środa, 9 grudnia 2009

O frustracji, której zabrano miskę

Nie wiem, czym to jest spowodowane. Czy po prostu wiekiem, czy może tylko tą zimą, która nie chce się zacząć, czy może tym moim pisaniem w Salonie, tak niekiedy intensywnym i przeładowanym emocjami, że człowiek pozostaje kompletnie wypruty z wszelkich skomplikowanych myśli, a może tak irracjonalnie przeciągającą się kompromitacją projektu o nazwie Platforma Obywatelska? Faktem jest to, że od dłuższego czasu już nawet nie czytam gazet. Mało tego. Od dłuższego czasu, jeśli zaglądam do telewizora, to wyłącznie na tej w sumie mało chwalebnej zasadzie bezmyślnego tonięcia w fotelu ze wzrokiem wbitym albo w ścianę, albo w sufit, albo – w końcu, czemu nie? – w telewizor. Siedzę więc w fotelu, w jednej na ogół pozycji (ciekawe, czy oni już na to zwrócili uwagę) i zastygam. Dobrze, że czasem pod ręką stoi jakaś zgrabna szklaneczka, bo inaczej pewnie w końcu i serce by mi stanęło.
Dobrze też, że jednak myślę. Czym bardziej nieruchomieję, tym więcej myślę. Ale też nie o tym, co z całą pewnością napisano dziś w gazecie, ani nawet o tym, co powiedzieli w telewizorze, ani – o zgrozo! – nawet nie o tym, o czym napisali w Salonie24. Myślę ostatnio albo o książkach, albo o filmach, albo o tym niby-ociepleniu, albo zasyfionym katowickim dworcu, albo o tych wielkich reklamach burdeli, czy wreszcie o kończącej się cywilizacji. O tym zresztą najchętniej. Cała reszta, niezmiennie i coraz szybciej i coraz dalej, zostaje gdzieś z tyłu. Siedzę przed tym telewizorem, znieruchomiały, sączę płyn z moje szklaneczki i nagle w telewizji pojawia się Sebastian Karpiniuk. A ja nic. Siedzę jak zaczarowany i ani drgnę. Po Karpiniuku, jakiś jeszcze bardziej obcy pan i pani, a między nimi problem, który oczywiście rozpoznaję, ale i tu – ani mi oko nie mrugnie. I nagle pojawia się Antoni Dudek z komunistą i wraca nazwisko, które kiedyś tak wiele dla mnie znaczyło, a dziś – szary kisiel. Wojciech Jaruzelski. Po nim znów ktoś – to idzie Lech Wałęsa. Groźnie podkręca wąsa i mówi. A ja sięgam po butelkę i nic.
Szczęście całe, że mam ten Salon, bo by mnie pewnie ta inercja rozerwała na strzępy. Ale tu też czekają na mnie prawdziwe niespodzianki. Wstaję rano, włączam komputer, sprawdzam pocztę, zaglądam do Salonu, a tu… POPiS. Mówią mi, że to już cztery lata, jak się okazało, że nic z tego POPiS-u nie wyjdzie, a zatem kolejna rocznica, którą przydałoby się skomentować. Taka sama jak tyle innych: trzydzieści lat od stanu wojennego, dwadzieścia lat od wyborów, dziesięć od początku upadku czerwonych… A ja wciąż – nic.
Tyle że z tym POPiS-em już nie jest taka prosta sprawa. Otóż okazuje się, że jeśli ja ładnie napiszę, jak się czuję, kiedy słyszę to słowo, mój dobrodziej Igor Janke podaruje mi swoją książkę właśnie poświęconą rocznicy kolejnego upadku, i to w dodatku z autografem. A ja chcę dostać od Igora Janke jego książkę z autografem.
Co mi tam! Pisać umiem, swoje zdanie mam, w domu, jak zwykle rano, pusto. Cóż więc stoi na przeszkodzie, żeby spróbować? Napiszę ten tekst o rocznicy nieudanego eksperymentu o nazwie POPiS. I zrobię to najlepiej jak potrafię, najuczciwiej i jednocześnie tak, by nikt nie poznał, że za tym stoi wyłącznie moja łapczywość na prezenty. Zwłaszcza że – jak mówię – nie takie rzeczy człowiek pisał. Potrafię nawet zrobić tak, że powstrzymam chichot i głęboko schowam wszelkie ewentualne złośliwości, a tym bardziej szyderstwa, które mógłbym skierować pod adresem pana Igora, że on taki już duży, a taki niepoważny. Że zna się na tej polityce, a i pewnie na życiu w ogóle, wie co ważne, a co nie, i co z tej ważności lub nieważności dla nas może wynikać i pisze książkę o POPiS-ie. Przecież to zupełnie tak, jakby ktoś nagle obudził się w środku nocy i pomyślał: „Jasny gwint! Ten Urban! A to z niego ziółko! Trzeba przejrzeć stenogramy jego konferencji prasowych i napisać o tym książkę”. Albo: „No patrzcie tylko! Byłbym prawie zapomniał. Florian Siwicki, ten to był niezły drań. Warto by było chociaż zobaczyć i przypomnieć sobie, jak on wyglądał”.
Żadnych zatem złośliwości. Napiszemy kilka słów o POPiS-ie, tym niefortunnym i kompletnie spalonym eksperymencie, który przed czterema, pięcioma i – o ile dobrze pamiętam – chyba nawet sześcioma laty, tak fatalnie zamieszał nam w głowie tymi pięknymi słowami o współpracy, o gonieniu czerwonego, o pisaniu nowej konstytucji, o naprawie państwa, o tym, że tym razem musi się udać. Bo już nie ma ani Unii Wolności, ani KLD, ani starej i nowej ubecji, Wałęsa już tylko prosi Pana Boga, żeby nikt tylko sobie o nim nie przypomniał, komuniści już prawie w pierdlu, i nawet już – o zgrozo! – społeczeństwo zorientowało się, że Kaczyńscy są jednak w porządku i pozwala obu szybować w sondażach popularności. Kilka słów – słowo daję, że kilka – o tym, dlaczego nie stało się zupełnie nic i dlaczego w związku z tym tak fatalnie wielu się z nas poczuło.
Kiedy dziś się tak tu mądrzę, nie chcę wcale powiedzieć, że mnie tam wtedy w ogóle nie było. Ależ byłem na miejscu, w samym wręcz środku tego przekrętu, byłem tam dokładnie tak samo jak dziesięć lat wcześniej, kiedy powstawał rząd Jana Olszewskiego i jeszcze wcześniej, kiedy wybieraliśmy Lecha Wałęsę na prezydenta i jeszcze wcześniej, kiedy głosowaliśmy na tak zwany Obywatelski Klub Parlamentarny. Ja tam byłem zawsze i jeśli mnie dziś nie ma nigdzie, poza moim fotelem, ze szklanką whisky i wzrokiem wbitym w ścianę, to jest to w pewnym sensie nowość. Byłem tam, pełen nadziei na to, że powstanie ten POPiS, prezydentem będzie Lech Kaczyński, premierem niechby nawet i Jan Maria Rokita i wreszcie będzie tak, jak miało być piętnaście lat wcześniej. Tyle że, jak się okazało, wszystko trafił szlag, bo – jak zwykle – poszło o to, że jedni mają taki plan, a inni inny.
O tym, że nic z tego nie będzie, dowiedzieliśmy się wszyscy już w wieczór wyborczy w tamtą pamiętną niedzielę. Kiedy Platforma Obywatelska jednak, wbrew przewidywaniom większości światłych ekspertów od spraw społeczno-politycznych i wbrew głębokiemu przekonaniu samej Platformy, przegrała wybory i musiała uznać, że PiS – ze swoimi obsesjami i niezrozumiałymi ambicjami – będzie miał cokolwiek w przyszłym rozdaniu do powiedzenia. Dowiedzieliśmy się tego z ust samego Bronisława Komorowskiego, który, na pytanie, jak to teraz będzie, zakomunikował, że jeśli PiS ma jakieś plany, to niech je realizuje z Samoobroną i LPR-em, bo sama Platforma będzie w opozycji. Mimo, że – jak już wcześniej wspomniałem – wszystko co zdarzyło się przed laty, ucieka ode mnie szybko i skutecznie, to akurat pamiętam do dziś. Kiedy Komorowski powiedział, co powiedział, a moją całą radość ze zwycięstwa partii, którą popierałem, zastąpiło najpierw zdziwienie, a później po prostu poczucie głębokiego rozczarowania. I pamiętam też poniedziałek następnego dnia, kiedy kupiłem sobie tygodnik Wprosti już na okładce zostałem poinformowany, że plan się zmienił, bo Platforma w żadnym wypadku nie powinna wchodzić w koalicję z PiS-em. A więc, jeszcze raz – niech PiS rządzi sobie z Lepperem.
I tak już pozostało do dziś. Na początku jeszcze Jarosław Kaczyński wyciągnął na premiera tego nieszczęsnego Marcinkiewicza, że on niby taki nowoczesny i trochę liberał i powinien Platformie się podobać, i obiecał, że większość ministerstw w rządzie będzie miał koalicjant. Że nawet marszałka Sejmu dostaną. Byle tylko chcieli stworzyć wspólny rząd. Wszystko na nic. Bo stary plan został w międzyczasie zastąpiony przez nowy. A był on taki, że PiS zostanie zniszczony. Zniszczony raz na zawsze, starty ze sceny politycznej i wrzucony w otchłań publicznego zapomnienia. Ten PiS, ten prezydent, to wszystko, co się łączy z nazwiskiem Kaczyński i co w sposób tak perfidny i tak nieludzki zniszczyło tak piękny plan. I później już tylko obserwowaliśmy – i obserwujemy do dziś – najróżniejsze próby zrealizowania tej na samym początku już zaplanowanej zemsty.
Patrzyliśmy na te billboardy przygotowane przez RMF i oplatające swoją czarną siecią cały kraj, wzywające różne grupy społeczne do emigracji, później słuchaliśmy, jak Donald Tusk zapowiada powszechny ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa, jeśli PiS jednak zrezygnuje z koalicji z Samoobroną i Prezydent rozwiąże Parlament, później te pielęgniarki grzechoczące w TVN-ie butelkami, i ze zdumieniem witaliśmy i żegnaliśmy każdy nowy dzień, który przynosił kolejną porcję niszczenia partii, która miała czelność wygrać demokratyczne wybory. I tak – jak mówię – do dziś. Mamy tę Platformę Obywatelską, jej premiera, jej ministrów, którzy osiągnęli już każdy możliwy pułap tego, co cywilizowany świat nazywa kompromitacją, a i tak wciąż cała publiczna uwaga jest w gruncie rzeczy skupiona na jednym: zobaczyć gdzieś na odległym wciąż horyzoncie koniec Prawa i Sprawiedliwości. Nawet kiedy już nawet najbardziej zaangażowani członkowie owej Koalicji Szarego Pępka (kto czyta ten blog, ten wie) wiedzą, że ręce mają puste. Ale i tak, cel jest jeden – zobaczyć ten taboret. I go osobiście kopnąć (tu też, kto czyta – ten wie).
Dlaczego tak się stało? To już wspomniałem. Po prostu plan był inny. To nie tak miało być. A plan, kiedy go tworzą ludzie poważni, ma być traktowany poważnie. I ta zasada będzie zawsze egzekwowana z całą surowością. I należy wiedzieć, że człowiek głodny – to człowiek zły. Szczególnie Nowy Człowiek. Nowy Człowiek z Nowego Świata.
Panie Igorze! Można prosić o tę książkę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...