czwartek, 7 czerwca 2018

I znów te cholerne przedimki


      Ja zdaję sobie sprawę z tego, że naprawdę nie wypada dokuczać osobom duchownym, jednak dziś, przy okazji tematu tej notki, muszę zachować się nieładnie i zrobić wyjątek. Otóż, podczas swoich kazań, nasz proboszcz, notorycznie i uparcie, ile razy chce użyć słowa „przynajmniej”, zupełnie bez sensu zastępuje je słowem „bynajmniej”. Wbrew temu, co część z czytelników sobie już mogła pomyśleć, ja do mojego księdza nie mam pretensji o to, że on nie zna znaczenia słowa „bynajmniej” – w końcu jest mnóstwo słów, których znaczenia choćby i ja sam nie znam – natomiast to, co mnie zawsze tu zastanawia, to dlaczego on tak ukochał słowo „bynajmniej”, że zapomniał o czymś znacznie popularniejszym, no i bezpieczniejszym, a więc o starym dobrym „przynajmniej”.  I jedyna odpowiedź, jaka mi przychodzi do głowy, to taka, że on najpewniej uważa, podobnie jak ludzie, którzy zamiast „chociaż” wolą uzywać „aczkolwiek”, że jeśli użyje słowa „bynajmniej” zamiast „przynajmniej” zrobi na wiernych lepsze wrażenie, jako ksiądz mądry, wykształcony i nadzwyczaj elokwentny.
       A zatem, powtórzę, jeśli można: ja nigdy nie mam pretensji do nikogo o to, że czegoś nie wie, albo że się na czymś nie zna, natomiast bardzo mnie irytuje sytuacja, kiedy ktoś, nie znając się i nie wiedząc, udaje, często sam przed sobą, że wie i się zna, i to na tyle mocno, by ową wiedzą się wciąż popisywać. Niedawno mieliśmy tu notkę naszego kolegi A-Tema napisaną niemal w całości w języku angielskim, co ciekawe, niemal w całości bardzo źle, i pewnie ja bym się tym nie zainteresował – w końcu każdy ma prawo podejmować różne wyzwania – gdyby nie jedna, nadzwyczaj w opisywanej sytuacji interesująca, deklaracja. Otóż oświadczył A-Tem, że on woli pisać po angielsku niż po polsku, bo w ten sposób jest on w stanie zachować większą precyzję przekazu. Przepraszam bardzo, ale to jest dokładnie ten sam manewr, kiedy mój proboszcz, zamiast „przynajmniej” mówi „bynajmniej”.
       I oto parę dni temu na naszej Szkole Nawigatorów opublikował notkę bloger Gorylisko tytułując ją „All hands on the deck… czyli CPK zbliża się”. Przede wszystkim, daję słowo, że ja nie mam pojęcia, dlaczego bloger Gorylisko postanowił swoją notkę zatytułować w języku angielskim. Ja wiem, że angielski czasem brzmi mocniej i lepiej, niż polski – podobnie zresztą, jak lepiej niż polski, czy angielski brzmi niekiedy francuski, czy niemiecki, zwłaszcza gdy chodzi o to, by tytuł był bardziej zabawny, lub po prostu ciekawszy – tu jednak mam wrażenie, że „wszystkie ręce na pokład” wystarczyłoby w zupełności. Wygląda na to jednak, że kolega Gorylisko postanowił się popisać, zupełnie jak mój ksiądz. No i podobnie jak ksiądz, strzelił tak zwanego kulfona. Normalnie, nie zwracałbym na to uwagi, jednak ze względu na okoliczności, nie mam wyjścia. Otóż „wszystkie ręce na pokład” w języku angielskim jest reprezentowane przez „all hands on deck”. Nie „on the deck”, lecz „on deck”.  To maleńkie „the” w tym akurat kontekście sprawia, że, kiedy nagle widzimy bandę jakiś facetów łażących na czworaka po pokładzie, cały przekaz robi się nieco surrealistyczny.
      No ale znów, nie chodzi najbardziej o ten, było nie było, wcale nie tak kompromitujący błąd, ale o podejście. O intencje, które mi się bardzo nie podobają. W związku z tym, nie będę się więcej znęcał nad kolegą o nicku Gorylisko, tylko wrzucę tu jeden rozdział z mojej książki o języku angielskim, w tym konkretnie konkretnie wypadku, o przedimkach.  Polecam. Również samą książkę.
          


      Kiedy jeszcze pracowałem w szkole, i z różnych względów zależało mi, by bywać na organizowanych przez wydawnictwa imprezach, któregoś dnia udałem się na spotkanie ze współautorką podręcznikowej serii „Masterclass”, Kathy Gude – serii, co warto powiedzieć, ogólnie rzec biorąc bardzo dobrej. I oto w pewnym momencie pani Gude opowiedziała ciekawą historię. Otóż ona, oprócz tego, że wydaje te podręczniki, ma szereg różnych innych zajęć, wśród których jest też przeprowadzanie egzaminów na poziomie proficiency dla studentów z zagranicy, którzy z różnych względów przebywają na terenie Wielkiej Brytanii.
      Gdyby ktoś nie wiedział, należy wyjaśnić, że poziom proficiency to jest poziom już bardzo, bardzo wysoki. Oczywiście on nigdy się nawet nie zbliży do tego, co możemy zaobserwować podczas tak zwanej Olimpiady Języka Angielskiego, przygotowywanej od lat wyłącznie przez jednego dziwnego człowieka nazwiskiem Krzyżanowski, dla jeszcze dziwniejszych młodych entuzjastów języka, niemniej jest to poziom, który w wielu punktach uważam za zbyt trudny nawet dla siebie. Egzamin na poziomie proficiency jest tak trudny, że ja, choćby przez to, że nie potrafię się skupić tak skutecznie, jak wtedy, kiedy byłem młodszy, bym go zwyczajnie przerżnął.
      I oto pani Gude powiedziała nam, że, kiedy ona od lat już obserwuje poziom prezentowany przez osoby przystępujące do tego egzaminu, jest pod wrażeniem, a już pod wrażeniem szczególnym, jeśli mówimy o studentach z Polski. Polacy są wręcz fantastyczni. Jest tylko jeden problem. Otóż oni mogą wiedzieć wszystko, umieć wszystko, poruszać się swobodnie w każdych warunkach językowych, natomiast jednego nie potrafią się nauczyć za żadną cholerę. Przedimków mianowicie. Przedimki, to jest coś, czego Polacy pojąć nie są w stanie.
      Kiedy ona to powiedziała, w pierwszej chwili pomyślałem sobie, że to jest oczywiste: przedimki to jest coś tak trudnego, że z pewnego punktu widzenia, lepiej w ogóle do nich nie podchodzić. Ja do dziś pamiętam, i się tym szczycę, że zauważyłem błąd w użyciu przedimka u mojego kolegi Michała Dembińskiego, a więc londyńczyka przede wszystkim, a poza tym londyńczyka naprawdę wszechstronnie wykształconego. Po chwili jednak, kiedy tylko przypomniałem sobie, że tu akurat mamy do czynienia z ludźmi naprawdę świetnie językowo zaawansowanymi, na tyle świetnie, że przystępującymi z sukcesem do egzaminu proficiency, zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem problem w tym wypadku nie leży poza ową egzotycznością przedimka; czy przypadkiem nie jest tak, że naprawdę nie ma żadnego powodu, byśmy, skoro już mamy pewne ambicje i owe ambicje doprowadziły nas na pewien poziom kompetencji, nawet coś tak w istocie rzeczy trudnego jak przedimki, mogli jednak pokonać?
       Na czym polega problem z owymi przedimkami? Otóż, tak jak to w życiu, na tym, że my w języku polskim czegoś takiego jak przedimki nie mamy. Próba ogarnięcia tego zjawiska, to jest mniej więcej coś takiego, jak próba poprawnego wymówienia słowa fall. Przez to, że w języku polskim ,,o'' to jest ,,o'', ,,u'' to jest ,,u'', a, „a'', to ,,a'', my się w ogóle nie musimy przejmować czymś tak absurdalnym, jak kwestia odpowiedniego otwierania ust po to tylko, by ten, do kogo się zwracamy, wiedział, o co nam chodzi. Inaczej jest, gdy chodzi o język angielski. Tam, bywa, że jeśli nie zrobimy odpowiedniego dziubka, pies z kulawą nogą nie zrozumie, czego od niego chcemy. A zatem, fakt jest taki, że przeciętny Brytyjczyk, jeśli tylko uzna, że kontekst, jaki mu został przedstawiony, jest zbyt wąski, nigdy nie zgadnie, czy to cośmy chcieli powiedzieć to było full, fall, czy fool.
      Z przedimkami jest może nie tak źle, jednak owa różnica nie jest wcale aż tak duża. Decyzja czy w odpowiednim miejscu wstawimy słówko a, the, czy może ani to ani tamto, bywa niekiedy tak dramatycznie nierozwiązywalna, że wielu z nas najzwyczajniej w świecie rezygnuje z tej zabawy i nie wstawia albo nic, albo wstawia cokolwiek, najchętniej to, co mu akurat najlepiej ,,leży''.
       Tymczasem mam wrażenie, że choć – powtórzę to raz jeszcze – ja naprawdę rozumiem rangę problemu, nie widzę żadnego powodu, by się tych przedimków bać aż tak bardzo. Tak jak to zwykle się dzieje w sytuacji, kiedy stajemy przed jakimkolwiek problemem, najważniejszą rzeczą jest uświadomienie sobie, na czym ów problem polega. Jeśli idzie o przedimki, nie jest problemem to, że wielu z nas uważa, że przedimek to jakaś odmiana rodzajnika (bo sama nazwa to tylko rodzaj umowy); nie jest też problemem to, że my nie wiemy, jaka jest różnica między the a a (bo to akurat na ogół wiemy); nie jest nawet problemem fakt, że wielu z nas nie wie, że a czy an, podobnie jak szwedzkie en czy ett oznacza „jeden”, a więc nie można ich używać w liczbie mnogiej, czy przed rzeczownikami niepoliczalnymi, bo tego z kolei można się łatwo dowiedzieć i zapamiętać. Problem polega na tym, że na pewnym poziomie zaawansowania jest Polakowi niezwykle trudno stwierdzić, czy w danym kontekście rzeczownik jest policzalny, czy niepoliczalny, a więc, konsekwentnie, czy przed nim mamy postawić tak zwany indefinite article, czy stawiać nam go pod żadnym pozorem nie wolno. I nie łudźmy się: rzecz nie w tym, że my nie potrafimy pojąć różnicy między policzalnym a niepoliczalnym, bo to akurat są w stanie ogarnąć bardzo małe dzieci, ale w tym, że istnieje przestrzeń, gdzie owa policzalność i niepoliczalność jest tak płynna i niekiedy wręcz niezdefiniowana, że ktoś, dla kogo język angielski nie jest językiem pierwszym, staje niekiedy wobec tego bezradny.
       Weźmy dla przykładu słowo knowledge. Czy knowledge jest policzalna, czy nie? A zatem, czy jeśli mówimy o wiedzy niekreślonej, mamy przed nią prawo postawić przedimek a, czy stawiać nam go pod żadnym pozorem nie wolno? Otóż wszystko zależy od tego, co mamy na myśli, mówiąc ,,wiedza''? Czy chodzi nam o wiedzę, jako konkretną umiejętność, jak to się dzieje w przypadku znajomości języka, na przykład, czy może o wiedzę, jako ogólną mądrość? Albo niech to będzie słowo experience. O jakie to doświadczenie nam chodzi? Czy mówimy o doświadczeniu, jako o zdarzeniu, czy o doświadczeniu życiowym na przykład? To, wbrew pozorom jest z punktu widzenia gramatyki języka angielskiego, kwestia podstawowa, bo od tego zależy, czy na egzaminie profficency, organizowanym przez Kathy Gude i jej kolegów, zrobimy błąd, czy nie.
      Proszę choćby – jeśli już się mamy trzymać tego doświadczenia i tej wiedzy, a do tego na deser trochę rutyny –  rzucić okiem na następujące zdanie:
      I want ... assistant with ... knowledge of French and ... experience in ... office routine.
      A skoro to już mamy przeanalizowane, proszę przy okazji wykonać takie zadanie: ,,Proszę w puste miejsca, o ile jest to konieczne, wstawić a, an, lub the”. Czy ktoś ma może ochotę na żarty?
     To co przy tym jest być może najciekawsze, to fakt, że zdanie, które zacytowałem wyżej, pochodzi ze słynnego podręcznika Thomson (zakładając, że to kobieta) i Martineta (przyjmując że to mężczyzna), gdzie odpowiednie ćwiczenie oznaczone jest, jako ,,średniotrudne”. „Trudna” jest strona bierna, ,,trudne”są zdania warunkowe, ,,trudny” jest nawet ów unreal past, gdzie wszystko, od początku do końca jest budowane dokładnie tak samo, jak w języku polskim, i wystarczy to wiedzieć, żeby się nawet na tym nie zatrzymywać – przedimki Thomson i Martinet traktują, jako takie sobie.
      Dlaczego zatem, ktoś spyta, ja twierdzę, że owych przedimków można się nauczyć? Otóż proszę zwrócić uwagę na to, że ja przede wszystkim mówiłem o studentach naprawdę wybitnych, a poza tym miałem na myśli sytuacje bardzo ekstremalne – takie, jak właśnie mogliśmy zaobserwować na przykładzie z tą asystentką. A takich tak często znowu nie ma. W przeważającej większości sytuacji, w jakich przyjdzie nam się poruszać, wystarczy byśmy, jeśli idzie o te przedimki, mieli informacje podstawowe, a więc to, że the to znaczy ten, a a, natomiast, „jakiś”; że a jest zawsze jedno, a więc nie może występować w liczbie mnogiej, czy gdy mówimy o powietrzu na przykład, czy papierze, a więc w odniesieniu do rzeczowników niepoliczalnych; no i może jeszcze, że nazwy statków są zawsze the, dolegliwości, takie jak przeziębienie, czy ból głowy, a, natomiast choroby piszemy bez przedimka. Cała reszta, to już tak zwane koszta działalności. Nawet przeciętny Anglik, co już tu zostało powiedziane, może się pomylić.

Książka o angielskim listonoszu jest do kupienia w księgarni pod adresem www.basnjakniedziwdz.pl, ale też kilka egzemplarzy mam u siebie w domu, więc zachęcam też do kontaktu na adres k.osiejuk@gmail.com.


6 komentarzy:

  1. Może proboszcz lubi te piosenkę :) https://g.co/kgs/FExt61

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Arkadiusz Balwierz
      Moim zdaniem wszyscy lubią tę piosenkę.

      Usuń
    2. Ogonki na komórce są zdradliwe :)

      Usuń
    3. @Arkadiusz balwierz
      Komórki są zdradliwe.

      Usuń
  2. No tak,proboszcz chyba nigdy nie słuchał mistrza Wojciech Młynarskiego i jego piosenki pt."Bynajmniej'

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @ayrton
      Może słyszał, tylko uznał, że on tam chciał zaśpiewać "przynajmniej nie z panią".

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...