piątek, 26 lutego 2010

Cała władza w ręce Rad!



Dziś w telewizji zobaczyłem, jak prezydent Kaczyński z samego rana przyjął Małysza i powiedział mu parę miłych słów. Dlaczego tak mnie to zainteresowało, że postanowiłem o tym wspomnieć? Otóż dopiero co wczoraj zastanawiałem się, o której dziś rano Lech Kaczyński zabierze się do pracy. Wracaliśmy wieczorem z Toyahową z bardzo poważnej uroczystości, zdążyliśmy tylko zobaczyć, jak samochód z Prezydentem skręca w stronę Warszawy i wtedy właśnie sobie pomyślałem, że miał ciężki dzień. Najpierw był w Kijowie na imprezie Janukowycza, wieczór spędził w Katowicach, spać się położy pewnie grubo po północy… Ciekawe, o której wstanie jutro?
Poszło o to, że z okazji 70 rocznicy tzw. polskiego uchodźctwa na Węgrzech, prezydent Kaczyński zdecydował się nadać odznaczenia dwóm bohaterom, jak to ładnie zostało określone, trzech narodów – polskiego, węgierskiego i żydowskiego. Pośmiertne już oznaczenia zostały przyznane – Order Orła Białego, polskiemu politykowi, działaczowi niepodległościowemu i patriocie Henrykowi Sławikowi, a Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, Józsefowi Antallowi seniorowi – węgierskiemu politykowi, który po klęsce wrześniowej w roku 1939, wraz ze Sławikiem organizował pomoc dla polskich i żydowskich uchodźców. Szacuje się dziś, że Sławik z Antallem uratowali w czasie wojny od 5 do 15 tysiecy Polaków i Żydów.
Przyznaję, że do dzisiejszego dnia, o Henryku Sławiku miałem pojęcie raczej słabe. Tyle że gdzieś tam parę lat temu wspomniano o nim jako o polskim Wallenbergu, ale to wszystko. Nazwisko Antall już, owszem, znam dobrze, ale też tylko dlatego, że jego syn – József Antall junior był na początku lat 90-tych premierem Węgier. Natomiast, jak mówię, cała reszta była dla mnie równie obca, jak tysiące innych, zapewne równie ważnych zdarzeń z historii i Polski i Europy, a które, czym bardziej świat zmierza ku końcowi, a w naszej Polsce jedyną eksponowaną osobą, która zdaje się dbać o porządną politykę historyczną jest Lech Kaczyński, tym bardziej i tym szerzej stają się wyłącznie zadrukowaną stroną w książkach do historii.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że są tacy, szczególnie tu w Salonie24, którzy na to moje przyznanie się do takiej niewiedzy żachną się i złożą wyrazy ubolewania. Mimo to ja wiem też świetnie, że takich jak ja, ludzi znających historię Polski, a przy tym dzieje polskiego bohaterstwa i patriotyzmu tak bardzo pobieżnie, jest mnóstwo i, niestety, coraz więcej. Jak więc zatem dobrze, że od czasu do czasu choćby, polski prezydent zabierze publicznie głos na tematy związane z tym co działo się tak dawno już temu, i opowie tym którzy będą chcieli go posłuchać, o tym co wiedzieć powinni. Dobrze, nawet gdyby z tego przekazu pozostała w głowach ludzi jedna jedyna informacja. Że kiedy Sławik umierał w cierpieniach pod niemieckim butem, do końca bohaterski, do końca – mimo ciężkich tortur – chroniący bezpieczeństwo swojego towarzysza Antalla, zdołał tylko krzyknąć: „Jeszcze Polska…”.
Byliśmy z Toyahową na tej uroczystości i wszystko się odbywało bardzo poważne. Mnóstwo policji, mnóstwo ochrony, bramki do wykrywania metalu, ale też sytuacja nie była byle jaka. Mieliśmy tu bowiem, oprócz prezydenta Kaczyńskiego, również prezydenta Węgier, László Sólyoma (prezydenta Węgrzy, podobnie jak my, mają z prawdziwej, porządnej, tradycyjnej prawicy), był nasz Arcybiskup Metropolita Zimoń, byli posłowie, senatorowie i cała kupa najróżniejszych lokalnych polityków i działaczy. A więc okazja jak mało która. Były tez przemówienia, były te ordery, były podziękowania, a wnuczka Antalla seniora wygłosiła swoje podziękowania pięknie po polsku.
No i było też oczywiście wystąpienie naszego prezydenta. László Sólyom swoje odczytał z kartki i trzeba chyba przyznać, że choć bardzo miłe i życzliwe dla Polski i dla naszych, dziś tak okropnie zlekceważonych, stosunków, nie zrobiło większego wrażenia. Może trochę też przez ewidentną chrypkę, może przez węgierską tłumaczkę, a może on w ogóle jest taki.. Trudno powiedzieć, ale przecież nawet go tu w Polsce nie za bardzo znamy. Natomiast Lech Kaczyński, jak to u niego zwykle bywa, po prostu – jak to mówią moje dzieci – wymiatał! Mówił jak zwykle bez kartki, bardzo ładnie to wystąpienie skonstruował, podał mnóstwo niezwykłych informacji, ładnie nawiązał do naszej – w pewnym sensie wspólnej – polskiej i węgierskiej, politycznej sytuacji, a kiedy powiedział ostatnie zdanie, wywołał prawdziwy entuzjazm. Dobrze było patrzeć i słuchać jak przemawia taki prezydent!
Jednak muszę tu w tej chwili przyznać, że prawdziwym powodem, dla którego piszę ten tekst, nie jest Prezydent i to co stanowi o jego sile. Ja nie bywam na przyjęciach, rautach, spotkaniach, galach. Nawet nie bywam na partyjnych zebraniach, za co PiS przepraszam. Takie życie, taka aura. A zatem, w związku z tym, że nie bywam, nie znam też ludzi. Dla mnie siłą rzeczy polityka, dziennikarstwo, media, życie publiczne, to jest to co oglądam w telewizji. A więc jak idzie o tzw. elity, najniższy poziom jaki zdarzyło mi się obserwować wyznacza z jednej strony red. Warasiński, z drugiej poseł Karpiniuk, a z boku do tego jeszcze czasem doskoczy Szymon Majewski. Jak już jednak idzie o tak zwane elity lokalne, samorządowców, drobnych partyjnych działaczy – jestem kompletnie niezorientowany. I myślę sobie dziś, że to chyba bardzo dobrze, bo prawdopodobnie, gdybym więcej się pokręcił po tych okolicach, pozostałyby mi tylko spacery do parku. A przecież szkoda tych wszystkich emocji.
Stało się więc wczoraj tak, że obok tego wszystkiego, tej powagi, tych wzruszeń, tych emocji, działy się też rzeczy, które mnie autentycznie przygnębiły. Ponieważ impreza była w dużym stopniu lokalna, wśród zaproszonych gości, była cała gromada samorządowców i partyjnych działaczy z okolic. Pamiętam jak jeszcze dość niedawno pokazywali w telewizji, jak swoją rocznicę z wielkim hukiem obchodziła młodzieżówka Platformy, czyli tak zwani Młodzi Demokraci. I mogliśmy popatrzeć, jak nagle spod kupy śmieci wychodzi takie towarzystwo, że nagle zaczynamy rozumieć, dlaczego poseł Wegrzyn, czy wspomniany wyżej Karpiniuk osiągają w naszej polityce status gwiazdy. Już kiedy staliśmy w kolejce do tych bramek, wokół nas kręciły się takie męty – i w dodatku wyglądało na to, że wszyscy ze wszystkimi świetnie się znają – że wpadliśmy w autentyczną panikę. Nawoływali się, machali do siebie, robili zdjęcia swoimi i-phonami, a niekiedy wyglądali tak, że aż człowiekowi robiło się głupio, że postanowił na starość wciąż interesować się polityką.
Oczywiście, nie chcę tu powiedzieć, że uroczystość była przez nich zdominowana. W żadnym wypadku. Na ogół wszystko się toczyło jak w filharmonii, lub w teatrze, a więc jak najbardziej standardowo. Tyle że akurat w takim dniu, w którym nagle się okazuje, że do miasta zawitała wycieczka szkolna z 23 Gimnazjum im. Dobromira Pomysłowego, adres: Pcim Dolny, ul. Na Bateryjce 5 (dziękuję Pradziadkowi za inspiracje i łaskawe upoważnienie) i w programie wycieczki było odchamianie się. W dodatku jeszcze, ci gimnazjaliści wchodzą do teatru już po tym jak się przedstawienie zaczęło, bo się zasiedzieli w McDonaldzie.
Nie jest wesoło. Autentycznie nie jest wesoło. Istnieje bardzo silna obawa, że w momencie kiedy – zgodnie z zapowiedziami jaśnie oświeconych reformatorów –cała władza w Polsce zostanie przekazana lokalnym strukturom i samorządom, pozostanie nam już naprawdę tylko gra w tysiąca. Bo jak te gwiazdy już się wezmą za politykę wydawniczą – a to że się za nią zabiorą, nie ulega wątpliwości – to już nawet książek normalnych nie będzie można czytać, lecz wyłącznie ich osobiste wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Szopienicach..
A więc dla rozweselenia, jedna historia, a przy okazji zagadka. Siedzimy sobie, rozglądamy się z zaciekawieniem po tej menażerii, i nagle za plecami słyszymy coraz wyraźniejsze paplanie. Zbliża się jakichś dwóch i drą mordy tak, że słychać ich na całej sali. Wiecie, jak jest w takich miejscach. Ludzie siadają w fotelach, na scenie kwiaty, fortepian, tu arcybiskup, tam za chwilę przyjdą prezydenci… Siedzi się cicho, a jak już się gada, to bardzo przyciszonym głosem. A tu słychać jak nadchodzą jakieś szychy. I gadają na cały głos. Zwłaszcza jeden. Z informacji, która w tym momencie jest już publiczna, wynika, że to Poseł RP. Toyahowa zwraca się szeptem do mnie: „Obejrzyj się, co to za kretyn”. Oglądam się. Nie widać, zasłania go kamerzysta. Ale gada. Głównie o swojej poselskiej stronie internetowej. Oglądam się, żeby tego buraka zobaczyć. Na nic. Ale gada. A przed nim kamerzysta. A on gada jak nakręcony. Toyahowa mnie trąca: „No zobacz, co to za idiota?”
No i wreszcie jest. Mamy go. Jest. Stoi jak malowany i nawija do jakiegoś swojego kumpla. I to jest zagadka. Kto to taki? Dla zwycięzcy jajo z niespodzianką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...