Nie wiem, czy czegoś tu nie pomyliłem, ale, jak się zdaje, na Facebooku istnieje grupa, która organizuje się w ten sposób, że kupują alkohol, idą wspólnie pod kościół, w którym pobożni ludzie biorą udział w Pasterce, i tam przez całą Mszę, a później już do rana, piją i drą mordy. Dowiedziałem się o tym wczoraj i, choć mnie to za bardzo nie zdziwiło, to wciąż nie mogę przestać myśleć o tych ludziach z flaszkami pod kościołem.. Nie zdziwiło mnie to specjalnie, choćby dlatego, że jeszcze sprzed wielu lat, pamiętam historię o – skądinąd moim koledze – nieżyjącym już dziś Tomku Beksińskim, jak to on zawsze w Wielki Piątek, ze swoją koleżanką o artystycznej ksywie Anja Ortodox, uroczyście i ceremonialnie udawał się do jakiejś knajpy i tam opychali mięsem. Ale nie tylko to. Pamiętam jak tuż po wyborze Karola Wojtyły znalazłem się w schronisku w górach i była niedziela i siedzieliśmy przed telewizorem i oglądaliśmy z napięciem i wzruszeniem tę mszę pontyfikalną, a w sali obok od samego rana banda turystów chlała wódę i hałasowała. Myślę tu też o całkiem niedawnym zdarzeniu, kiedy to we Wrocławiu grupa dzieci wzięła się za krzyże w swojej szkole i w ten sposób stali się sławni na te warholowskie 15 minut. I pamiętam wiele innych sytuacji, kiedy tuż koło mnie przetaczał się grzech, a ja mogłem tylko zdziwiony patrzeć i zastanawiać się, jak to się dzieje, dlaczego i czym się to wszystko może skończyć.
A więc, jak mówię, nie bardzo się dziwię, a jednocześnie nie umiem przestać myśleć o każdym z tych niezwykłych przypadków, kiedy to stajemy wobec grzechu szczególnego, bo ani nie wyrastającego z naszych słabości, ani z drobnych pokus, ani ze zwykłej głupoty, lecz grzechu obnoszącego swoją grzeszność z dumą i satysfakcją. Grzechu eksplodującego bezkarnym szyderstwem. Grzechu, który – można by było sądzić – nie podlega ani przebaczeniu, ani nawet współczuciu. Grzechu, który już tylko woła o karę.
I przychodzi mi w tym momencie do głowy wspomnienie pewnej kobiety, która żyła bardzo dawno temu, jeszcze w IV wieku po Chrystusie, a którą dziś Chrześcijanie czczą jako Marię Egipcjankę – świętą patronkę pokutujących grzeszników i aktorów (swoją drogą, jakież to ciekawe – grzeszników i aktorów!). Ja zdaję sobie sprawę, że czytelnicy tego bloga, to w większości osoby znacznie lepiej ode mnie wykształcone i oczytane, a więc pewnie nie potrzebują dodatkowych objaśnień, ale na wszelki wypadek, opowiem tutaj tę historię, korzystając zresztą z obszernego cytatu, który pozwoliłem sobie zaczerpnąć ze strony Opoki http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TS/swieci/craughwell_swieci00.html
Na początku V wieku, w klasztorze położonym w pustynnych rejonach nad rzeką Jordan żył kapłan o imieniu Zosima. Mnisi klasztorni słynęli z surowego życia i wprowadzili niezwykły zwyczaj przygotowań do Wielkanocy. Każdego roku, na początku Wielkiego Postu, opuszczali swój klasztor, rozpraszając się po pustyni, by żyć w odosobnieniu. Wspólnota łączyła się z powrotem w Niedzielą Palmową, kiedy to wszyscy mnisi wracali do klasztoru, by celebrować wspólnie Wielki Tydzień.
Pewnego roku, na początku Wielkiego Postu, ojciec Zosima szedł przez pustynię, gdy nagle zobaczył kogoś w pobliżu niskiego pagórka. Był zbyt daleko, by rozróżnić, czy jest to mężczyzna czy kobieta, ale widział, że człowiek ten był nagi, jego skóra ściemniała od słońca, a włosy wyblakły. Kiedy podszedł, człowiek ten zawołał:
— Nie patrz na mnie! Jestem kobietą, nagą, jak widzisz. Rzuć mi swój płaszcz, abym się okryła.
Ojciec Zosima odwrócił głowę, zdjął płaszcz i rzucił go za siebie w kierunku kobiety. Kiedy się okryła, zaczęli długą rozmowę. Rozmowa ta zapisana jest w dokumencie z VI wieku, zatytułowanym Życie naszej matki św. Marii Egipcjanki. Małą książeczkę przypisuje się św. Sofroniuszowi (zmarłemu około roku 639), patriarsze Jerozolimy, ale prawie na pewno jest to atrybucja fałszywa. Skrybowie i kopiści w pierwszych wiekach chrześcijaństwa powszechnie przypisywali dokumenty słynnym świętym lub biskupom — dzięki temu praca robiła większe wrażenie, gdyż stał za nią autorytet. Według wszelkiego prawdopodobieństwa życie św. Marii Egipcjanki zostało opisane przez mnichów z klasztoru ojca Zosimy. Książka nie jest skrupulatną biografią, lecz zapisem tradycji ustnej, z kilkoma nieprawdopodobnymi, nadnaturalnymi ozdobnikami, które miały robić wrażenie na słuchaczach.
Wróćmy do spotkania Zosimy i nieznajomej kobiety. Kobieta ta powiedziała, że ma na imię Maria i urodziła się w Egipcie. Kiedy miała zaledwie dwanaście lat, uciekła z domu, by żyć w Aleksandrii. W tych czasach jedynie Rzym mógł równać się ze wspaniałością i bogactwem tego miasta. Wszystkie towary z całego ówczesnego świata wpływały do jej portu i na jej rynki. Z Afryki, z Azji i z Europy przybywali uczeni, by studiować w aleksandryjskich szkołach i w słynnej na cały świat bibliotece. Jednak Marię interesowało co innego: przygody seksualne. Straciła dziewictwo wkrótce po przybyciu i rozpoczęła siedemnastoletnią karierę nieskrępowanej rozwiązłości.
W przeciwieństwie do tego, co piszą o św. Marii Egipcjance niektórzy biografowie, nigdy nie została ona prostytutką. Jak powiedziała ojcu Zosimie: „To nie ze względu na zysk [zapraszała tak wielu mężczyzn do swojego łoża]. Kiedy chcieli mi płacić, odmawiałam pieniędzy”. Nie interesowało jej bogactwo, interesowały ją podboje. Chętnie robiła „za darmo to, co sprawiało przyjemność”. Szczególnie pociągało ją uwodzenie młodych mężczyzn i uczenie ich sztuki miłości. Jak wyznała ojcu Zosimie: „Nie ma wypowiedzianej ani niewypowiedzianej nieprawości, której bym ich nie nauczyła”.
Maria zaczęła uważać się za utalentowaną uwodzicielkę, mogącą zdobyć każdego mężczyznę. Pewnego dnia zobaczyła tłum mężczyzn czekających na statek w porcie. Ktoś stojący obok powiedział jej, że są to pielgrzymi wyruszający do Ziemi Świętej, zamierzający w Jerozolimie obchodzić święto Podwyższenia Krzyża Świętego. Myśl o uwiedzeniu każdego uczestnika wyprawy wydała się Marii pociągająca, więc przyłączyła się do grupy. Do czasu przybicia statku do Ziemi Świętej Maria zdążyła się przespać z każdym z pielgrzymów.
Statek pojawił się w Jerozolimie na kilka dni przed świętem, więc Maria zajęła się polowaniem na mężczyzn. W dniu święta przyłączyła się do tłumu zmierzającego do kościoła Świętego Grobu. Nie miała żadnej motywacji religijnej — wiedziona ciekawością chciała po prostu zobaczyć relikwię Prawdziwego Krzyża. Kiedy tłum wchodził do kościoła, Maria poczuła niewidzialną siłę, która jej nie wpuszczała do środka. Zdenerwowało ją to wykluczenie. Próbowała podejść do drzwi z różnych stron, ale stale coś powstrzymywało ją przed przekroczeniem progu.
Wtedy zaczęło docierać do Marii, że to same moce niebieskie trzymały ją z dala od Świętego Grobu. Nagle w pełni zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła. Stojąc poza kościołem, pełna wstydu i wstrętu do siebie samej, płakała i lamentowała, jakby miało jej pęknąć serce. Przez łzy zobaczyła wizerunek Błogosławionej Dziewicy Maryi nad wejściem do kaplicy. „Pomóż mi — modliła się do Matki Bożej — bo nie mam innej pomocy”. Następnie ślubowała porzucić grzeszne życie i pokutować.
Jej modlitwa została wysłuchana. Siła, która zagradzała jej drogę, ustąpiła. W kaplicy Maria uczestniczyła we mszy i adorowała relikwie Krzyża Świętego. Kiedy wyszła, usłyszała głos: „Jeśli przejdziesz przez Jordan, znajdziesz wspaniały odpoczynek”.
W dniu, kiedy Maria spotkała ojca Zosimę, już od czterdziestu siedmiu lat żyła w odosobnieniu na pustyni. Najgorsze było — jak powiedziała — pierwszych siedemnaście lat. Tęskniła za urozmaiconymi daniami, które jadała w Aleksandrii. Uwielbiała smak wina, a na pustyni często trudno jej było nawet znaleźć wodę. Czasami nie mogła uwolnić się od lubieżnych pieśni, które kiedyś śpiewała. Czuła też silne pożądanie seksualne. W swoich pokusach wzywała pomocy Błogosławionej Dziewicy i pomoc ta zawsze nadchodziła. „Po gwałtownej burzy — powiedziała Maria — przyszedł trwały pokój”. Z biegiem lat jej ubranie zamieniło się w łachmany, aż wreszcie opadło z jej ciała, lecz ponieważ nigdy nie spotkała nikogo na pustyni, jej nagość nie była dla niej kłopotliwa.
Kiedy Maria skończyła swoją opowieść, ojciec Zosima skłonił się jej nisko, gdyż zrozumiał, że przebywa w obecności świętej.
Wtedy Maria poprosiła kapłana, by coś dla niej zrobił. Podczas czterdziestu siedmiu lat samotnego życia na pustyni była pozbawiona komunii świętej. Czy w następnym roku, w Wielki Czwartek, ojciec Zosima mógłby przyjść i przynieść jej komunię? Stary mnich złożył taką obietnicę.
Następnego roku, w Wielki Czwartek, ojciec Zosima wziął Najświętszy Sakrament, trochę żywności dla Marii i wyruszył na pustynię. Nad brzegiem Jordanu znalazł ją czekającą na niego i udzielił jej komunii.
Kolejnego roku kapłan znów wyruszył nad Jordan w Wielki Czwartek. Znalazł Marię nad brzegiem, ale była już martwa. Życiorys Marii podaje, że Zosima próbował wykopać grób dla świętej za pomocą swojej laski, ale był już stary i słaby, a ziemia była zbyt twarda. Kiedy stary mnich zastanawiał się, co robić, z pustyni nadszedł lew i wykopał dla Marii grób swoimi pazurami. Ojciec Zosima pogrzebał świętą i odmówił modlitwy za zmarłych, lew odszedł na pustynię, a stary mnich powrócił do swego klasztoru, by opowiedzieć współbraciom historię Marii Egipcjanki.
Czemu przyszła mi do głowy historia akurat tej świętej, jest pewnie wystarczająco oczywiste. Dlaczego zdecydowałem się ją tu opowiedzieć w jej całości? Przede wszystkim dlatego, że uważam ją za niezwykle piękną i pouczającą, a jednocześnie nie umiałem jej w żaden sposób uczciwie przeedytować. I myślę sobie, gdy czytam ją po raz kolejny, jakież to piękne były owe czasy, kiedy człowiek mieszkał 47 lat na pustyni, pokutując za grzechy, a jeśli ktokolwiek się o jego losie dowiedział, mógł sobie pomyśleć najróżniejsze rzeczy, ale z całą pewnością nie przyszło by mu do głowy, by uznać go za wariata, czy inne dziwadło. A zatem, czasy były prawdziwie boskie, nie skażone jeszcze tym wszystkim co później się skutecznie rozpychając, tworzyło jednocześnie iluzję prawdy i naturalności, a jednocześnie jakże trudniejsze i wymagające nieporównanie większej odpowiedzialności.
Piszę ten tekst i po to by opowiedzieć o Marii Egipcjance, a jednocześnie zakończyć na tym blogu w miarę dobitnie sprawę Krzysztofa Piesiewicza. Spotkałem się tu parę razy z zarzutem, że w stosunku do Piesiewicza nie umiem w sobie odnaleźć minimum chrześcijańskiego współczucia i przebaczenia. O współczuciu już było. Jeszcze może słów parę o przebaczeniu. Jestem człowiekiem w pewnym sensie współczującym nieustannie, ale również jestem szczerze przekonany, że nikt nie może mi uczciwie zarzucić, że nie potrafię przebaczać. Ja do przebaczania jestem równie chętny co do potępiania. Tyle że zanim przebaczę, prosiłbym o jeden choćby gest. Szczególnie kiedy ów gest z reguły naprawdę wiele nie kosztuje. Krzysztof Piesiewicza ma sytuację niezwykle trudną. Wydaje mi się, że trudno sobie wyobrazić, żeby ona mogła być o wiele trudniejsza. Co by musiało się stać, żeby on – już z całą pewnością na granicy desperacji – mógł wpaść w jeszcze poważniejszą rozpacz? Uważam, że on dziś nie ma już naprawdę nic do stracenia. A, jeśli weźmiemy pod uwagę, że między innymi dzięki czasom, które – jak się dziś okazuje – on tak aktywnie współtworzył, nie musi się ani przebierać w worek pokutny i sypać głowy popiołem. Tym bardziej nie musi udawać się na pustynię, by pokutować za swoje grzechy przez 47 lat. On ma drogę niezwykle prostą.
Z mojego punktu widzenia, wystarczyłoby, żeby Krzysztof Piesiewicz zwołał jedną konferencję prasową i wygłosił jedno zdanie, skierowane do arcybiskupa, metropolity lubelskiego Józefa Życińskiego: „Proszę księdza, niech ksiądz mnie nie broni, bo ja, przez to co zrobiłem, na żadną obronę nie zasługuję”. Co by Piesiewicz stracił tym gestem? Z całą pewnością Życiński by go znienawidził. Ale, przy całym moim szacunku dla osób duchownych, to w żaden sposób nie byłaby wielka strata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.