Zażyłe relacje między magazynem Press, a wybranymi pracownikami mediów, które zmuszony jestem obserwować od lat, a które, jak co roku znalazły swoje ukoronowanie w fecie na cześć jednego z nich, budzą we mnie emocje umiarkowane. To znaczy, wiem, że magazyn Press istnieje, wiem mniej więcej po co i wiem też, że gdybym zechciał poświęcić mu więcej uwagi, to nie dość że bym, się niepotrzebnie i bez sensu zdenerwował, to na dodatek jeszcze, wpakował w prawne kłopoty. A zatem, kiedy w tym roku oni znów podzielili się między sobą świątecznymi prezentami, cała sprawa obeszła mnie o tyle o ile. Oczywiście, nie znaczy to że w ogóle nie interesują mnie media, dziennikarze i to wszystko co się nazywa informacją. Owszem, interesuje mnie nawet bardzo. Tyle że zupełnie z innej strony i – że się tak wyrażę – na innych kierunkach. Powiem więcej, nie mam nic przeciwko temu, żeby wyróżniać dobrych, porządnych i uczciwych dziennikarzy nagrodami, nawet gdyby to miały być nie Citroeny, ale jakieś lepsze samochody, czy choćby pieniądze. Tyle że dziennikarzy, a nie ‘topiarzy fryt’, o których tu już kiedyś było, a którymi to wyłącznie zajmuje się towarzystwo z magazynu Press.
Jednego z nich – z dziennikarzy prawdziwych – poznałem. Poznałem go tak jak się poznaje ludzi tu, na blogu. Któregoś dnia zostawił komentarz, w którym podał swój adres mailowy i poprosił o kontakt. Kiedy już spotkaliśmy się poza Salonem, powiedział, że nazywa się Antoni Rachmajda, jest karmelitą bosym, mieszka w Poznaniu i wydaje dwumiesięcznik o nazwie Zeszyty Karmelitańskie. A kontaktuje się ze mną, ponieważ podobają mu się moje wpisy i chciałby móc je publikować w kolejnych wydaniach swoich Zeszytów. Napisałem mu, że będzie mi oczywiście bardzo miło, a on mi przysłał ostatni numer swojego pisma. Żebym miał pojęcie, o co chodzi.
Piękne są te Zeszyty. Kiedy piszę ‘piękne’, mam na myśli zarówno stojący za nimi pomysł, ich zewnętrzną oprawę, zawartość i jeszcze to coś – coś takiego, co sprawia, że one leżą dobrze w ręku. Dobrze się je czyta, dobrze kartkuje i z prawdziwą przyjemnością po nie sięga. To jest po prostu pismo, które dobrze sobie kupić i je mieć. Nawet jeszcze zanim się pozna zawartość numeru. A owa zawartość jest zawsze najbardziej pierwszorzędnego gatunku. Okładka zawsze zapowiada wiodący temat numeru i ta zapowiedź jest zawsze w jednym, rozpoznawalnym natychmiast stylu. Numer, który otrzymałem jako pierwszy, jeszcze bez mojego tekstu, nosił tytuł Sprzedajna wierność, a wewnątrz były teksty Tomasa Alvareza (OCD), prof. Andrzeja Połtawskiego, dziś już nieżyjącego Macieja Rybińskiego… a także naszego wówczas jeszcze Foxxa. Wtedy już jednak, jak się okazało, ojciec Rachmajda miał u siebie nie tylko Rybińskiego, nie tylko Foxxa, ale również Ziemkiewicza, Grzybowską, Wildsteina, Katarynę, FYM-a, Fedyszak-Radziejowską, Krasnodębskiego, Ściosa – a więc wszystkich tych którzy z jednej strony mogli mu zapewnić poziom, a których z drugiej strony, uważał za odpowiednich by nadawali Zeszytomprofil, jaki dla nich zamierzył.
Od tego czasu czytam Zeszyty Karmelitańskie regularnie. Raz że nie mam wyjścia, bo – jak już wspomniałem – ojciec Rachmajda publikuje tam moje teksty, a więc jednocześnie przesyła mi tzw. autorskie numery, ale też je czytam, bo bardzo czekam na każdy kolejny i jest mi już bez nich nieswojo. Czytam te Zeszyty, a więc czytam tez o niewinnej zdradzie, o nieuczciwości, o bezbronnej uczciwości, o do końca niesprawiedliwości i wreszcie ten najświeższy o tym, że będzie sprawiedliwość. A więc o grzechu i o cnocie, tak jak je widzą ci wszyscy, których ojciec Rachmajda zaprosił, by razem z nim tworzyli to pismo.
Kim jest ojciec Antoni Rachmajda? Powiem szczerze, że, wbrew pozorom, nie wiem o nim aż tak bardzo dużo. Wiem, że jest księdzem-karmelitą, że jest znacznie młodszy ode mnie, że nie ma pojęcia o muzyce, że lubi Agatę Christie i pije piwo, że świetnie się z nim rozmawia i że, jak twierdzi moja żona, jest „ładny”. No i że pisze, rozmawia, tworzy. I to by było wszystko, gdyby nie jeszcze coś, coś znacznie ważniejszego, niż cała ta reszta i co tak naprawdę stało się powodem, dla którego piszę ten tekst. Otóż ojciec Rachmajda jest prawdopodobnie jedynym polskim dziennikarzem i redaktorem naczelnym, który ma poczucie autentycznej misji, a który jednocześnie od tej misji nie stracił poczucia rzeczywistości. Jest jedynym znanym mi człowiekiem, który wydaje pismo o ogólnopolskim zasięgu, a który jednocześnie nie dość, że ma świadomość tego, że najważniejsze i najmądrzejsze, co może zrobić, to – nie oglądając się na nic – wypełnić każdy kolejny numer tekstami jego zdaniem najlepszymi. I, konsekwentnie, jest jedynym znanym mi redaktorem, który publikuje na łamach swojego pisma Ziemkiewicza i toyaha, FYM-a i Rybińskiego, 1maud i Brixena, Liberę i Katarynę, Semkę i Foxxa, a wszystkich na jednakowych prawach, w pełni demokratycznie i z jednakową satysfakcją. Jest wreszcie ojciec Rachmajda jedynym redaktorem, który dostrzegł, że blogerzy wcale nie gorsi niż najbardziej profesjonalni dziennikarze, i któremu to w żaden sposób nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Uważa, że tak jest dobrze. I to przekonanie o słuszności tego co robi, daje mu taką wolność, która może się choćby manifestować w tym, że obok tekstu Gabriela Castro o języku mistyki, najbardziej szarmanckim gestem, publikuje Rachmajda recenzję najnowszego filmu Tarantino. I to jeszcze napisaną przez kompletnego amatora.
I wbrew pozorom, to jest coś bardzo ważnego. Otóż na rządzącym obecnie społeczną świadomością rynku medialnym, Zeszyty Karmelitańskie ojca Antoniego Rachmajdy – zwykłego księdza, który jedyne co ma, to swoje marzenie, swoją ambicję, swoją odwagę i swoją uczciwość – są czymś absolutnie wyjątkowym. Wyjątkowym, bo porządnym, profesjonalnym, świetnie redagowanym i otwartym pismem. Na rynku medialnym, gdzie nawet jeśli pojawi się coś, przynajmniej w założeniach uczciwego, natychmiast ginie bądź to w skandalicznym amatorstwie, bądź starych, nędznych koteriach i interesach. Na tym rynku medialnym, który opanował całą niemal przestrzeń publiczną, Zeszyty Karmelitańskie są wzorem i jednocześnie wyrzutem sumienia.
I już na sam koniec, chcę powiedzieć, że ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że te dwa tysiące nakładu, czy ostatnio może nawet jeszcze mniej, to jest niemal absolutnie nic. I że każdy kolejny numer Zeszytów może być tym ostatnim. Ale to nic nie szkodzi. My tu wszyscy, na tych naszych biednych blogach, tez piszemy w pełnym przekonaniu, że w ostatecznym rozrachunku może się okazać, że liczyło się tylko świadectwo. Ale to nic nie szkodzi. Skoro ma pozostać świadectwo – pozostanie świadectwo. A jeśli nawet przesłonią nam słońce – będziemy walczyć w cieniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.