wtorek, 2 lutego 2010

Jak zatłuc demokrację?



Jakiekolwiek bym miał myśli na temat tego, co tu się niekiedy wyprawia, muszę przyznać, że ogólny poziom debaty w Salonie robi wcale nie najgorsze wrażenie. Oczywiście jest tu paru blogerów, którym – z mojego punktu widzenia – zdecydowanie lepiej by było pisać w wielkonakładowej prasie, i to wcale niekoniecznie lokalnej, niemniej, jak mówię, nie jest źle. Być może to co tu piszę zaniepokoi niektórych czytelników tego bloga, ale ja naprawdę uważam, że nawet komentatorzy, którzy politycznie są zupełnie obłąkani, na ogół bardzo starają się zachować jakąś tam emocjonalną i intelektualną równowagę. Przynajmniej właśnie się starają.
Nie do końca mam pewność, co za tym stoi, ale podejrzewam, że może chodzić o to, że ambitni amatorzy zawsze będą lepsi od nieambitnych profesjonalistów. A jeśli weźmiemy pod uwagę, że niemal każdy człowiek – i to niezależnie od branży w jakiej występuje – w momencie kiedy staje się zawodowcem, pierwsze co robi to albo się prostytuuje, albo pazurami i zębami broni się, żeby się tej prostytucji nie ulec, ów powiew wolności z jednej strony, a z drugiej pragnienie wykazania się, stawia amatora już na samym starcie, w sytuacji idealnej. Niedawno miałem okazję pójść na koncert jazzowego zespołu z liceum muzycznego. Ponieważ był to występ dla nich samych, jak i dla ich kolegów, przyjaciół i znajomych bardzo ważny, miejsce w którym odbywała się impreza, wypełnione było do ostatniego centymetra. Jako że na sali byli głównie młodzi muzycy, to po występie gwiazdy, podchodzili sobie pograć też – już z doskoku – inni. I to co zrobiło na mnie wrażenie, to nawet nie to, że oni wszyscy byli zwyczajnie dobrzy. Najciekawsze było to, że oni wszyscy byli autentycznie lepsi od tak zwanych zawodowców. A przypominam – to byli zaledwie licealiści.
Do czego zmierzam? Otóż, kiedy czytam analizy zamieszczane w Salonie, nie mogę nie zauważyć, że one w ogromnej większości mają bardzo silną podstawę merytoryczną. A więc nawet jeśli ktoś dzieli się z czytelnikami najbardziej głupim głupstwem, czyli na przykład opinią, że Prawo i Sprawiedliwość, to partia tak samo lewicowa jak SLD, lub że Platforma Obywatelska stara się modernizować Polskę, czy nawet to na przykład że Lech Kaczyński to cham i burak, to ja czuję, że autorzy tych przemyśleń prowadzą swoją walkę – wprawdzie na dostępnym dla siebie poziomie – ale wciąż w ramach demokratycznego porządku. A zatem w ramach czegoś co tworzy naszą cywilizację. Bez względu na to, jakie tu padają słowa i argumenty – jeśli pominiemy naprawdę parę wstydliwych wyjątków – to co się tu dzieje to zwykła, demokratyczna walka o swoje.
W przestrzeni oficjalnej, czyli w tak zwanym mainstreamie, dzieją się już rzeczy takie że swoją konkurencję mogłyby one znaleźć wyłącznie wśród najbardziej szalonych trolli. I wcale nie chodzi tylko o formalną wartość tego co tam się pojawia. Również – a może przede wszystkim – porażający jest umysłowy poziom refleksji, z jakimi mamy na co dzień do czynienia, kiedy czytamy prasę, lub oglądamy telewizję. Wczoraj miałem okazję przez minutę czy dwie posłuchać rozmowy Moniki Olejnik z Aleksandrem Kwaśniewskim. Olejnik w pewnym momencie spytała Kwaśniewskiego, jak on patrzy na oświadczenie Leszka Millera, że Donald Tusk powinien się skoncentrować głównie na „powstrzymaniu nacierającego kaczyzmu”. Co by nie mówić o Kwaśniewskim, to głupi on nie jest, więc sprytnie udał, że nie wie o co chodzi. Olejnik jednak stanęła na wysokości zadania i objaśniła mu w czym rzecz. Otóż chodzi o to, żeby i Lech Kaczyński i Jarosław Kaczyńscy nigdy już nie wygrali żadnych wyborów. Kwaśniewski oczywiście coś na to pokręcił, tak by z tego co mówi nic nie wynikało, ale nie w tym rzecz. Sprawa polega na czymś znacznie poważniejszym. Otóż od pewnego już czasu, a mniej więcej od dnia kiedy Platforma Obywatelska i Donald Tusk przegrali wybory w roku 2005, pojawiła się koncepcja, by nie czekać do następnych wyborów, ale po prostu „zniszczyć kaczyzm”. Żeby, zachowując w Polsce dotychczasowy system, który – o ile dobrze pamiętam – nazywany jest demokratycznym państwem prawa, dla dwóch polityków, a więc dla Lecha Kaczyńskiego i Jarosława Kaczyńskiego, zrobić wyjątek i potraktować ich jak plagę, lub naturalną katastrofę. Od tego mniej więcej czasu, zupełnie oficjalnie, zarówno politycy reprezentujący inny polityczny plan niż bracia Kaczyńscy, jak również sprzyjające im media i przeróżne organizacje pozarządowe, otworzyli nowy rozdział w polskiej polityce, polegający na bardzo agresywnym ograniczeniu demokracji. Od mniej więcej czterech lat, widząc że owa demokracja się zbytnio rozszalała, tzw. mainstream, dla osiągnięcia swoich celów politycznych i cywilizacyjnych, nie próbuje nawet przedstawić społeczeństwu interesującej oferty i ją skutecznie uzasadnić, ale skupia się wyłącznie na usunięciu najsilniejszej i społecznie popularnej kontrpropozycji.
Co ciekawe, te dziwne zabiegi, mające na celu ograniczenie praw całej dużej grupy społecznej nie są czynione w ukryciu, zza rogu, czy pod jakimś pozorami. Nie. To wszystko dzieje się bez najmniejszego wstydu, otwarcie, w blasku reflektorów, kamer i mikrofonów. Jeśli ktoś przychodzi, staje przed publicznością i ogłasza, że należy „zatrzymać kaczyzm”, ani nie przestępuje z nogi na nogę, ani się nie rumieni, ani nie szuka argumentów, ani nie otwiera nowej dyskusji. Nic podobnego. Patrzy ludziom prosto w oczy i mówi, że trzeba coś zrobić, żeby bracia Kaczyńscy nigdy już nie wygrali wyborów.
Tu w Salonie, jeśli ktoś zaczyna argumentować przeciwko PiS-owi, czy Prezydentowi, tłumaczy, że to co oni proponują, stanowi najbardziej czerwony socjalizm, albo najbardziej żałosne buractwo, albo jest po prostu głupie i zawstydzające. Jeśli ktoś krytykuje tu Lecha Kaczyńskiego, to nawet może napisać, że jego ojciec był stalinowskim zbrodniarzem. Ale to wszystko po to, by potencjalnych wyborców zachęcić do głosowania na każdego, byle nie na obecnego prezydenta. W przestrzeni publicznej, nikt takich ceregieli nie uznaje. Tam się nie mówi o wyborach. Tam się nie tłumaczy. Tam się nie wyjaśnia, co jest lepsze, a co gorsze. Tam się wzywa do „niszczenia kaczyzmu”. Proszę zwrócić uwagę. Prawo i Sprawiedliwość jest partią działającą oficjalnie i w ramach prawa. Ani Lech Kaczyński ani Jarosław Kaczyński nie mają postawionych zarzutów, które by ich wystawiały poza zwykły demokratyczny porządek. Tymczasem oficjalne środowiska, bez udawania że tu może chodzić o zwykłą walkę polityczną, traktują i tę partię i polityków tej partii jako zagrożenie dla państwa.
Wspomniałem o Kwaśniewskim, Millerze i Olejnik. Ale to przecież nie oni zaczęli. Kiedy okazało się, że czteroletnie próby pozbawienia PiS-u jego pozycji, nie osiągnęły zamierzonego skutku, i że dodatkowo jeszcze projekt o nazwie Platforma Obywatelska, okazał się kompletnie niesprawny i nieskuteczny, koncepcja „skończenia z kaczyzmem” znacznie się zintensyfikowała. Jak to się objawia? Przychodzą dziennikarze do Włodzimierza Cimoszewicza, jedynego komunisty z potencjalnym społecznym poparciem, i pytają go, czy zgodzi się powalczyć o prezydenturę. Cimoszewicz odpowiada, że nie. Dziennikarze więc go zaczynają prosić, czy jednak by nie zechciał, bo co będzie jeśli okaże się, że Polacy jednak postawią na Kaczyńskiego. Aaaa… w tej sytuacji – odpowiada Cimoszewicz – być może będę musiał zmienić zdanie. Żeby powstrzymać kaczym. Donald Tusk rezygnuje z walki o Belweder. Mainstream zastanawia się, czy Komorowski lub Sikorski dadzą radę Kaczyńskiemu. Pewnie dadzą. Ale co jeśli nie? Czy możliwe, że widząc co się dzieje Donald Tusk nie będzie musiał zmienić zdania? No bo co będzie jeśli społeczeństwo uzna, że ani Cimoszewicz, ani Komorowski, ani Olechowski, ani Sikorski, tylko Lech Kaczyński? Co wtedy? A co jeśli nawet nie Tusk? Przecież nie można ludzi zmusić do głosowania inaczej niż oni sobie wymyślili. Czy naprawdę pozostaje już tylko sfałszowanie wyborów? Dla ratowania Ojczyzny?
Jak można wyeliminować konkurencję, nie używając przemocy i zbyt jednoznacznego oszustwa? Jak doprowadzić do sytuacji, że będą sami nasi i dopiero z tych naszych wybierzemy najlepszego? Jak to zrobić, żeby ludzie, którzy w demokratycznych systemach politycznych mają prawo głosu, nawet jeśli zagłosują wbrew oficjalnemu stanowisku Systemu, nie mieli tego co im się wydaje, że im przysługuje? Kiedyś władza nie miała takich problemów, ale z czasem doszła do przekonania, że bilans może się okazać bardziej korzystny, jeśli się dokona pewnych modyfikacji na rzecz cywilizacyjnego postępu. Czemu im to przyszło do głowy? Dlaczego podjęli takie ryzyko? Nie wiem do końca. Może po prostu, jak to zawsze się dzieje w takich wypadkach, poszło o pieniądze? Tak czy inaczej, okazuje się, że i tu pojawia się ściana. Bo nagle się okazuje, że demokracja może im te pieniądze odebrać.
Zacząłem ten wpis od peanu na cześć niezależnej, amatorskiej publicystyki. Jak to się dzieje, że znaczna część przeciwników braci Kaczyńskich pisząca tu w Salonie, stara się bardzo pozostawać w ramach zwykłej demokratycznej debaty? Dlaczego nawet najbardziej zapaleni zwolennicy status quo, wciąż liczą nie na to, że braci Kaczyńskich trafi szlag, lecz na to że ich koncepcje zwyciężą w ramach zwykłej wyborczej walki? Dlaczego tutaj właściwie każdy wierzy że ma rację i że ta racja jest na tyle mocna, że da zwycięstwo popieranemu przez niego projektowi? Może przyczyna jest równie prosta, jak w przypadku poprzedniej zagadki? Może też chodzi o pieniądze? Tyle że te, których tu akurat nie ma? Obojętne. Póki można debatować, debatujmy, a ja tylko mam nadzieję, że kiedy sondaże dramatycznie się zmienią, i wybory zaczną się równie dramatycznie zbliżać, również tu nie pojawią się głosy wzywające do mordu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...