piątek, 28 sierpnia 2020

Don Paddington: O zabawce w cwanych rękach


Zgodnie z obietnicą, dziś komentarz księdza Rafała Krakowiaka do tekstu, który zamieściłem tu wczoraj, zarówno tekst, jak i komentarz jeszcze z lutego roku 2012. Bardzo polecam. 


W 1801 roku, zawitał do Warszawy hrabia de Lille. Skromny ów arystokrata okazał się być hrabią Prowansji, czyli Ludwikiem Stanisławem Ksawerym de Bourbon, bratem ściętego przez jakobinów króla Francji, Ludwika XVI. Zanim, jako Ludwik XVIII, zasiadł na tronie swoich przodków, od 1791 roku musiał tułać się po różnych krajach Europy, szukając schronienia najpierw przed Republiką Francuską, a później napoleońskim Cesarstwem. Ówczesne europejskie monarchie popierały Ludwika i jego pretensje do władzy nad Francją, choć wobec rosnącej potęgi Napoleona, to poparcie było coraz słabsze. Grunt zaczął palić się pod stopami hrabiego de Lille, gdy 9 lutego 1801 roku, w Luneville, tryumfujący Bonaparte zmusił Austrię do podpisania pokoju. Idąc za przykładem Austriaków, wszystkie państwa tworzące tzw. II koalicję antyfrancuską, wycofały się z wojny z Francją, a car Paweł zaczął nawet myśleć o sojuszu z Napoleonem. Napisałem „wszystkie państwa”? To oczywiście błąd. W stanie wojny z Francją pozostała niezłomna i od tej chwili całkowicie osamotniona Anglia.Tak czy inaczej, na kontynencie panowało formalne francusko-europejskie „kochajmy się”, i stąd – skoro nie dało rady przedostać się na wyspy brytyjskie – przyszłemu królowi Francji nie pozostało nic innego, jak tylko z obecną przy nim rodziną i świtą opuścić (pieszo!) do tej pory stosunkowo przyjazną, kurlandzką Mitawę (wtedy pod panowaniem rosyjskim) i schronić się pod opiekuńcze skrzydła Prusaków. I właśnie dlatego, w marcu 1801 roku, hrabia de Lille, po krótkim pobycie w Kłajpedzie pojawił się w Warszawie, gdzie zamieszkał na ponad 3 lata.
      W tym miejscu wypada wyjaśnić, że Królestwo Prus nie było zaangażowane w ówczesne wojny. Owszem, Prusacy współtworzyli tzw. I koalicję antyfrancuską, ale po zawarciu z Republiką w 1795 roku separatystycznego pokoju (by bez przeszkód skonsumować III rozbiór Polski), armia, która posiadała państwo, pozostała neutralna aż do 1806 roku. I nie było w tym nic dziwnego. Dominantą polityki Prus w tamtym czasie było bowiem nie tyle użeranie się z Francuzami, co raczej osłabianie wpływów cesarza Austrii w państwach niemieckich. Podwaliny pod tę politykę położył Fryderyk Wielki (wcielając Śląsk do swojego państwa), a zwieńczył ją ostatecznym sukcesem (tj. zjednoczeniem Niemiec i koronacją Wilhelma Hohenzollerna na cesarza) Otton von Bismarck.
      Można sobie wyobrazić, że Prusacy z zachwytem patrzyli na to, co się w Europie końca XVIII i początku XIX wieku działo: oto Napoleon – niech będzie, że nuworysz i uzurpator – zupełnie nie proszony, działał na korzyść państwa pruskiego waląc jak w bęben w Austrię, osłabiając Rosję i izolując zawsze skłonną do intryg Anglię. Istniało wprawdzie niebezpieczeństwo importu rewolucyjnych idei do berlińskiej monarchii, ale na początku XIX wieku widać było wyraźnie, że jakobiński żar znacznie ostygł, a Pierwszy Konsul rewolucyjną dzicz opanował i zneutralizował. A oprócz tego, wszystko wskazywało na to, że Bonaparte boi się jak ognia starcia z Prusakami i zrobi wszystko, by ci przeciwko niemu nie występowali. Stąd też, mimo pewnych pomruków niezadowolenia, które dały się posłyszeć od jawnie antyfrancuskiej królowej Luizy Pruskiej, oraz wspierającego ją ministra Karola von Hardenberga, a także od stojącej bezczynnie armii, Prusy – przynajmniej oficjalnie – były bardzo rade ze swej neutralności i za nic w świecie nie chciały z niej rezygnować.
      Pamiętamy o osamotnionej Anglii? Wielkie koszty dotychczasowych wojen, oraz ich ewidentne fiasko, grożąca Wyspom – o czym Anglicy byli przekonani – francuska inwazja, tudzież problemy z katolickimi Irlandczykami sprawiły, że rządzący Anglią dżentelmeni usiłowali dać swojemu krajowi, choć moment wytchnienia. Po traktacie z Luneville, jedyną na to szansą było albo zawarcie z Francją upokarzającego pokoju, albo uwikłanie Napoleona w wojnę z królestwem Prus. Dumny Albion z góry odrzucił ewentualność pokoju z Korsykaninem, jedynym więc do przyjęcia wyjściem jawiła się Anglikom wojna Francuzów z Prusakami. Kłopot polegał na tym, że Bonaparte nie widział żadnego politycznego sensu w napaści na Prusy, a mówiąc ściśle, w owym czasie w ogóle nie miał ochoty na nikogo napadać, o ile Anglia swoją agresywną postawą nie zmusi go do tego. Prusy, podobnie: nie były zainteresowane wojną z Francją, bo niby co w tej wojnie mogłyby zyskać?
- Sławę wojenną? Już ją miały.
- Nowe terytoria? Maleńkie Prusy tak obżarły się Polską, że miały kłopot z absorpcją rozbiorowych zdobyczy. Po cóż im więc nowe terytoria, jeśli z dotychczasowymi z trudnością sobie radziły?
- To może funty szterlingi? A skąd Anglia miała je wziąć, jeśli efektem dotychczasowej wojny była pusta kasa i grożąca krajowi gospodarcza zapaść?
      Jedyną rzeczą, którą Anglia mogła wtedy Prusom dać, i Prusaków by to zainteresowało, to zgoda na pruską hegemonię w Niemczech. Tyle tylko, że w momencie udzielenia tej zgody, Anglia znalazłaby się w stanie wojny nie tylko z Francją, lecz także z Austrią, Rosją i Skandynawami. Ostatecznie w stanie wojny z tymi krajami byłyby też Prusy. Efekt: Prusacy tracą zainteresowanie dla tej sprawy.
      Wynika z tego, że Anglicy nie mieli w ręku żadnych atutów, co nie zmienia faktu, że rok 1801 był świadkiem gorączkowych zabiegów angielskiej dyplomacji, by doprowadzić do wojny prusko-francuskiej. Prusacy, dla wyżej podanych racji odmawiali, a synowie Albionu, świadomi pewnych rozdźwięków istniejących w pruskich sferach rządzących, uporczywie usiłowali skłonić króla Prus, by zgodził się narazić swoje państwo – za bezdurno, z miłości do poddanych JKM Jerzego III, ewentualnie, by spełnić kaprys królowej Luizy – na wielkie niebezpieczeństwo.
      Wróćmy do hrabiego de Lille. Zacny ów człowiek, choć – jak mówią ówcześni pamiętnikarze – zewnętrznie wydawał się godzić z wyrokami losu, w rzeczywistości wykorzystywał każdą okazję, by spiskować najpierw przeciwko Republice, a później przeciwko Bonapartemu. Był w tym działaniu równie niezłomny, a czasem też równie osamotniony jak Anglia. Krótko mówiąc: Ludwik de Bourbon i Anglicy byli skazani na współpracę.
      Oczywiście, w tej współpracy to Anglicy byli rozgrywającymi, a rola hrabiego de Lille ograniczała się – co widać było wyraźnie zwłaszcza w 1801 roku – do wypełniania funkcji nieoficjalnego przedstawiciela brytyjskiego rządu (albo – jeśli ktoś woli – angielskiego agenta).
Ludwik (jak się domyślamy dobrze przez Anglików poinstruowany co do ogólnej sytuacji), gdy tylko pojawił się w granicach Prus, uruchomił – korespondencyjnie – wszystkie swoje rodzinno-dynastyczno-polityczne kontakty, poprzez które mógł dotrzeć do pruskich ministrów, tudzież innych osób (królowa Luiza), mających wielki wpływ na wiecznie niezdecydowanego króla Fryderyka Wilhelma III.
        Ta wielka aktywność Burbona, której cele były całkowicie zbieżne z celami angielskich dyplomatów rezydujących przy dworze Hohenzollernów, zostały oczywiście przez Berlin zauważone. Z punktu widzenia kierujących wówczas pruską polityką zagraniczną ministrów Friedricha von Heinitza i Christiana von Haugwitza, działalność hrabiego de Lille była dla państwa pruskiego niewygodna, a nawet groźna. Ci dwaj ministrowie byli architektami pruskiej neutralności i jako ludzie bardzo bystrzy, dość szybko się zorientowali, że obecność Ludwika w Prusach jest angielską prowokacją, by Prusy wytrącić z neutralności. Problem bowiem polegał na tym, że okazywana przez rząd Prus pobłażliwość dla działań Burbona, a także kojarzone z tą działalnością i zaobserwowane przez napoleońskich szpiegów ożywienie w antyfrancuskim otoczeniu królowej Luizy, mogły być zinterpretowane przez podejrzliwego Bonapartego, jako uległość Berlina wobec Londynu. Taka zaś interpretacja prowadziła do naprawdę dużych kłopotów.
       By zyskać więc na czasie, pruscy ministrowie trzymali Ludwika na dystans, wyznaczywszy mu na miejsce stałego pobytu Warszawę i tylko Warszawę. Być może spodziewali się, że w znanej z pronapoleońskich sympatii byłej stolicy byłej Polski, hrabia de Lille zazna od Polaków wielu przykrości, czy nawet wręcz szykan, co skłoni go do opuszczenia Prus. Polacy jednak, zauważywszy dużą oziębłość Prusaków wobec Ludwika i skonstatowawszy, że rząd pruski zupełnie się o niego nie troszczył, rozczulili się nad smutnym losem wygnańca i otoczyli go opieką. Hrabia de Lille zaczął więc prowadzić bardzo ożywione i miłe życie towarzyskie, był ceniony przez ówczesny warszawski salon, a książę Józef Poniatowski zorganizował na jego cześć zabawę na Wiśle.
      Chyba dopiero wtedy Heinitz z Haugwitzem zrozumieli, że żarty się skończyły, tym bardziej, iż zaczynało docierać do ich głów, że w owej angielsko-prusko-francuskiej rozgrywce, należy także uwzględnić czynnik polski. Pojęli bowiem, że Polacy owszem, są pronapoleońscy, ale ta pronapoleońskość wcale nie polega na tym, by popierać Bonapartego w jego pragnieniu życia w pokoju i przyjaźni z Prusakami. Ministrowie zdecydowali się więc podjąć zdecydowane kroki, które miały doprowadzić do:
a) przekonania Napoleona, że Prusy nie godzą się na angielskie intrygi
b) przekonania Anglików, że próby uwikłania Prus w wojnę z Francją, są pozbawione sensu, a nawet mogą się okazać dla Anglii groźne
c) przekonania wewnątrzpruskiej opozycji, że zachowanie neutralności jest racją stanu Królestwa Prus i jakiekolwiek majstrowanie przy tej sprawie, może być niebezpieczne dla państwa i dla majstrujących
d) pozbawienia Polaków złudzeń, co do możliwości konfliktu Prus z Napoleonem
e) zastraszenia, a w efekcie uciszenia hrabiego de Lille.
       By zrealizować powyższe cele, Heinitz z Haugwitzem zrobili tylko jedną, małą rzecz, finezyjnie przy tym odwołując się do pewnego symbolu, który powszechnie w ówczesnej Europie był zrozumiały. Rzecz owa przedstawiała się następująco: Na polecenie ministrów, wojskowy gubernator Warszawy, generał Georg Ludwig Köhler przeprosił hrabiego de Lille za swoją dotychczasową oziębłość wobec dostojnego gościa. Na znak swej dobrej woli, udostępnił Ludwikowi jako letnią rezydencję tzw. Biały Domek w królewskich Łazienkach,. Oprócz tego zapowiedział, że orkiestra wojskowa garnizonu warszawskiego, na cześć przyszłego władcy Francji zagra pod oknami Pałacu Kazanowskich – gdzie wówczas hrabia de Lille mieszkał – pruski w formie, a francuski w treści koncert.
       Burbon się rozczulił, a z nim mieszkańcy Warszawy. Wyznaczonego dnia, orkiestra prowadzona przez Tamburmajora (niestety, nie znam nazwiska tego dziarskiego podoficera) pojawiła się na Krakowskim Przedmieściu, życzliwie oklaskiwana przez warszawiaków. Żołnierze ustawili się pod Pałacem Kazanowskich i wobec stojącego w oknie, uśmiechniętego
Ludwika Stanisława Ksawerego de Burbon, hrabiego Prowansji, brata zamordowanego przez Rewolucję Francuską Ludwika XVI, tytularnego króla Francji Ludwika XVIII – zagrali głośno i z polotem… Marsyliankę! Po czym Tamburmajor zasalutował zmartwiałemu hrabiemu de Lille i przy dźwiękach jakiegoś marsza, odprowadził żołnierzy do koszar.
      Generał Köhler, nie zaniedbał oczywiście obowiązku wyrażenia wielkiego ubolewania z powodu zaistniałego incydentu i przepraszając Ludwika za doznaną zniewagę, wskazywał na głupotę i niesubordynację Tamburmajora (niestety, nie jest mi wiadome jaki awans otrzymał ów głupi i niesubordynowany podoficer).
       Dźwięki Marsylianki wykonywane przez pruskich żołnierzy pod Pałacem Kazanowskich w Warszawie, słychać było w Berlinie, Paryżu, Londynie i innych europejskich stolicach. Po wysłuchaniu tej muzyki, świadomi rzeczy Polacy – posmutnieli; hrabia de Lille – postanowił odpocząć od korespondencji; królowa Luiza – na jakiś czas wycofała się z politycznej aktywności, bardziej odtąd poświęcając swoją uwagę kościołowi, kuchni i dzieciom; Napoleon – dziwnie poweselał i mówił o Prusach jako o sojuszniku; Anglicy – gdy się otrząsnęli, wystąpili do Bonapartego z propozycją podjęcia rozmów pokojowych. Propozycja została przyjęta, co w efekcie doprowadziło najpierw do rozejmu, a później do francusko-angielskiego traktatu pokojowego, zawartego w Amiens, 25 marca 1802 roku.
      Czy to już koniec tej historii? Jasne, że nie.
      Trwa pokój francusko-angielski zawarty w Amiens. Pokrwawieni przeciwnicy liżą rany. A oprócz tego, by nie tracić czasu, Prusy i Francja zgodnie pracują nad osłabieniem pozycji Austrii w Niemczech. Przygotowując się do położenia kresu istnieniu Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, Napoleon podczas zwołanej w lutym 1803 roku konferencji państw niemieckich, w porozumieniu z Prusami i Rosją (w tym czasie akurat profrancuską), poddał 61 (z 64) germańskich państewek i 42 (z 48) wolne miasta, władzy większych państwowych organizmów (tzn. Bawarii, Badenii, Wirtemberdze i Prusom). Osłabiona Austria oficjalnie mogła tylko wysyłać protestacyjne noty, a po cichu Johann Ludwig von Cobenzl – stara wyga austriackiej dyplomacji – usiłował zmontować kolejną, antynapoleońską koalicję. Niestety, usiłowania Cobenzla przyniosły ten tylko skutek, że zniecierpliwiona, szukająca dobrego pretekstu Anglia, po krótkim koncercie obopólnych angielsko-francuskich prowokacji, 18 maja 1803 roku, wypowiedziała Francji wojnę. Piszę „niestety”, ponieważ nikt wtedy Anglii nie poparł. Nawet Austria Anglików nie poparła. Ponoć Cobenzl, na wiadomość o poczynaniach Anglików wzruszył ramionami, mruknął: „Przynajmniej o rok za wcześnie”, i poszedł spać. Dumny Albion po raz kolejny okazał się być osamotnionym w swej niezłomności.
      Cóż w takim razie Anglikom pozostało? Otóż spróbowali powtórzyć stary numer z uwikłaniem Prus w wojnę z Francją. Nie wiadomo dokładnie, czy sami wierzyli w powodzenie tego przedsięwzięcia (bo sytuacja polityczna w Europie, była w 1803 roku znacznie bardziej dla Anglii niekorzystna niż w 1801), tym niemniej próbowali, czego dowodem jest nagłe, korespondencyjne ożywienie hrabiego de Lille, spokojnie sobie żyjącego w Warszawie.
      Nie chcąc znużyć zanadto czytelnika tą opowieścią powiem tylko, że na stary numer Anglików, Prusacy (Haugwitz; Heinitz zmarł w 1802 roku) odpowiedzieli równie starym numerem. A rzecz miała się następująco:
      We wrześniu 1803 roku, przybyła do Warszawy Maria Józefina Sabaudzka, żona hrabiego de Lille. Do tej pory nie towarzyszyła mężowi w wygnaniu, korzystając z opieki swoich braci, władców Sardynii. Cała Warszawa uradowała się jej obecnością, a jedna z ówczesnych polskich pamiętnikarek, taki nakreśliła obraz tytularnej królowej Francji:
Żona Ludwika XVIII przyjechała (do Warszawy) znacznie później od innych członków rodziny. Pani ta była oryginalna, ognista i obdarzona fantazją. Miała duże, czarne oczy, wąsy, twarz jakby męską, czepek byle jak upięty na głowie i ruchy gwałtowne; nie wiadomo było od czego zacząć – czy ze zdziwieniem spoglądać na jej osobliwą figurę, czy śmiać się z jej dowcipów. Odcinała się w sposób zabawny od swego otoczenia – sztywnego i skrępowanego etykietą”.
       Ta przepyszna dama, została przez generała Köhlera z całym należnym uszanowaniem zaproszona do Teatru Narodowego (za pozwoleniem męża, który z zasady do teatrów nie chadzał), by mogła oderwać się od codziennych trosk i rozweselić się oglądaniem sztuki (niestety, nie znam ówczesnego repertuaru) przygotowanej przez Wojciecha Bogusławskiego. O zaproszeniu Köhlera było głośno w Warszawie i stąd salonowe towarzystwo robiło wszystko, by być obecnym tego dnia w teatrze. Okazało się, że wiele miejsc było już zajętych przez pruskich oficerów i urzędników, którzy wraz ze swymi żonami i kochankami pragnęli – na rozkaz gubernatora – oddać pokłon królowej. Sam generał nie był obecny, ponieważ niespodziewanie zachorował. I bez niego jednak wszyscy dobrze się bawili i lekko podekscytowani niecierpliwie wypatrywali Dostojnego Gościa.
      Gdy Maria pojawiła się w loży, na jej widok publiczność zerwała się z miejsc, rozległy się oklaski, a Ktoś (ciekawe Kto?) na cześć Marii Józefiny Sabaudzkiej, księżniczki Sardynii i Piemontu, żony wygnanego przez Rewolucję Francuską Ludwika XVIII, tytularnej królowej Francji – zaintonował głosem czystym i mocnym… Marsyliankę!
       W myśl zasady: „Jak jeden zacznie, to reszta pociągnie”, jakobińska pieśń rozległa się głośno po całym budynku, na co żona hrabiego de Lille rozpłakała się i wybiegła z teatru.
      Generał Köhler wyraził oczywiście ubolewanie, a przepraszając Ludwika i jego małżonkę, w krótkich żołnierskich słowach ujawnił swoją opinię o niesubordynacji i głupocie Ktosia. W całej Europie zapanowało współczucie dla ciężko obrażonej przez warszawiaków Marii Józefiny. Kanclerz Cobenzl współczuł jej tak bardzo, że dowiedziawszy się o tym incydencie, powiedział o Anglikach: „Nie rok, ale dwa lata za wcześnie.” I poszedł spać. Luiza Pruska współczuła jej do tego stopnia, że przynajmniej na jakiś czas przestała kopać dołki pod Haugwitzem. Nawet car Aleksander współczuł Marii Józefinie, odkładając planowane spotkanie z Luizą Pruską na prawie dwa lata. Oczywiście, współczuł też swej żonie hrabia de Lille, który znowuż postanowił odpocząć od korespondencji.
      Jeden tylko Napoleon nie okazywał współczucia i zaczął na poważnie rozmyślać o inwazji na Anglię, albo przynajmniej o kontynentalnej blokadzie Wysp – blokadzie, której ekonomiczne, bolesne dla Anglików skutki, przeżyły Bonapartego.
       A Anglia? Cóż Anglia… Anglia, jak zwykle – zwyciężyła! A młodzi Klemens Metternich i Adam Jerzy Czartoryski, z boku, w milczeniu uważnie wszystko obserwowali i pilnie się uczyli


Słowo wyjaśnienia:
Inspiracją do powyższego opowiadania (w większości konfabulowanego) jest niedawny tekst Toyaha o Waldemarze Pawlaku i ZUS-ie („Gdy nadlatują sępy”). Jak to nasz Szanowny Gospodarz skonstatował: „Wszystko to słyszymy, trzymamy się za nasze biedne głowy, i czujemy, że świat nam umyka, bo nic nie rozumiemy”. Może opowieść o Ludwiku XVIII w Warszawie pomoże nam coś lepiej zrozumieć? Dla Toyaha jest jasne jedynie to, że Pawlak nie jest Haugwitzem. W takim razie Kim? Tamburmajorem? I Kto – jak Anglia – chce zwyciężyć Napoleona kosztem „głupich” Prusaków?
Dla mnie jest jasne tylko jedno: jesteśmy jak dziewiętnastowieczni warszawiacy – skazana na smutek, nieświadoma istoty rzeczy, ogłupiona, ograbiana do szczętu zabawka, w rękach bezwzględnych cwaniaków.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...