czwartek, 3 grudnia 2009

O Fredzi Phi-Phi i jej dzieciach

PRL kojarzy mi się głównie źle i nawet jeśli inżynierowie nowych czasów zaczną wprowadzać kolejne usprawnienia w tempie dziesięciokrotnie przyspieszonym, a parówki i kaszanka będą już robione wyłącznie z papieru gazetowego, niezmiennie będę utrzymywał, że naprawdę źle już było. Teraz, co najwyżej, może być też źle, ale mimo to inaczej. A to inaczej, oznacza między innymi to, że przynajmniej można mieć iluzje, że coś jeszcze gdzieś tam możemy.
Weźmy takiego Kubusia Puchatka. Książka A.A. Milne, przez całe moje świadome życie w PRL-u – obok cudownie dopiero co przypomnianych przez tayfala Dzieci z Bullerbyn – stanowiła dla mnie cel i sens życia, niemal w tym samym stopniu, co kupowanie w Pewexie J&B i cameli. Tłumaczenie Ireny Tuwim wprawdzie tworzyło dla mnie taką samą całość jak angielski oryginał, co jednak nie zmieniało faktu, że raz na jakiś czas przychodziło mi do głowy, ze gdybym miał cokolwiek do gadania, to tu i ówdzie bym coś poprawił. I oto, już pod sam koniec tego nieludzkiego eksperymentu, chyba w roku 1988, jakieś lubelskie wydawnictwo (wszystko pamiętam bardzo dobrze do dziś) wydało obie części Puchatkaw tłumaczeniu kobiety, o nazwisku Adamczyk. Moniki Adamczyk. Okazało się, że według nowych pomysłów, Puchatek już nie będzie Puchatkiem, lecz Fredzią Phi-Phi. Dlaczego tak? Nie chce mi się wchodzić w tok rozumowania tłumaczki, niemniej tak to ona sobie wymyśliła. Tu mogę tylko zapewnić wszystkich zainteresowanych, że wymyśliła głupio, i to głupio potrójnie. Mało tego, Krzyś nie nazywał się już Krzyś, lecz Krzysztof Robin, całość była drętwa jak cholera i w dodatku nie występowały zdrobnienia, bo pani Adamczyk zauważyła, że skoro w oryginale nie ma zdrobnień, to i ona ich nie będzie stosowała.
Dziś, ile razy myślę o PRL-u, to – pomijając oczywiście kupę społecznie bardziej poważnych nieszczęść, niż te dwie smutne książeczki – wspominam tę nieszczęsną Fredzię Phi-Phi i atmosferę kompletnej niemocy. Już wtedy umiałem ładnie pisać, więc napisałem porządną, bardzo wnikliwą i rozbudowaną recenzję tego „lubelskiego” (przepraszam Cię, Kochanie) eksperymentu, wysłałem do jedynego wydawnictwa, które dawało szansę na publikację, ale bez najmniejszego efektu. Nie przypominam sobie też, żeby ktokolwiek, gdziekolwiek poza mną i moją szufladą, zwrócił uwagę na to co się stało. Tyle wszystkiego, że – jak się zdaje – nikt oprócz mnie tej książki nie kupił, więc prawdopodobnie cały nakład został ostatecznie zmielony, przerobiony, i użyty już w następnym roku do produkcji Gazety Wyborczej. Ale, jak mówię, nie stało się nic.
Cokolwiek bym miał nie mówić o tym, co nam zaserwowano w zamian, jedno muszę przyznać. Gdyby ktoś dziś zgłupiał do tego stopnia, by wydać tę Fredzię Phi-Phi, to TVN24 i wszystkie pozostałe media, by to tłumaczenie, razem z jego autorką, rozszarpały. No, powiedzmy, prawie. Gdyby akurat nie chodziło o jakąś Monikę Adamczyk, lecz na przykład o Bożenę Walter, lub któreś z jej dzieci, możliwe, że akurat TVN24, by siedział cicho. Ale za to z całą pewnością wzięły by się za nią pozostałe redakcje, włącznie ze starą ubecją z Gazety. No i, oczywiście, ja sam bym tę swoją recenzję opublikował tu w Salonie. Ktoś mi powie, że to są wyłącznie pozory i złudzenia. Jestem nawet gotów się z tym zgodzić, zwłaszcza że sam na ten problem niejednokrotnie zwracałem uwagę. Mimo to, twierdzę, że akurat pod tym względem – a to jest naprawdę nie byle co – jest lepiej.
A jednak są chwile, kiedy o PRL-u myślę z rozrzewnieniem. I wcale mi nie chodzi tu o to, że byłem wówczas dużo młodszy. W końcu, we wczesnych latach 90-tych byłem też znacznie młodszy i – patrzę na stare fotografie, więc wiem – przede wszystkim ładniejszy, a i tak jestem pewien, ze to był czas tak fatalny, że ja już chyba wolę wyleniałego Donalda Tuska. Tusk i odświeżone KLD. Oni – przynajmniej mam taką nadzieję – nie zabijają ludzi. Więc to nie to. Nie ma też pewnie aż takiego znaczenia fakt, że ta whisky i te camelenigdy wcześniej i już nigdy później, nie smakowały tak jak wtedy, ani to, że jednak – co by nie powiedzieć – czytało się wspomnianego już Kubusia Puchatka i Dzieci z Bullerbyn, a nie Harrego Pottera i magazyn Glamour. Mój sentyment do tamtych czasów wynika przede wszystkim z tego, że wtedy z całą pewnością łatwiej było ocenić, co jest dobre, co złe, co głupie, co mądre, a przez to choćby zachowywać postulowaną przez Don Paddingtona wzniosłość. Wystarczy przypomnieć, że były to czasy, kiedy nawet Adam Michnik był swój chłop, nie mówiąc już o Lechu Wałęsie. A więc, nienawidził człowiek komuny i wszystko grało. Nie mówię już o tym, że nikt człowieka nie strofował za to, że jak może – będąc chrześcijaninem – aż tak nienawidzić.
Oczywiście, zdarzały się wypadki, szczególnie w okresie tuż przed stanem wojennym, kiedy ten powiew wolności sprawiał, że kiedy ludzie mijali się na ulicy, to niemal widać było te płomienie, a w efekcie tego, niekiedy dochodziło do spięć zupełnie nieprawdopodobnych. Pamiętam – chyba już o tym pisałem – jak polazłem na jakieś spotkanie z Leszkiem Moczulskim, ale ponieważ go akurat zapudłowali, zamiast niego przyszła pani Moczulska. Na sali był kwiat naszego wolnego przez chwilę rycerstwa, a atmosfera panowała taka, że kiedy ja – daję słowo, że już nie pamiętam, co – w pewnym momencie powiedziałem coś takiego, nie bardzo w harmonii, to bałem się, ze zostanę rozerwany na strzępy, jeśli nie przez te ręce, to z pewnością przez to przeciągłe buczenie: „Ubek!!!”.
No ale to były wyjątki. Na ogół bowiem, czy to był budynek na Stalmacha, czy Wolna Europa, czy Głos Ameryki, czy Tygodnik Mazowsze, czy jakakolwiek możliwa bibuła, człowiek był otoczony wyłącznie przez dobrych ludzi i przyjaciół. To dopiero za nowej Polski, okazało się, że do tego by być dobrym człowiekiem i przyjacielem, trzeba znacznie więcej, niż parę oczywistych poglądów. I to, w moim najgłębszym przekonaniu, jest sytuacja bardzo niekomfortowa. A im bardziej ona się rozwija, tym bardziej jeszcze się robi źle i niewygodnie. Jest jeszcze gorzej. Nie wystarczy mieć dobre poglądy, chodzić do kościoła i nie lubić czerwonych, żeby być człowiekiem dobrym i przyjacielem. To nawet jest za mało, żeby sobie zagwarantować, że się nie jest idiotą i chamem.
Jeśli w tym momencie ktoś myśli, że ja do czegoś zmierzam, to nie będę protestował. Owszem. Ja zmierzam do czegoś bardzo konkretnego i dość dla mnie nieprzyjemnego, a mianowicie ściśle związanego z pisaniem tu w Salonie. Już wcześniej, pozwoliłem sobie na parę refleksji dotyczących mojej coraz większej – rosnącej wraz z doświadczeniem – niechęci do określania swoich sympatii i antypatii według kryteriów ideologicznych. To co chcę powiedzieć dziś, jest w dużym stopniu związane właśnie z tamtym tematem, jednak znacznie bardziej oparte na relacjach osobistych i ocenach całkowicie indywidualnych. A zatem, to co chce powiedzieć, to czysta praktyka, bez najmniejszego śladu teorii. Kiedy zacząłem tu pisać, zostałem w jednej chwili otoczony przez bardzo znaczne grono komentatorów, którzy z jednej strony poklepywali mnie po plecach i mówili, jaki to ze mnie jest swój człowiek, a z drugiej takich, którzy ani mnie nie poklepywali, ani nawet nie dyskutowali, tylko wyłącznie próbowali mnie zezłościć i tym samym wyprowadzić z równowagi. I wtedy właśnie, pomyślałem sobie, ze oto z jednej strony mam swoich przyjaciół, z drugiej swoich wrogów i niech się tak dalej plecie. Po pewnym czasie, ze względów absolutnie dziś dla mnie oczywistych, tak zwani wrogowie zostali stąd pogonieni i zostałem z samymi przyjaciółmi. A to stworzyło właśnie taką atmosferę, jaką pamiętałem z PRL-u. Czyli wszystko jasne – można żyć. Tyle że z jedną, małą różnicą; wtedy nie wiedziałem nic, a dziś wiem niemal wszystko, a przynajmniej wszystko to, co jest mi na dzisiejszy dzień potrzebne.
Było kilka sytuacji takich, kiedy nachodziły mnie podejrzenia, że wcale nie jest tak słodko, jak by się wydawało, ale za każdym razem zwalałem to na karb bardzo szczególnych różnic technicznych. Dopiero pewnego dnia, kiedy osoba, która wielokrotnie wcześniej komentowała na moim blogu, o ile pamiętam, zwykle w tonie standardowo pozytywnym, najpierw się na mnie obraziła, a później kazała mi iść do lóżka macać się z moją żoną – dosłownie w ten sposób – wiedziałem już na pewno, że to jest zupełnie inny problem. Że to, że ja się nie zadaje z Ryszardem Kaliszem, ale z jakąś wrażliwą, pełną serdecznej niechęci do bolszewii osobą, nie gwarantuje mi absolutnie nic. Zorientowałem się, że w tej wojnie o lepszą Polskę, przeciwko tym konowałom z Platformy Obywatelskiej, sojuszników – a przy okazji tez zwykłych dobrych kolegów – należy sobie dobierać znacznie staranniej. Co więcej, jeśli chce się mieć pełną satysfakcję z prowadzenia tego blogu, szukanie sojuszników też nie wydaje się być zadaniem priorytetowym. Wystarczy rozpoznać po prostu miłego, grzecznego, w miarę inteligentnego człowieka. A jeśli on przy okazji, okaże się twoim towarzyszem broni – tym lepiej.
I dalej, nie wiedzieć dlaczego, potoczyło się już naprawdę szybko. W ‘marylowym’ portalu, człowiek, który przez całe miesiące zachowywał pełną klasę i imponował wrażliwością, ni stąd niż owąd, wyłącznie z tej przyczyny, że okazałem się lubić malarstwo Picassa i wczesne filmy Zanussiego, dostał na mnie takiego szału, że nagle zaczął się zachowywać jak zwykły komunistyczny dupek. I proszę zwrócić uwagę: i w poprzednim wypadku i w tym też, przyczyną dla którego ci antykomuniści i patrioci stracili cały swój czar i wdzięk leżała wyłącznie w napięciu ściśle politycznym. W tamtym wypadku poszło o Kukiza i jego artystyczne serce, które on poświęcił dla sprawy Katynia, a w tym o Picassa-sowieckiego agenta i komunistę. I podobnie, w każdym następnym, których od tamtego czasu było już tylko więcej. Na przykład na Blogmediach24,raz za razem, pod moim blogiem pojawia się komentarz kogoś, kto – nie to, że się ze mną nie zgadza – ale by mnie udusił gołymi rękami za to, że piszę w „tym” Salonie, albo że… cholera właściwie wie co?
I absolutnie porażające w tym wszystkim jest to, że ci sami ludzie, którzy jeszcze parę miesięcy temu gotowi byli – gdyby je tylko mieli – wyłożyć ciężkie sumy, by ktoś zechciał opublikować te teksty, a przy okazji demonstrowali klasyczny umiar, wdzięk i elegancję, dziś osiągają intelektualny, kulturowy i czysto ludzki poziom… ja wiem? Jest ich paru. Tych dotychczas najlepszych. Nie wymienię ich jednak, bo nie chcę nikogo za bardzo obrażać.
Bracia Polacy. Koń by się uśmiał.
Piszę więc sobie te teksty, zbliżam się już pomaleńku do kolejnej setki i przede wszystkim czuję niezwykłą satysfakcję i prawdziwą wdzięczność dla tych wszystkich, którzy ten blog wzbogacają swoim sercem, swoimi przemyśleniami, swoim talentem publicystycznym, swoim poczuciem humoru, swoimi cudownym złośliwościami i jednocześnie tym cudownym podejściem, który Anglicy nazywają ‘don’t give a damn attitude’. I strasznie się cieszę, że jest Was coraz więcej. Nawet tych, którzy – tak, to do Ciebie – uważają moje poglądy za mocno błędne. Ależ to się zrobił piękny blog!
Bo tu właśnie leży cały sens dobrego samopoczucia. I wyłączna satysfakcja. Wcale nie w ideologicznej zgodzie, choć skoro już jest, to czemu nie, ale w tym, że można się spotkać i pogadać z bardzo przyjemnymi ludźmi. I myślę, że skoro – jak już zauważyłem – zbliżamy się tu razem do szóstej setki, można to uznać za bardzo dobry moment, żeby Wam o tym powiedzieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...