Wczoraj dałem klapsa młodszej Toyahównie, ponieważ zachowała się nieładnie. Mówiąc „dałem klapsa” mam na myśli to, że ją walnąłem w tyłek. Efekt był taki, że ona – czując wcześniej, co się święci – wykonała półobrót, klaps mi źle siadł, w związku z tym mnie ręka zdecydowania bardziej zabolała, niż ją pupa, a Toyahowa się na mnie obraziła, że ona sobie nie życzy, żebym bił jej córkę. Oczywiście, swoje trzy grosze musiało dorzucić moje dziecko, mówiąc mi, że ona ma szesnaście lat i mam jej nie bić. Na co ja odpowiedziałem jej, że nawet jak ona będzie miała sześćdziesiąt lat, a ja jeszcze będę żył, jak mi coś zmaluje to będą ją lał bez mrugnięcia okiem, bo jest moim dzieckiem, które kocham i kropka.
Ten akurat fragment udał mi się mniej więcej tak samo, jak sam klaps, bo Toyahówna poczuła rozbawienie i zaczęła chichotać. Rozumiecie? Ją bardzo rozśmieszył pomysł, że jako leciwy staruszek, będę ją sobie ustawiał. Co za bezczelność! Ja nie jestem śmieszny!!!!! Wypraszam sobie!
W każdym razie, dziś, kiedy robie gołąbki dla niej i dla reszty mojej rodziny, chodzi mi po głowie ten klaps i różne poboczne myśli. Ponieważ akurat gotuje się druga kapusta, siadłem na chwilę, żeby chociaż zacząć ten dzisiejszy wpis. I przypomina mi się film, polski, zrobiony jeszcze wtedy, gdy polskie filmy dało się z przyjemnością oglądać, zatytułowany Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy.Chodzi o to, że Maklakiewicz gra człowieka, który właśnie wyszedł z więzienia, mieszka z matką staruszką, która go utrzymuje i od czasu do czasu, ponieważ go bardzo kocha, daje mu parę złotych na to, żeby on mógł się z kolegami schlać. Któregoś dnia, pod klasyczną PRL-owska budką z piwem zaczepia go dzielnicowy i pyta, czy mu nie wstyd być na utrzymaniu starej matki: I wówczas Maklakiewicz mówi tak: „Dopóki człowiek ma matkę, pozostaje dzieckiem. Gdy ją straci, dba o swoje utrzymanie. Tu wiek nie ma nic do rzeczy”. Scena ta, z punktu widzenia dzisiejszych standardów, a pewnie i wszelkich standardów, jest absolutnie horrendalna. Jeśli się nad nią zastanowić, to od czasu jak Jezus powiedział ewangelistom o niebieskich ptakach, nie było zdania równie porażającego w swoim przesłaniu. Jak by ktoś nie wiedział, to dodam tylko, że za tym akurat stoi Jan Himilsbach. Podobnie jak Maklakiewicz, pijak. I podobnie jak ja – degenerat.
Przypomniał mi się ten cudowny polski film, a po nim, natychmiast inny, już nie polski, ale normalny – hollywoodzki. Też stary, z 1984 roku, a zatytułowany Miejsca w sercu. Sally Field gra kobietę, której mąż nagle umiera, zostawiając ją z czworgiem chyba dzieci. Dzieci jak dzieci – zwykłe. Ani bardzo grzeczne, ani bardzo niegrzeczne. Tyle że, może dlatego, że akcja filmu dzieje się jeszcze w starych bardzo czasach, nie chodzą w bejsbolówkach, ani w kapturach, ani nie mają tatuaży, ani kolczyków w nosie i w pępkach. A ona też – klasyczna wdowa, która całe życie doskonale wiedziała co ma robić, żeby rodzina funkcjonowała, ale też świetnie wiedziała, że są rzeczy, o które ona dbać nie musi, bo od tego ma męża. Pewnego razu, najstarszy syn chuligani się i wypada go ukarać. Niestety Field nie wie, jak, a przede wszystkim, jakie kary, się wyznacza i wymierza,. Więc zwraca się do tego niegrzecznego, najstarszego syna z kluczowym pytaniem: „Co by zrobił ojciec?” I wtedy ten chłopak najpierw się zastanawia i szczerze odpowiada, że o ile on dobrze pamięta to by mu wlepił pięć (a może dziesięć – tym razem ja nie pamiętam) pasów na tyłek. No i je zbiera, praktycznie wymuszając je na biednej matce.
Co mi strzeliło do głowy, żeby opowiadać filmy? Część tej zagadki została już wyjaśniona. Ale oczywiście, powodów jest więcej i z pewnością ważniejszych. Pierwszy jest taki, że obiecałem napisać, dlaczego podoba mi się książka A.A. Milne o Kubusiu Puchatku, i dlaczego nie podoba mi się cykl książek o Harrym Potterze. A żeby cokolwiek napisać, należy to pisanie jakoś zacząć. A zatem, proszę potraktować to co wyżej jako wstęp. Jest jednak i inny powód takiego a nie innego wstępu. Chciałem najlepiej jak umiem pokazać, co mnie przyciąga, jeśli idzie o sztukę, taką jak film, czy literatura, a więc jeśli idzie o wykreowaną opowieść, lub obraz. Chodzi bowiem zawsze tylko o to, żeby to przede wszystkim było coś tak prostego, że aż zwalającego z nóg. A poza tym, żeby to było opowiedziane w taki sposób, że słuchając tej opowieści, człowiek zapomina że oddycha. A to jest zadanie nie do wykonania przez byle kogo. Tego się nie da zrobić tak, że ktoś w ramach pijackiej, albo po-pijackiej przygody, przeżyje coś, co wyda mu się zabawne i uzna, że to on w takim razie napisze na ten temat całą książkę, albo nakręci o tym cały film. Dodatkowo, nie może być tak, że ktoś, zastanawiając się nad własnym życiem, wpadnie na pomysł, że właściwie, skoro nie udało mu się dostać na medycynę, czy zatrudnić w banku, można by zostać artystą i od tego czasu zaczyna się wyłącznie zajmować szukaniem odpowiednich kontaktów. Krótko mówiąc, jeśli chce się malować obrazy, pisać książki, układać piosenki, kręcić wielkie filmy, czy grać piękne melodie na instrumencie i liczyć na to, że się to sprzeda, trzeba być jednym ze stu tysięcy, a nie jednym z dziesięciu.
Albo trzeba się znaleźć w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. A to miejsce i czas, wcale nie muszą być wybrane bardzo uczciwie. Nie wiem na pewno, czy to co opowiada o sobie ani Rowling jest prawdą, ale oficjalna wersja jest taka, że ona kiedyś nabazgrała parę słów w knajpie na chusteczce do nosa i jej wyszedł Harry Potter. Z tym świstkiem bibułki poszła do któregoś wydawcy i w ten sposób stała się najsłynniejszą i najbogatszą autorką książek dla dzieci na świecie. I to jest pierwszy powód, dla którego twierdzę, że całą tą histerią związaną z Potterem stoi zwykłe oszustwo. Przypadki się zdarzają, ale nie w taki sposób. Talenty również spadają na nas z nieba, ale nie ot tak sobie. Najlepszym dowodem na to, że cudów nie ma, a wszystko jest bardzo starannie planowane, jest choćby kompletnie zapomniany i zlekceważony talent człowieka o imieniu Schmaletz, o którym kiedyś tu wspomniałem. Nawet Al Cooper i Mike Bloomfield, kiedy nagrywali z Dylanem Highway 61 Revisited, byli wielkimi gitarzystami już wcześniej, a Cooper na tyle wybitnym i zdeterminowanym muzykiem, że nawet mógł sobie pozwolić na to, by grać nagle na organach.
Ale wracajmy do Pottera. Jego wyjątkowa bylejakość opiera się nie na jednym filarze – czyli na bylejakości talentu jego autorki – lecz na trzech bardzo mocnych podstawach. Jeden, to wspomniany już styl pisarski. Ta książka napisana jest w taki sposób, że każdy przeciętny copywriter w każdym przeciętnym wydawnictwie umie tak pisać. Tam nie ma jednego zdania, które wskazywałoby na to, że ona potrafi więcej, niż ktokolwiek inny, będący w tym zawodzie. Co więcej, skoro już pojawił się ten copywriter, cała narracja i cała fabuła tej ksiązki prowadzona jest tak, jakby pisała ją nie jedna osoba, lec kilka. Efekt jest taki, że Harry widzi lustro, nagle z lustra wychodzi potwór, ale kiedy już go ma zabić, Harry wypowiada zaklęcie i w tym momencie zamienia się w sowę i wylatuje przez okno. Tymczasem okazuje się, że sowa, w którą on się zamienił nie umie latać, bo kiedy wypowiadał zaklęcie, coś mu się pomyliło i przez tą swoją pomyłkę sprowadził Valdemorta i zmienił go w sowę i teraz Harry jest Valdemortem … i tak to się ciągnie. Dokładnie na zasadzie telenoweli. Albo jeszcze gorzej: Kiedyś grałem na komputerze Atari w taką grę, gdzie trzeba było wybierać jedną z dróg. Idziesz albo do lasu, albo na polanę? Wybierasz las. W tej sytuacji rozpalasz ognisko, czy zbierasz grzyby? Zbierasz grzyby. Skoro zbierasz grzyby – znajdujesz złotą monetę, czy pięknego grzyba? Znajdujesz monetę… I w ten sposób do usranego końca. Oto fabuła Harrego Pottera. Nie istnieje żaden logiczny i przemyślany plan, lecz wyłącznie seria epizodów, z których każdy wynika z poprzedniego i które można ciągnąć w nieskończoność, do czasu jak ktoś nie powie: „Panowie, kończmy” i wtedy wszyscy giną, albo się żenią, albo ulatują w kosmos.
Obrońcy Harrego Pottera twierdzą, że to wszystko jest nieważne, bo to jest książka dla dzieci i liczy się przygoda i przesłanie. A przesłaniem jest przyjaźń, wierność, miłość, więc dzieci – czytelnicy tej książki – mają wszystko co trzeba, żeby się przez nią stać lepszymi i mądrzejszymi ludźmi. A to, że świat przedstawiony w książce, to świat czarów i czarodziei, tylko wzmacnia dziecięcą wyobraźnię i też przez to czyni ich lepszymi. Tyle że to nieprawda. W przygodach Harrego Pottera nie ma ani miłości, ani przyjaźni, ani wierności, ani nawet zdrady. Jedyne co tam jest to kompletny chaos i przypadek, który jest wynikiem tego że w tamtym świecie hula nieustanna magia, gdzie wszyscy rzucają na siebie zaklęcia i wszyscy wszystkich chcą zniszczyć, lub uratować. Każdy w każdym momencie może stać się dobry, albo zły, zależnie albo od fantazji osoby, która aktualnie pisze kolejny rozdział, albo od potrzeb scenariuszowych. Dodatkowo jeszcze, ta magia, która trzyma w kleszczach jakikolwiek sensowny kształt tej opowieści, i która się nigdy nie kończy, bo wszyscy są magikami równie wybitnymi jak i kompletnie nieudanymi, nie jest magią prawdziwą, a więc magią na widok której moglibyśmy sobie pomyśleć, że oto jest coś o czym nigdy wcześniej nawet nie pomyśleliśmy, ale magią w takiej postaci, jak ją mógłby sobie wyobrazić każdy głupek. A więc lustra, z których coś wyłazi, albo stoły, które zaczynają chodzić, albo samochód, który fruwa. I to ma rozbudzać wyobraźnię dzieci? Dziękuję bardzo. Wolę Lethal Weapon IV. Przynajmniej tam ktoś jest lepszy, lub silniejszy, lub mądrzejszy i nie jestem wystawiony na rozwiązania takie, jakie są w Potterze, gdzie nawet największy czarodziej świata, czyli Dumbledore co drugi dzień jest głupi, niesprawiedliwy, albo kompletnie nieprzytomny, a jedyne co potrafi naprawdę, to robić magiczne sztuczki prosto z programu David Coppperfielda Show.
No i jest jeszcze jeden aspekt tej ksiązki, czy serii książek, który sprawia, że ona stała się tak popularna i która uczyniła z Rowling gwiazdę. Chodzi mi o ten podstawowy, a zarazem jedyny pomysł na ten projekt. W normalnych bajkach było zawsze tak, że istniał świat realny i świat czarodziejski. Przygoda polegała na tym, że niekiedy świat czarodziejski przenikał do świata naszego i z tego się coś tam ciekawego rodziło. Tu, jak się zdaje, po raz pierwszy zostało zaproponowane takie rozwiązanie, że to wszystko jest naszym światem, z tą różnica, że – jak się okazuje – niektórzy z naszych sąsiadów i znajomych to czarodzieje. I oni są od nas lepsi, więksi, szlachetniejsi, jakby wybrani. Oni są elitą. Okazuje się, że istnieje może i tu, za rogiem, świat równoległy, gdzie niektórzy z nas spędzają czas wtedy, kiedy ich nie widzimy. Oczywiście, przygody Harrego Pottera nie mogły pokazać tamtego świata w sposób zbyt egzotyczny, raz że autorzy tej ksiązki ani by tego dobrze zrobić nie potrafili, ani im by się nie chciało, a przede wszystkim dlatego, że ci czarodzieje muszą być tacy jak my, bo inaczej dziecięcy czytelnik nic by z tego co tam się dzieje nie zrozumiał. A więc oni ściągają na lekcjach, na święta mają choinkę, jedzą jajecznicę, i oczywiście jeżdżą pociągiem z przedziałami. Mimo to jednak, tylko pozornie sa tacy jak my, ponieważ kiedy ich zobaczymy na tle zwykłych ludzi, czyli tzw. mugoli, którzy są po prostu nicnieznaczącym robactwem, zobaczymy, że między nami a nimi jest cały kosmos. Oni są wybrani.
I to jest własnie aksjologia powieści Rowling. Jeśli chcesz się wydostać ze świata mugoli, musisz stać się czarodziejem. A do tego nie potrzebujesz ani inaczej się ubierać, jeść tego czego nie lubisz, więcej się uczyć, mieć mniej wad, czy słabości, być ładnym, czy przystojnym, Wystarczy że się zdeklarujesz, że chcesz do nich przystąpić. A więc zostać czarodziejem. Ciekawa sprawa w Kamieniu filozoficznym Dumbledore mówi w pewnym momencie tak: „Scars can come in useful.I have one myself above my left knee which is a perfect map of the London Underground”, co po polsku brzmi tak: “Blizny mogą się przydać.Sam mam jedną nad lewym kolanem, jest doskonałym planem londyńskiego metra”. O co chodzi z tym metrem i z tymi bliznami. Co ta głupkowata z pozoru informacja może powiedzieć dziecku, które jedyne co z tego wszystkiego wie, to to, ze chciałoby zostać czarodziejem, jak Harry Potter? Dokładnie nic. Fakt jest jednak taki, że dla światowej masonerii, londyńskie metro stanowi symbol ich zwycięstwa i władzy. Plan londyńskiego metra dokładnie bowiem odzwierciedla układ kabały, a więc jednego z podstawowych dla masońskiej symboliki znaku http://www.johncoulthart.com/pantechnicon/kabbalah.html. A to, że o tej „koincydencji” w swojej piosence Station to Station nie do końca popowy piosenkarz David Bowie śpiewa "Here are we, one magical movement from Kether to Malkuth", wcale nie trywializuje problemu, lecz wręcz przeciwnie.
Pomijając ogólne wrażenie, wynikające z całego szeregu śladów, tropów i okoliczności, jest to jedyny dla mnie całkowicie jednoznaczny dowód, że Harry Potter ma ukryte inspiracje masońskie. I nawet jeśli w kolejce do komentowania tego wpisu stoi już cała masa osób, które gotowe są mi zarzucać obsesje i brak powagi, ja mam wciąż jedno pytanie: Po ciężką cholerę Dumbledore w powieści Rowling ma tę bliznę? Tak sobie? To taki żart? Taki kaprys? To jest nic nie znacząca zabawa? Dziękuję bardzo, ale ja się w kabałę bawić nie mam ochoty. Szczególnie gdy ona jest mi wrzucana podstępnie. A ja jeszcze wiem coś więcej. Że w tej „wspaniałej” książce jest ich prawdopodobnie dużo więcej, tyle że proszę ode mnie nie wymagać za wiele. Na tym akurat się nie znam i nawet nie mam odpowiednich ambicji. Zwłaszcza że celem tego wpisu tak naprawdę nie jest szukanie satanistycznych inspiracji dla literackich osiągnięć J.K. Rowling, lecz wykazanie, że to jest po prostu nędzna literatura, od której każdego roku na świcie powstaje cały szereg mądrzejszych i lepiej napisanych książek. Choćby takich jak cykl opowieści Johna Bellairsa o Louisie Barnavelcie, o której jednak pies z kulawą nogą nie słyszał, bo w jej sprawie w księgarniach na całym świecie nie rozdawano czapek i różdżek. I jeszcze wyrażenie zdziwienia, że ludzie z pozoru inteligentni, wrażliwi i myślący, bez mrugnięcia okiem przyjęli aż tak nachalną manipulację.
Ktoś może zapytać, dlaczego, skoro za sukcesem Harrego Pottera stały aż tak wielkie wpływy, czemu w efekcie powstało coś tak taniego i płytkiego? Przyznam się że nie wiem. Są jednak na to dwa wyjaśnienia. Jedno to takie, że oni są mocni wyłącznie w starciu z tak nędznym przeciwnikiem, co by akurat było dość pocieszające. Drugie jest znacznie smutniejsze. Oni wiedzą, że przy takim przeciwniku, mogą działać nawet na ćwierć gwizdka. A i tak, to co chcą – skutecznie osiągną.
Harry Potter. Kiedyś będziemy się tego wstydzić.
W trakcie minionej dyskusji o literaturze, filmie i sztuce w ogóle, proszono mnie, żebym coś powiedział na temat książki A.A. Milne. Daję słowo, że chciałem. Ale już mi się odechciało. Przynajmniej na razie. Choćby z tego powodu, że Kubuś Puchatek jest skromną książeczką napisaną przez ojca dla swojego synka, której bohaterem jest własnie to dziecko i jego zabawki. Nie chce mi się tu pisać o Kubusiu Puchatku, bo to jest książka wręcz dokumentalna, a jej wielkość polega na tym, że jest to dokument o świecie dziecięcej wyobraźni. Jest to dokument jak najprawdziwszy i ani w jednym momencie nie zmanipulowany. Dokument, który nie ma ukrytych zamiarów, nieczystych intencji i nieszczerych deklaracji. To jest książka z jednym, prostym celem – okazać miłość dziecku i oddać hołd światu, który bezpowrotnie tracimy. Czy to jest wielka literatura? Nie wiem. Może i nie. Zwłaszcza że Musil, Canetti, Lowry, Rosendorfer – to nie lada zawodnicy. Ale jest to bezsprzecznie literatura. W odróżnieniu od czarnych podszeptów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.