wtorek, 15 grudnia 2009

O szantażu, o zgorszeniu i o świętym spokoju

Kiedy najpierw planowałem, a później już pisałem tekst, w którym sparodiowałem przyszłe – tak jak je sobie mogłem wyobrażać – obrończe tyrady adwokatów na rzecz tego, co stało się udziałem Krzysztofa Piesiewicza, byłem przekonany, że trafiam w samo sedno. Że tak właśnie to będzie wyglądało. Że ten głos będzie powszechny i właśnie taki. Że za Krzysztofem Piesiewiczem i jego upadkiem podniesie się wrzawa równie piękna, kwiecista i pełna emocji, co czarna jak noc, kompletnie pusta i niemerytoryczna. Wiedziałem coś jeszcze. To mianowicie, że na samym początku tej nauki, która już za chwilę do nas dotrze, stać będzie wyłącznie nienawiść do PiS-u. Ta nienawiść, która przez ostatnie cztery lata stała się nieodłączną częścią polskiej przestrzeni publicznej, tak jak są nią niedzielne zakupy, Taniec z gwiazdami, bankowe kredyty, duże telewizory, czy przygotowania do Euro 20.
Miniony weekend trochę potwierdził moje przypuszczenia.. W ramach rodzinnej wizyty spotkaliśmy się z człowiekiem nam bliskim w każdym wymiarze. A więc z kimś, kto całe życie przepracował uczciwie, w miłości do Boga i szacunku do drugiego człowieka. Kimś, kogo życie nie ucierpiało ani od szczególnie ciężkich upadków, ani nie zakwitło szczególnie spektakularnymi osiągnięciami. Zwykły człowiek, ze zwykłymi zaletami i jeszcze bardziej zwykłymi wadami, taki jak my i wielu tych, których spotykamy na co dzień. Jednocześnie ktoś, kto przez ostatnie cztery lata pozwolił by jego codzienne emocje zdominowała nienawiść do PiS-u. Zimna, kompletnie irracjonalna, niewzruszona nienawiść. A więc i tu – ktoś całkowicie z naszego świata. I oto podczas rozmowy na temat ciastek, pogody i wysokich czynszów, pojawiły się dwa mocne stwierdzenia: pierwsze to takie, że on przede wszystkim nie za bardzo wie, o co chodzi z tym Piesiewiczem i że, cokolwiek by tam się nie działo, Kaczyński (obojętnie który) jest pod względem moralnym bez porównania bardziej zepsuty.
Kiedy usłyszałem to co usłyszałem, pomyślałem sobie oczywiście natychmiast, że nie ulega wątpliwości, że gdyby to co się przydarzyło Piesiewiczowi, spotkało na przykład Przemysława Gosiewskiego, ten nasz syn, brat, mąż, wujek, ojciec, dziadek – powtarzam, w całym swym życiu dokładnie taki jak my – doskonale by wiedział, o co chodzi. Wiedziałby z najmniejszymi szczegółami, co się wydarzyło i co ważniejsze, wiedziałby świetnie, co o tym wszystkim myśleć. No i – naturalnie – nie musiałby już szukać większego zła. Pomyślałem sobie też natychmiast, że skoro on nie wie i wiedzieć nie chce, to znaczna część społeczeństwa również nie wie, i wiedzieć nie chce. A to dlatego prawdopodobnie, że komuś bardzo skutecznie zależy na tym, żeby oni nie wiedzieli i wiedzieć nie chcieli. Bo jeśli ma triumfować zło, to lepiej żeby to była ta znana nam świetnie nienawiść, a nie coś co tylko stworzy niepotrzebne dylematy.
I wczoraj nagle, wydarzyło się coś, co pokazało mi, że owszem, PiS będzie tu, już do końca tej sprawy, znał swoje miejsce, ale że są rzeczy znacznie ważniejsze niż tylko czarne emocje. Do wieczornego Szkła kontaktowegozadzwonił „pan Marek z Warszawy” i powiedział, że jemu bardzo nie podoba się to, co zrobił Krzysztof Piesiewicz, i swoje zdanie podbudował zwyczajowymi argumentami. I stała się rzecz niecodzienna. Otóż współprowadzący z Tomaszem Sianeckim program, Marek Przybylik wyskoczył na widza z przysłowiową mordą i praktycznie odebrał mu głos. Najpierw zapytał go, co go w ogóle obchodzi, co Piesiewicz robi we własnym domu, a potem – i to jest właśnie to wydarzenie – zadał kolejne pytanie: „Czy był pan kiedykolwiek szantażowany, żeby się wypowiadać?” Czujny redaktor Sianecki, nie mniej pewnie poruszony od wielu innych widzów, wykonał kolejny niezwykły gest, a mianowicie wyskoczył z podobną mordą na Przybylika i powiedział mu, żeby na przyszłość się nie odzywał, bo nie on jest od prowadzenia programu. A kiedy ten zaczął protestować, to mu dorzucił jeszcze Dulskich z ich brudami we własnym domu, i szczęśliwie udało się zmienić temat.
A więc szantaż. O tym, przyznam się jakoś wcześniej nie myślałem. To znaczy, wiedziałem naturalnie, że tak tego typu sprawy wyglądają, że najpierw jest upadek, później szantaż, a następnie kolejny już upadek, dalszy szantaż… i tak dalej, do końca świata. Ale, kiedy pojawiał się w moich myślach ten szantaż, jakoś wiązałem go z samym Piesiewiczem, a więc z bezpośrednią ofiarą, a nie z kimś, kto na razie się jakoś trzyma. Kiedy myślałem o sprawie Piesiewicza, całą oprawę dla tego zdarzenia stanowił on i jego sytuacja z jednej strony, i ta nienawiść z drugiej. Szantaż, jako centrum tego nieszczęścia i jego główny motor, nie przyszedł mi do głowy. I nagle pojawił się ten nieszczęsny Przybylik ze swoim pytaniem: „Czy był pan kiedyś szantażowany? Czy pan wie, jak to jest, żeby się mądrzyć?” I ta nerwowa, błyskawiczna reakcja Sianeckiego.
Podobnie jak ten pan Marek z Warszawy, również nie byłem szantażowany. Ale domyślam się jak to jest i myślę, że to musi być sytuacja absolutnie nie do zniesienia. Szantaż musi być rzeczą najstraszniejszą. Dlatego że z jednej strony wypełnia życie strachem i odbiera wolność, a z drugiej wciąga człowieka jeszcze głębiej w ten strach i w to zniewolenie. Domyślam się, jak się to zaczyna i jak to się dzieje potem. Kiedy słyszę o tym, jak Krzysztof Piesiewicz jednocześnie występował publicznie i z poważną miną opowiadał o etycznym wymiarze życia, by następnie dawać sobie zakładać te sukienki i płacić ciężkie pieniądze, by chociaż zostało tak jak jest i nie było gorzej, domyślam się wszystkiego, jeśli idzie o potęgę szantażu. Podobnie jak jeden pan Marek z Warszawy domyślam się, i w odróżnieniu od innego pana Marka z Warszawy, jednak szczęśliwie nie mam o tym pojęcia.
Szantaż. Kiedy przez Polskę przetoczyła się fala dyskusji o lustracji, ów szantaż się też oczywiście pojawił. Mówiło się dość głośno o tym, że tu nie chodzi o czystą moralną odpowiedzialność za zło, które się kiedyś uczyniło, i o karę za to zło, ale o to, że za tym złem ciągnie się szantaż, który jest tak inny od każdego naszego, nawet najgorszego występku, że poza tym szantażem tak naprawdę nie liczy się nic. Że tak jak za tymi biednymi dziewczynami których zdjęcia oglądać możemy z każdego miejsca na świecie w Internecie stoi najzwyklejszy strach i zniewolenie, tak za tą dawną współpracą, tym dawnym upokorzeniem i tą zdradą, stoi całkowicie świeży i nigdy niekończący się szantaż. Mówiło się o tym szantażu, ale jednocześnie – może przez to, że tak trudno jest sobie go przedstawić i zapamiętać, a tak łatwo z kolei jest sobie wyobrazić człowieka, który raz, czy dwa razy upada – bardziej myślałem o tym pierwszym momencie i o samym początku i ewentualnie o tych dzisiejszych wykrętach, niż o tym wszystkim, co się cały czas dzieje gdzieś w tle. Widziałem ludzi kłamiących publicznie, publicznie kompromitujących najbardziej zwykłą ludzką inteligencję i poczucie rozsądku i zadawałem sobie pytanie – dlaczego? I albo nie wiedziałem, dlaczego, albo myślałem o zwykłym codziennym upadku. Ten szantaż jakoś nigdy nie przyszedł mi do głowy.
Też wczoraj, w wieczornej telewizji, Bohdan Rymanowski rozmawiał z arcybiskupem Życińskim. Biskup siedział w swojej biskupiej sukni, w czerwonej piusce na głowie, na tle – ciekawe że nie krzyża, ani nawet zdjęcia Jana Pawła II – lecz biblioteki z mnóstwem, z pewnością bardzo mądrych książek, i opowiadał trochę karykaturalnym, księżowskim tonem o krzywdzie, jaka spotkała Krzysztofa Piesiewicza. Słuchałem go, całkowicie porażony, przez te piętnaście, czy dwadzieścia minut, i zadawałem sobie to pytanie – dlaczego? Przez całą swoją długą wypowiedź, arcybiskup Życiński jednym słowem, jednym, najbardziej skromnym gestem nie pokazał na to zło, na to zgorszenie które się stało, lecz – wręcz odwrotnie – ku zdumieniu samego Rymanowskiego, gorszył sam, w sposób najbardziej jednoznaczny i bezczelny. A ja się pytałem – dlaczego? Patrzyłem na Arcybiskupa mojego Kościoła, słuchałem w oszołomieniu każdego jego słowa, obserwowałem nawet ten pot na jego brodzie i myślałem, co za czort? Co za tym stoi? I widziałem wszystko. I jakiś grzech sprzed lat, może alkohol, może po prostu polityczne emocje, może w ogóle emocje, ale jakoś – cholera – nie przychodził mi do głowy ten strach. A przecież dziś, gdy patrzę na jego twarz, to ten strach w sposób jak najbardziej oczywisty tam jest. Tam widać najzwyklejszy, zwierzęcy strach. Ciekawe że nie pomyślałbym o nim, gdyby nie to jedno zdanie, wypowiedziane przez Marka Przybylika na temat szantażu niecałą godzinę później.
Bo ma rację Marek Przybylik. On wie, jak to jest. I on i wielu innych. I wie też z całą pewnością arcybiskup, metropolita lubelski Józef Życiński. A my nie wiemy. Ale jesteśmy za to pełni współczucia i dobrej woli, więc się staramy się zrozumieć i odtworzyć przebieg klasycznego, starego jak świat szantażu. Staramy się zobaczyć i ten grzech i ten strach i to zgorszenie i oczywiście stać nas na to, żeby wreszcie znaleźć w sobie to współczucie. Widzę przed sobą twarz arcybiskupa Życińskiego i odtwarzam w pamięci każdy jego gest, jego każde słowo. I już nie mam w sobie ani złości, ani nawet zdziwienia. Jedyne czyste, szczere współczucie. I wreszcie mam spokój.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...