poniedziałek, 15 lutego 2010

O państwie głupim i śmiesznym



W filmie 24 Hour Party People Steve Coogan jako Tony Wilson opowiada, jak to założony przez niego w Manchesterze klub The Haçienda od samego początku przynosił wyłącznie straty. Było to o tyle dziwne, że kiedy Wilson go otwierał, już był znany na całym świecie jako człowiek, który dał światu choćby muzykę zespołu Joy Division. Było to też o tyle zaskakujące, że na przykład w roku 1990 Newsweek ogłosił ów klub pierwszym z muzycznych klubów na świecie. Ale było to czymś niezwykłym również dlatego, że od samego początku niemal do końca, The Haçienda wypełniona była wiecznymi tłumami. Steve Coogan we wspomnianym filmie opowiada, że straty powodował fakt, że ci którzy przychodzili do klubu, wchodzili do środka już ze swoimi narkotykami i w związku z tym nie zostawiali w środku praktycznie żadnych pieniędzy. Nie potrzebowali ani piwa, ani jedzenia, ani wódki. Nic. Żarli te prochy, a mając swój house, czy rave, czy jak się to gówno nazywa, nie potrzebowali już nic więcej. W pewnym momencie Wilson wymyślił więc, że do obsługi klubu zatrudni mafię narkotykową i gangsterzy sytuację uporządkują w taki sposób, że kto będzie chciał się zaćpać choćby na śmierć, będzie musiał sobie ten syf kupić w klubie. Kogo nie będzie stać, kupi sobie piwo, albo wódę. A z jednego i z drugiego klub będzie czerpał zyski.
Czy pomysł Wilsona przyniósł skutek na dłuższą metę, trudno powiedzieć. Film, stanowiący w dużej mierze fikcję, tego nie wyjaśnia, ale z informacji już bardziej oficjalnych wynika, że choć The Haçienda istniał przez wiele lat, do samego końca przynosił wyłącznie straty. Przynajmniej dla właścicieli klubu. Właśnie tak. Przynajmniej dla właścicieli klubu.
Nie mam pewności, czy akurat czytelnikom tego blogu trzeba sugerować wnioski płynące z tej opowieści. W przeważającej większości mają oni swój rozum, i to rozum nie byle jaki, więc i z całą pewnością stać ich na odpowiednią refleksję bez dodatkowych kluczy. Każdy wystarczająco doświadczony i wystarczająco uważny, by i obserwować to co się dzieje, i to co widzi i słyszy zapamiętać, powinien też świetnie wiedzieć, w jaki sposób w naszej polskiej sytuacji ostatnich dwudziestu lat, historia klubu The Haçienda może funkcjonować jako piękna przypowieść. A więc na razie zostawmy ten klub. Jeszcze i tak tu wrócimy.
W zeszłym tygodniu spotkałem się z moim kolegą LEMMINGIEM, który mi opowiedział bardzo ciekawą historię. Otóż wiele już lat temu miał szczęście pójść w Londynie na mecz piłkarski między Arsenalem a Tottenhamem. Było to jeszcze w czasach, kiedy na meczach w Anglii kibice się prali. A więc, oprócz oczywistej satysfakcji z oglądania angielskiej ligi na żywo, miał też mój kumpel LEMMING okazję patrzeć, jak się biją prawdziwi angielscy kibole. Opowiada mi więc dziś, jak to z jednej strony stali kibice Arsenalu, z drugiej kibice Tottenhamu, między nimi kordon policji, a kibole się tłukli. Jak? Otóż rzucali w siebie krzesełkami. Co ciekawe jednak, rzucając tymi krzesełkami, obie strony jednocześnie bardzo się starały, żeby one przelatywały nad głowami policjantów i, broń Boże, żadnego z nich nie drasnęły. Wiedzieli angielscy kibole, że jeśli tylko któremukolwiek policjantowi coś się stanie – i nie ważne, czy ten policjant to zakuta pała, czy zimny drań – to będą mieli prawdziwy kłopot. Dziś mogę się tylko domyślić, że pewnie z parę razy, w kolejnych już może latach, niektórzy z nich spudłowali, więc i tej akurat zabawy zostali angielscy kibice ostatecznie pozbawieni. Możliwe, że przyczyny były inne. Może nie poszło o jakiegoś policjanta, lecz o większą tragedię. Jestem jednak pewien, że tak czy inaczej, władze uznały, że państwo sobie na taki despekt, jak rządy hołoty, nie może pozwalać.
Bezpośrednią i oficjalną przyczyną zamknięcia klubu The Haçienda też akurat był wypadek. Któregoś dnia w roku 1997, przedstawiciele władz lokalnych wraz z policją kontrolowali klub i akurat tak się zdarzyło, że przed klubem został nieomal zamordowany jakiś nastolatek. Wybuchła afera i tak się skończyła wieloletnia historia tego niezwykłego miejsca. Twierdzi się jednak, że nawet gdyby nie było tego wypadku, a nawet kilku wcześniejszych strzelanin, i tak by to się musiało skończyć tak, jak się skończyło. Państwa nie stać było na to, by w samym jego środku istniał punkt, którego sens istnienia oparty jest na pełnej w stosunku do tego państwa kontrze. A to z tej prostej przyczyny, ze państwo jest wartością o wiele bardziej uniwersalną, niż nawet muzyka. Niz nawet robienie sobie dobrze. Choćby przez osoby znacznie bardziej przedsiębiorcze od samego państwa. I jeśli ktoś tego nie rozumie, to jest to już wyłącznie tego kogoś problem.
Ci z nas, którzy mieli to szczęście, żeby osobiście poznać smak i zapach państwa mafijnego, oficjalnie występującego pod nazwą PRL, ale też i ci, którzy wprawdzie byli jeszcze w tamtych latach zbyt młodzi, żeby to pamiętać, ale za to mają odpowiednie informacje, wiedzą bardzo dobrze, czym państwo jest i czym to państwo może się stać, jeśli szacunek do niego zostanie sparodiowany. Niestety, ci sami z nas, również zbyt często, wraz z upływem lat, zachowują w pamięci wyłącznie te informacje, które dotyczą tego czym państwo się staje, kiedy bierze się za nie mafia. W efekcie, zbyt często dochodzą do wniosku, że właśnie po to, by to nasze państwo nie zostało ponownie opanowane przez mafię, zamiast je szanować i się o nie troszczyć, należy doprowadzić je do takiej degradacji, by wszelkie mafie – duże, średnie i zupełnie niewielkie – straciły dla takiego państwa zainteresowanie. I znów efekt tego jest taki, że z jednej strony, to państwo jest przez nich wykpiwane, wyśmiewane i nieustannie obrażane, a z drugiej przeciwstawiane bytom w gruncie rzeczy całkowicie nieokreślonym, takim jak przedsiębiorca, obywatel, czy samorządowiec. I nagle się okazuje, że to co miało nas powstrzymać przed władzą zomowca, sekretarza partyjnego, czy powiatowego chama, oddaje nas we władzę dokładnie tego samego nieszczęścia, tyle że występującego już nie w imieniu państwa, lecz w imieniu tak zwanej „inicjatywy obywatelskiej”.
Ja wiem, że już o tym tu pisałem i że pewnie w ten czy inny sposób będę się powtarzał, ale niezmiennie myślę o policjancie zamordowanym w biały dzień przez dwóch siedemnastolatków i o publicznej reakcji na to zdarzenie. To że niektórzy w tej sytuacji żądają krwi, to reakcja – co by o niej nie myśleć – dość naturalna. Ja jednak dziś myślę o tych, co przy okazji tego aktu okrucieństwa, śmieją się z tego jacy ten policjant i to całe państwo, które za nim stało, byli słabi i żałośni. No i niech już tak sobie dumają. Ich prawo. Zwłaszcza że wynajdowanie słabości naszego państwa okazuje się dziś znacznie prostsze niż troska o nie. Niech też jednak przy okazji nie zapominają, że nawet jeśli ten policjant był tak głupi, tak niewyszkolony, tak śmieszny w swojej bezradności, że oni nawet nie są w stanie mu współczuć, to i tak nie pozostaje nam wszystkim praktycznie żaden inny wybór. Bo jeśli to wszystko, co to państwo kompromituje – jak ci policjanci, którzy bez sensu postrzelili tamtego chłopaka sprzed lat – i to co je ośmiesza – jak ten policjant, który dziś dał się tak głupio zabić – zostanie w tak okrutny sposób zakwestionowane, to wprawdzie nie będziemy już mieli takiego państwa, ale za to taki właśnie samorząd. Albo jeszcze lepszy. I wtedy zobaczymy system, który działa naprawdę skutecznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...