czwartek, 27 sierpnia 2020

Gdy nadlatują sępy (repryza)

Jak już to parę dni temu zapowiadałem, na zaproszenie naszego księdza Rafała Krakowiaka, znanego starym czytelnikom tego bloga jako Don Paddington, udałem się do Poznania, a następnie w jego okolice, by wziąć udział w prowadzonych przez Księdza rekolekcjach, no i przy okazji poużywać życia. W związku z owym wyjazdem, od dwóch dni, aż do końca tygodnia na naszym blogu publikuję teksty-wspomnienia, do komentowania bieżących wydarzeń zachęcając kolegów. Dziś jednak, kiedy przeglądałem archiwum tego bloga, trafiłem na fantastyczny zupełnie tekst wspomnianego księdza jeszcze z roku 2012, i pomyślałem sobie, że nie zaszkodziłoby go dziś przypomnieć. Ale oto pojawiło się coś jeszcze. Otóż wspomniany tekst Ksiądz sprokurował w odpowiedzi na moją wcześniejszą notkę, notkę – muszę to bez fałszywej skromności – nadzwyczaj ważną i, co ciekawe, ważną dziś jeszcze być może bardziej niż wtedy. A zatem plan mamy taki. Dziś moja notka z lutego 2012 roku zatytułowana „Gdy nadlatują sępy”, a jutro, cudowny na jej temat komentarz księdza Krakowiaka, naszego Don Paddingtona. Amen.



      Poranny niedzielny program telewizji TVN24 „Kawa na ławę” oglądałem kiedyś dość regularnie, jednak od dłuższego czasu, z dość oczywistych, jak sądzę, względów, zdecydowanie i zupełnie naturalnie, obchodzę go szerokim łukiem. W końcu, przepraszam bardzo, ale jaki ja mogę mieć interes, czy choćby satysfakcję, ze śledzenia, jak grupka kumpli z pracy spotyka się w tefauenowskim studio na ciasteczkach, i wszyscy oni popisują się elokwencją i dowcipem. Przyznaję, był taki czas, gdy wydawało mi się – dziś widzę, jak naiwnie i głupio – że tam dochodzi do pewnego, może niezbyt wielkiego, ale jednak autentycznego napięcia, i wyobrażanie go sobie sprawiało mi pewną satysfakcję. No ale, jak mówię, okres ten w moim życiu już minął, i dziś czuję się tak, jakby go wręcz nigdy nie było.
      Wspomniałem o względach oczywistych, choć wydaje mi się, że za tamtym gestem stał jeszcze jeden, może już nie tak prosty powód, i myślę, że warto go tu, jeszcze na początku tej notki, przedstawić. Otóż pamiętam, jak kilka lat temu dziennikarze prowadzący audycje w rodzaju „Kawy na ławę” właśnie, mieli zwyczaj zwracać uwagę zaproszonym gościom, by nie mówili w tym samym czasie, a już na pewno, by na siebie jednocześnie nie krzyczeli, bo przekaz mikrofonowy ma to do siebie, że przy tego typu sytuacjach do słuchacza dochodzi wyłącznie niezrozumiały zgiełk. A więc i tak nikt nie będzie w stanie docenić choćby najbardziej błyskotliwych argumentów. Pamiętam, że napomnienie to było powtarzane na tyle często i dobitnie, że po pewnym czasie, jakichś bardziej znaczących awantur praktycznie już nie było. Jedni przynajmniej starali się cierpliwie słuchać drugich, i wszystko jako tako grało. Ostatnio jednak dziennikarze przestali zwracać uwagę na ten jazgot, a czasem wręcz robią wrażenie, jakby go chcieli nawet sprowokować, i ostatnio ów sztandarowy typ telewizyjnego przekazu, a więc konfrontacja dwóch, czy więcej, politycznych stanowisk, najwidoczniej ma już kompletnie inny cel, niż zwykłą, nudną prezentację poglądów. A więc i znów, cóż tu po nas?
      Kiedy wciąż jeszcze oglądałem „Kawę na ławę”, organizacja tego procederu wyglądała następująco. Włączałem telewizor przed godziną 11, zahaczałem o początek rozmowy, potem wszyscy szliśmy na Mszę, a w ciągu dnia, przy jakiejś spokojniejszej okazji, oglądałem to co się przed południem nagrało. Dziś, jak mówię, układ dnia jest zupełnie inny. Jednak akurat w niedzielę dwa tygodnie temu tak się porobiło, że „Kawę na ławę”, owszem, obejrzałem. We fragmencie, przyznaję, ale za to we fragmencie z punktu widzenia dzisiejszej notki, bardzo istotnym. Było więc tak, że z okazji rocznicy śmierci mojej i pani Toyahowej mamy poszliśmy wszyscy do kościoła już w sobotę, i w związku z tym, w niedzielę zostaliśmy w domu. Ponieważ nastąpiła taka dość pusta godzina, włączyliśmy sobie telewizor, a tam, jak najbardziej, Bogdan Rymanowski i jego goście, a wśród nich, jak najbardziej, Waldemar Pawlak ze swoim tabletem. I oto w pewnym momencie Rymanowski zwrócił się do Pawlaka w ten oto mniej więcej sposób: „Panie premierze, gdyby młodzi ludzie zapytali pana, jak się zabezpieczyć, by w przyszłości otrzymywać godną emeryturę, co by pan im doradził?” Na to Pawlak – znów mniej więcej – odpowiedział tak: „Jak idzie o mnie, to ja akurat nie jestem najlepszym adresatem tego pytania, bo osobiście raczej nie liczę na państwową emeryturę, i bardziej już jestem za tym, by dobrze wychowywać dzieci, tak by one nas w przyszłości wspierały”.
      Oczywiście już wiem, co większość czytających ten tekst powie. Że mi się wszystko pomyliło, bo owszem – Pawlak, owszem – emerytury, tyle że nie dokładnie tak, a poza tym nie wtedy, no i że zdecydowanie powinienem zacząć zażywać magnez, czy diabli wiedzą, co tam działa na głowę. Że, zgoda, Pawlak faktycznie wyraził brak zaufania do państwowej opieki emerytalnej, tyle że nie w „Kawie na ławę”, ale kilka dni później, podczas krótkiej, przeprowadzonej z zaskoczenia, rozmowie z dziennikarką TVN CNBC, która go zaczepiła w korytarzu sejmowym, no i on, głupek, chlapnął coś o tych dzieciach. I że to jest fakt dziś już tak powszechnie znany i omawiany, że powinno być mi wstyd.
      Otóż proszę sobie wyobrazić, że nic z tego. Ja doskonale wiem, co mówię. Waldemar Pawlak wspomniał o swoim braku zaufania do ZUS-u dwukrotnie, a po raz pierwszy w tamtą niedzielę u Rymanowskiego. Słyszałem to ja, słyszała to pani Toyahowa, słyszeli to zaproszeni do studia koledzy Pawlaka, słyszał to wreszcie sam Rymanowski, tyle że tak się jakoś zdarzyło, że wówczas, z jakiegoś kompletnie dla mnie tajemniczego powodu, nikogo te jego słowa nie poruszyły. I oto, kilka dni potem, słyszę, że jest afera, bo Pawlakowi coś się niechcąco powiedziało na temat tego, że rozsądny Polak na ZUS nie powinien liczyć, i wszyscy się tą jego niezręcznością nagle bardzo podniecają. W pierwszej chwili uznałem, że to musi chodzić o tamtą wypowiedź w „Kawie na ławę” sprzed paru dni, a ów poślizg, to klasyczna medialna zagrywka, której sensu i tak nie zrozumiemy i nic nam do niej. Tymczasem nic podobnego. Bo oto okazuje się, że o „Kawie na ławę” akurat nikt nic nie wie, natomiast szedł sobie Waldemar Pawlak sejmowym korytarzem, kiedy to ni z tego ni z owego – całkowicie oczywiście niespodziewanie – doskoczyła do niego ambitna i niezwykle sprytna dziennikarka TVN CNBC, i zadała mu – niczego nie spodziewającemu się Premierowi – to podstępne pytanie… no i on wpadł jak śliwka w kompot.
      Pierwsze reakcje były takie, że to z pewnością przejęzyczenie. Że Pawlak gdzieś się spieszył, no a ci dziennikarze, wiadomo jacy są, no i wyszło jak wyszło. Że to przecież niemożliwe, żeby on tak myślał naprawdę. No ale, z drugiej strony, kto wie? Pawlak, co by o nim nie mówić, to jednak kuty na cztery nogi, wytrawny gracz, i chyba wie co mówi. Może więc on to zrobił specjalnie, żeby zdenerwować premiera Tuska? No ale za chwilę jest już sam Główny Premier i zapewnia, że on jest pewien, że Pawlak się przejęzyczył, bo przecież kto by to widział, żeby takie rzeczy mówić? Po Tusku przychodzi minister Rostowski i stwierdza surowo, że skoro Pawlak widział, że coś się złego dzieje w ZUS-ie, to mógł chyba coś na ten temat powiedzieć na posiedzeniu rządu. A ja to wszystko słyszę, trzymam się za moją biedną głowę, i czuję, że to mnie zwyczajnie przerasta. I myślę sobie – co za cholera! Czyżby już wszyscy zwariowali i tylko ja tu jeden zostałem na tym zdziwaczałym świecie? Idę więc do Toyahowej i pytam, czy pamięta, jak Pawlak u Rymanowskiego powiedział, że on na ZUS nie liczy i jego będą utrzymywać jego dzieci. Pamięta. Oczywiście że pamięta. W końcu- śmy razem go słuchali. Nie śniło mi się? Pewnie że nie.
      Mija tydzień, i oto zaledwie wczoraj oglądam sobie jakąś konferencję prasową właśnie Pawlaka, i w pewnej chwili z kolejnym pytaniem startuje do niego dziennikarka TVN CNBC – ta sama co wtedy, na korytarzu. Tym razem jednak, pan Premier jest już ostrożny. Uśmiecha się leciutko, robi swoją popisową minę człowieka przygotowanego na wszystko, i mówi: „O nie! Tym razem mnie pani nie zaskoczy. Na panią to ja muszę teraz uważać”. Wszyscy z szacunkiem wzdychają, że a to sprytna bestia ta ich koleżanka, jak to ona ustawiła samego Waldemara Pawlaka, a wokół cały dziennikarski świat dyskutuje, co to teraz będzie z Pawlakiem i z koalicją. I co on chciał powiedzieć przez to, co tak nierozważnie powiedział. A ja to wszystko słyszę, trzymam się za moją biedną głowę, i czuje, że świat mi umyka.
      To wszystko jest oczywiście bardzo trudne, a ja muszę przyznać, że chyba jednak nie znam odpowiedzi. Z drugiej jednak strony, kim byśmy byli, gdybyśmy chociaż nie próbowali. A zatem spróbuję. Spróbuję znaleźć wyjaśnienie tego, co się stało i co się – tak wyjątkowo już chyba bezczelnie – dzieje. Otóż przede wszystkim uważam – i wierzę, że większość czytelników tego bloga moje w tym przekonanie podziela – że to jest gra. Nie ma bowiem takiej możliwości, by do czegoś podobnego, zarówno po stronie samego Pawlaka, jak i po stronie ogłupiałych rzekomo mediów, mogło dojść przypadkowo. Takie rzeczy zwyczajnie się nie dzieją. Musiało więc być tak, że tamtej niedzieli zarówno Rymanowski wyszedł do Pawlaka ze swoim pytaniem w sprawie ZUS-u, jak i Pawlak powiedział to co powiedział, nie dlatego, bo tak wyszło, ale dlatego, że taka była umowa. Oczywiście, nie mam tu na myśli umowy między Rymanowskim a Pawlakiem – oni akurat w tego typu sprawach o niczym nie decydują – ale mówię o decyzjach na znacznie wyższym szczeblu. Chodziło więc o to, by Waldemar Pawlak, siedząc z tym swoim tabletem w tym tefauenowskim studio, powiedział, że on już ZUS skreślił. I teraz, przyznaję, że mam kłopot, bo kompletnie nie wiem, dlaczego na te jego słowa Rymanowski nie krzyknął: „Ależ panie premierze! Czy pan tak naprawdę?” i czemu już w tamtą niedzielę nie ruszyła „sprawa Pawlaka”. Czemu trzeba było czekać tyle dni? I czemu, wreszcie, nie można było zwyczajnie wrócić do tej „Kawy na ławę”, lecz zamiast tego, odstawiać ten teatr z Pawlakiem napadniętym przez podstępną dziennikarkę?
      Po raz kolejny powtarzam, że nie wiem. Ale uważam, że tu chodziło o to, by, bez żadnego większego szumu, wypowiedź Pawlaka z „Kawy na ławę” ktoś sam zauważył. Kto? Nie mam pojęcia. Tyle że ten ktoś jej nie zauważył. Ponieważ jednak z jakiegoś powodu nie można było temu komuś podać jej w formie donosu, lub owej rewelacji, typu „Czy wiecie, co Pawlak w ubiegłą niedzielę powiedział?”, bo albo już było za późno, albo zaszło tam coś innego, całą akcję trzeba było powtórzyć raz jeszcze. Tyle że tym razem, z całą tą oprawą i z całą tą historią, która nam od tylu dni jest przekazywana, ku naszej wręcz niebywałej ekscytacji.
      Ktoś mi powie, że przesadzam. Że to wszystko nie jest warte nawet wspomnienia, a co dopiero tak głębokiej analizy. I, powiem szczerze, że może i bym się nawet z tym zgodził. No bo w końcu, tych absurdów jest wokół nas tyle, że jeden więcej, czy jeden mniej naprawdę nie robi różnicy. Jednak ta wczorajsza reakcja Waldemara Pawlaka na konferencji dała mi naprawdę wiele do myślenia. Przecież to już był najbardziej tandetny cyrk. Z jednej strony, szybkie, nowoczesne dziennikarstwo, a z drugiej polityk, który udowodnił, czym jest nieostrożność w świecie, gdzie trzeba stale być czujnym wobec społecznej, realizowanej oczywiście przez nowoczesne media, kontroli.
      O co więc poszło? Jaki był cel tej maskarady? Jak mówię, nie wiem. To jest dla mnie za trudne. Jedno w każdym już razie wiem na pewno. Zabawa ZUS-em, emeryturami, funduszami emerytalnymi, ubezpieczeniami, służbą zdrowia, lekarstwami, i wreszcie naszym życiem, trwa w najlepsze. Te pieniądze, które są od dziesiątek lat, miesiąc w miesiąc odprowadzane z naszych pensji, które z takim trudem otrzymujemy za naszą ciężką, tak strasznie ciężką, i często tak okropnie beznadziejną i nikomu niepotrzebną pracę, to już chyba jedna z ostatnich okazji, żeby jeszcze, już na sam koniec, coś dla siebie wyszarpać. A więc to właśnie wokół nich, wokół tych naszych pieniędzy, możemy zaobserwować te szare cienie. Leżą sobie te pieniądze, a wokół nich zbiera się jakieś mocno szemrane towarzystwo. Na razie jeszcze nikt się przed szereg nie wypuścił, ale prędzej czy później dojdzie do bardzo poważnej akcji. Niech nas tylko Bóg broni, byśmy, kiedy już dojdzie do najgorszego, nie tumanieli w blasku świateł lokalnych galerii handlowych, nic nie widząc, nic nie słysząc i nic już nie czując. Obojętni i już do końca wydrążeni.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...