poniedziałek, 15 lutego 2010

O Solidarności bezwstydnej



Zbigniew Romaszewski obraził się i wystąpił z PiS-u. Dlaczego? Wygląda na to, że pierwszą przyczyną było to, że został przez partię, z którą dotychczas się utożsamiał, ukarany. Za co został ukarany? Za to, że w tzw. sprawie senatora Piesiewicza, z punktu widzenia wrażliwości reprezentowanej przez projekt o nazwie Prawo i Sprawiedliwość, zajął stanowisko tak drastycznie kuriozalne, że osoby nawet najbardziej oddane legendzie Romaszewskiego, wręcz usłyszały, jak im opadają ręce. Dlaczego więc Zbigniew Romaszewski się obraził? Ta kwestia akurat jest najbardziej oczywista i w pewnym sensie nawet zrozumiała. Romaszewski jest osobą zbyt ważną i poważną, i to nie tylko dla PiS-u, by pozwalać sobie na tego typu upokorzenia, jak partyjna nagana. A więc odchodzi. Problem pozostaje jeden. Czemu on – taki człowiek – pozwolił sobie na tak żałosny i tandetny gest jak obrona senatora Piesiewicza? A więc czemu uznał za stosowne osobiście, bez żadnego nacisku i żadnego w gruncie rzeczy powodu, się wykluczyć?
Dziś słucham rozmowy, jaką z Romaszewskim przeprowadza jeden z dziennikarzy telewizji TVN24, którego zasługi dla medialnego kłamstwa są tak znaczące, że odruchowo zapomniałem jego nazwiska. I ten oto dziennikarz pyta Senatora o partyjną dyscyplinę. I na to Zbigniew Romaszewski odpowiada w sposób, który jest szokujący nawet jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że naprawdę, z punktu widzenia kogoś takiego jak Romaszewski innego rozwiązania, jak wystąpienie z klubu, nie było. Otóż Romaszewski odpowiada mniej więcej tak: „Dyscyplina owszem. Tyle że nawet dyscyplina ma swoje granice”. I teraz pozostaje tylko dodać jedno „A granicą jestem ja”. Tego akurat Romaszewski nie powiedział. A szkoda, bo powinien. Przynajmniej byłoby uczciwie. I prawdziwie. Jednak nie mówi. Mówi co innego. Dyscyplina owszem, ale nie w sytuacji kiedy na szali stoi los człowieka uczciwego, moralnie nieskazitelnego, prawdopodobnie dobrego kolegi senatora Romaszewskiego, który najpierw angażuje się w zachowania, według wszelkich znanych cywilizowanemu światu standardów, kompromitujące, a następnie, zamiast wstąpić do klasztoru, bredzi coś o tym, że nigdy nikogo nie skrzywdził, a jedynie popełnił grzech nieroztropności. I to jest to, co mnie i zadziwia i smuci. Dlatego że to jest Romaszewski, a więc dla mnie nie byle kto.
Dlaczego dla Zbigniewa Romaszewskiego kwestia obrony dobrego imienia swojego kolegi, Krzysztofa Piesiewicza była tak istotna, że postanowił – wraz zresztą z innymi dobrymi swoimi kolegami i kolegami Senatora – postawić na szali cały swój autorytet i tym samym, jednym szybkim i krótkim gestem, go zmarnować? Jak to się stało, że Zbigniew Romaszewski przez tyle ciężkich lat potrafił znaleźć w sobie tyle siły moralnej, a przecież i siły fizycznej, że nic go nie złamało, a ugiął się w sytuacji pozornie tak prostej? Nie wiem i powiem szczerze, boję się wiedzieć. Jest mi naturalnie bardzo przykro, że wystąpił z klubu i że tym samym praktycznie otworzył sobie drogę do politycznego niebytu. Oczywiście, może jeszcze wstąpić do Platformy, jak Mężydło, ale to naprawdę nic nie zmieni. Ta przykrość i ten żal i tak pozostanie. Wiem jednak coś jeszcze. To mianowicie, że gdyby PiS – w końcu projekt, z którym i ja czuję się blisko – tolerował coś takiego, taki upadek, naraziłby się na stratę jeszcze większą. Bo po drugiej stronie tego wstydu jest Krzysztof Piesiewicz – zaćpany autorytet w sukience. Czyli coś, co znieść już jest naprawdę trudno.
Tak trudno, że nawet nie chce się znać odpowiedzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...