w sobie, nie bardzo dają powody to satysfakcji. Jest jednak jeszcze coś, co wydarzyło się wczoraj, co stało się prawdziwym powodem tych dzisiejszych refleksji i co, w rezultacie, sprawia, że to wszystko robi naprawdę dobre wrażenie. Stało się bowiem tak, że – obserwując publiczne reakcje na upadek Krzysztofa Piesiewicza – nie mogłem nie zauważyć, że on otrzymał poparcie, lub choćby dyskretne współczucie, z każdej możliwej strony, z wyjątkiem jednego środowiska. Środowiska swojej własnej Platformy Obywatelskiej. Osoby i polityczne grupy, po których można się było spodziewać, że z furią rzucą się na tego trupa, nieoczekiwanie zachowały dyskretne milczenie, lub wręcz – jak choćby w przypadku senatora Romaszewskiego – postanowiły bronić Piesiewicza. Pojawia się pytanie, dlaczego akurat władze PO, uznały za stosowne publicznie zadeklarować swój brak zainteresowania losem swojego przyjaciela? Dlaczego akurat oni, dla których Piesiewicz przez całe lata stanowił bardzo silne moralne alibi, właśnie teraz postanowili go potępić? Niektórzy komentatorzy twierdzą, że za tym stoi jakaś bardzo brudna gra, która może mieć nawet swoje początki w wewnętrznych, platformianych porachunkach. Nie sądzę, żeby tak było. Przede wszystkim dlatego, że odnoszę wrażenie, że pierwsza reakcja ze strony Platformy wcale nie była taka. W pierwszym odruchu, jedynie Janusz Palikot potępił Piesiewicza, by za chwilę nawet chyba się trochę z tego wycofać. Dopiero wczoraj, nagle i Premier i Grzegorz Schetyna, a za nimi oczywiście już cała reszta, zaczęli głosić, że Piesiewicz sam sobie zgotował ten los. A to by świadczyło o tym, że ta reakcja jest jednak starannie wykalkulowana. Przez co?
Tak się złożyło, że wczorajsze wystąpienie Donalda Tuska miałem okazję tylko obserwować na wyciszonym telewizorze. Patrzyłem na jego twarz, na te jego słynne oczy, na te jego połamane już chyba jak u baseballisty dłonie, i czytałem na lecącym w dole ekranu pasku, co on gada. A gadał mianowicie to, że on nie chce „skakać’ po Piesiewiczu, tak jak cała reszta (KTO???), ale musi z przykrością powiedzieć, że Piesiewicz już jest skończony. Patrzyłem na Tuska, jak mówi i co mówi, i widziałem najwyraźniej jak to jest tylko możliwe, że on gada dokładnie to co zawsze, a więc to co mu podpowiedzieli piarowcy. A kiedy już skończył z Piesiewiczem, rozchmurzył się na moment, a na pasku pojawił się napis: „Messi, czy Ronaldo”, wiadomo było, że tu się odstawia wyłącznie piłeczkę. Jak zawsze. I było już oczywiste, że on, a za nim reszta Platformy, skreślili Piesiewicza nie dlatego, że oni mu źle życzą, lub – tym bardziej – nie dlatego, że ich ta kokaina i te dziwki oburzają. Nic podobnego. Z ich punktu widzenia ani dziwki ani kokaina nie są żadnym problemem, o ile tylko są na to pieniądze. Oni go skreślili, i starannie to zakomunikowali społeczeństwu, z całą pewnością dlatego, że specjaliści od wizerunku, którzy utrzymują Platformęprzy życiu, powiedzieli im, że jeśli oni zaczną Piesiewicza bronić, to im spadnie jeszcze bardziej. Że społeczeństwo tego już nie wytrzyma. A więc atak Platformy na Piesiewicza jest aktem czystej desperacji.
I to jest ta wiadomość, która sprawia, że jest zwyczajnie dobrze. Że możemy spokojnie wierzyć w to, że z jednej strony, wszystko wskazuje na to, że wystarczająco duża część społeczeństwa wciąż wierzy w to, że jest dobro i zło. I że dobro jest nagradzane, a zło powinno być karane. I że to dobro i to zło są ściśle określone przez chrześcijańską cywilizację. A z drugiej strony, że projekt, który okazał się tak bardzo zły dla Polski i dla nas wszystkich – nawet dla tych, którzy nie mają o tym marnego pojęcia – a który popularnie funkcjonuje pod nazwą „Platforma Obywatelska”, kończy się całkowitą klapą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.