poniedziałek, 11 września 2017

Przypowieść o tym, co się dzieje, gdy polskiemu patriocie zabrać zabawkę

      Wczoraj na moim blogu pojawił się kolejny z całej ostatnio serii nieznanych mi komentatorów, podpisany, jak najbardziej, „prawy”, jak rozumiem, po to, by mi wyjaśnić powody owej zastanawiającej nienawiści, z którą niemal od samego początku mamy tu do czynienia i zamieścił serię linków prowadzących do umieszczonych osiem, czy dziewięc lat temu na licznych prawicowych portalach tekstów dotyczących blogera Toyaha, czyli mnie. Nie mam pojęcia, kim są autorzy owych tekstów, nie umiem sobie kompletnie przypomnieć kontekstu tamtych emocji, powiem szczerze, że nawet nie chciało mi się ich czytać, natomiast, owszem, mam wrażenie, że chyba wreszcie zrozumiałem, skąd się bierze ten nieprzytomny wręcz atak, z jakim mamy tu ostatnio do czynienia. Chodzi o coś, co psychiatrzy nazywają zaleganiem afektu, a co sprowadza się do tego, że, mimo upływu lat, człowiek do tego stopnia przeżywa dawne emocje, że w efekcie nie pozostaje mu nic innego, jak albo samobójstwo, albo morderstwo.
     Jak mówię, nie pamiętam ani atmosfery tamtych czasów, ani tym bardziej konkretnych szczegółów, ale, jak sądzę, generalnie rzecz musi dotyczyć tego, że kiedy zacząłem publikować, już w pierwszej chwili, wielu tak zwanych „polskich patriotów” uznało mnie za swoją wielką nadzieję i szansę, no a kiedy okazało się, że ja się nie nadaję do tego, by kogokolwiek poza samym sobą reprezentować, pozostała tylko owo tak bardzo bolesne rozczarowanie. I nie wierzę, by problemem było to, że w 2009 roku przyjąłem od Onetu nagrodę za blog roku, co niektórzy mi do dziś wypominają, ani tym bardziej o awanturę pod tytułem „Afera Toyaha”, która była od początku do samego końca wynikiem wyjątko perfidnej manipulacji przeprowadzonej przez postsolidarnościową emigrację. I jedno i drugie, to zaledwie pretekst. Rzecz wyłącznie w owych zalegających w duszach tych ludzi żali.
      Korzystając więc z okazji, chciałbym przedstawić jeden z rozdziałów mojej książki „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph” zachęcając oczywiście do czytania reszty. Bez fałszywej skromności, pragnę zapewnić, że nie jest łatwo znaleźć coś równie dobrego.

     Mój bliski przyjaciel jeszcze z dzieciństwa, Andrzej Trojnar, opowiadał mi kiedyś pewną historię związaną z niejakimi braćmi Stokłosami. Zanim jednak powtórzę samą historię, najpierw może opowiem o samych Stokłosach.  Otóż oni mieszkali mniej więcej tam gdzie mieszkaliśmy my, a więc Andrzej i ja. Myśmy ze Stokłosami się nie zadawali z kilku powodów. Przede wszystkim oni bawili się na sąsiednim podwórku, a więc byli obcy, po drugie byli powszechnie traktowani jak ulicznicy, więc rodzice by się nam z nimi bawić i tak nie pozwolili, po trzecie oni nawet na tle innych obcych uliczników robili wrażenie podłe. Oczywiście, każdy z nas ich od czasu do czasu widział, jak się gdzieś tam snują, ale na tym nasze relacje się kończyły. A zatem, jeśli chodzi o Stokłosów, nie było dyskusji.
      Andrzej był moim kolegą w sposób dość szczególny. Z jednej strony chodziło o to, że on był aż 4 lata od nas młodszy, co go z automatu niejako ustawiało na pozycji gorszej, drugiej jednak strony, on był jednym z sześciorga dzieci, które mieszkały w naszej klatce, a więc siłą rzeczy nie można go było tak zupełnie lekceważyć. Znaczenie też miało to, że on miał największe z nas wszystkich mieszkanie, i nigdzie jak u niego nie było tyle przestrzeni, gdzie można się było bawić. Poza tym, ponieważ rodzice Andrzeja byli ludźmi bardzo zamożnymi i mieli nawet prawdziwą gosposię, bywanie u Andrzeja w domu nosiło w sobie zawsze pewną aurę wyjątkowości.
      Otóż niedawno rozmawiałem sobie z moim kumplem Andrzejem Trojnarem o psychologach i o tym, do czego psychologowie mogą być ewentualnie potrzebni, i on mi powiedział, że jego zdaniem psychologowie są potrzebni do tego, by jak ktoś kogoś zamorduje i nikt nie ma pojęcia, co było przyczyną owego szaleńczego kroku, psycholog przyjdzie, człowieka przesłucha i wszystko stanie się oczywiste. Gdy idzie o niego akurat, on zawsze sobie myślał, że gdyby on – człowiek poważny, z piękną żoną, wykształconymi dziećmi i o odpowiedniej pozycji – dziś, a więc mając te swoje ponad już 50 lat,  zamordował braci Stokłosów, tylko psycholog byłby w stanie odgadnąć o co poszło. A pójść mogło wyłącznie o jedno. Któregoś bowiem dnia, on poprosił swoich rodziców, by mu kupili jakąś zabawkę. Kiedy oni odmówili, Andrzej zaczął się awanturować, na co pani Trojnarowa powiedziała mu, żeby tak się nie zachowywał i lepiej pomyślał o braciach Stokłosach, którzy nie mają nawet skromnego ułamka tego co ma on. W tym momencie Andrzeja ogarnęła w stosunku do Stokłosów nienawiść, z którą on nie potrafi sobie poradzić do dziś. Nienawiść w stosunku do ludzi, którzy w sposób jak najbardziej oczywisty pozbawili go ukochanej zabawki. A zatem, gdyby on dziś Stokłosów zabił – to z całą pewnością przez tamten incydent. A to mógłby stwierdzić tylko psycholog.
      A więc zabawki. Zabawki były dla nas w tamtych latach kwestią podstawową i marzenie o tym, by mieć je wszystkie stanowiło treść naszego szczenięcego życia. Nie mam do końca pewności, ale wydaje mi się, że ja miałem zabawek zdecydowanie mało. I to nie dlatego, że wszystko co bym miał, musiałoby się okazać wciąż za mało, ale dlatego że ja ich faktycznie prawie nie miałem. Bardzo dużo fantastycznych zabawek, pewnie jeszcze więcej niż Andrzej Trojnar, miał mój, dziś już nieżyjący, kolega z szóstego piętra, Janusz Skowron. On miał chyba wszystko. Kolejki, plastikowe klocki, samochodziki… no dosłownie wszystko.  Jak idzie o Czesia – dziś również na tamtym świecie – i Piotrka Ładonia, oni mieli niewiele, natomiast co miał Józik Dębski, tego nie wiem, bo on był synem dozorcy i chuliganem, więc u niego raczej nie bywałem. Ale pewnie też niewiele. W końcu, pomijając Andrzeja i Janusza, cała nasza reszta raczej się szczególnie nie wybijała.
      Pamiętam że przez całe dzieciństwo moim pierwszym marzeniem było mieć enerdowską kolejkę typu TT, albo PIK, i globus. Oczywiście, zdalnie kierowany samochód, czy wóz strażacki, albo samolot z migającymi czerwonymi lampkami też były nie do pogardzenia – no bo trudno, żeby było inaczej – ale ta kolejka i globus prześladowały mnie cale moje życie. No i nie muszę wspominać, że tak mi jakoś to życie zeszło, że nigdy ani jednego ani drugiego nie dostałem. Widocznie rodzice uznali, że coś takiego to zwykła fanaberia.
     W sytuacjach więc, kiedy było naprawdę źle i smutno, można było liczyć na to, ze się pójdzie do człowieka, który mieszkał niedaleko, parę metrów dalej, pewnego Zbyszka, który miał wszystko. Ten to miał autentycznie wszystko!  Ja u niego byłem ledwie może dwa czy trzy razy, ale powiem szczerze, że czegoś takiego nie widziałem w całym moim zyciu. Ani u Andrzeja Trojnara, ani nawet u Janusza Skowrona, ani nigdzie na świecie. To co on miał w swoim pokoju przechodziło ludzkie wyobrażenie. Tam się zwyczajnie wszystko świeciło, samo jeździło, wyły syreny, dzwoniły dzwonki, po krzyżujących się torach jeździły pociągi, a światła parowozu się świeciły i dymił się dym. Gdybym dziś miał to z czymkolwiek porównać, to do głowy przychodzi mi tylko pokój zabaw Michaela Jacksona.
     Ciekawa sprawa z tym Zbyszkiem. To była zaledwie połowa lat 60-tych, i ja oczywiście wiedziałem wtedy, i tym bardziej wiem dziś, skąd to co mieli, mieli Janusz Skowron i Andrzej Trojnar. Oni byli moimi kumplami, nasi rodzice świetnie się znali, więc tu tajemnic nie było. Co do tego Zbyszka – to pytanie będzie musiało zostać w zawieszeniu. Szkoda że nie pamiętam, jak on miał na nazwisko. Dziwne w tym wszystkim jest to, że ja do dziś spotykam jego rodziców. Regularnie co tydzień. To są tacy bardzo już starsi państwo, którzy z dwójką bardzo małych dzieci siadają niedaleko nas w naszym kościele. Wyglądają zupełnie zwyczajnie. Ciekawe byłoby wiedzieć, kim jest teraz on, po tych wszystkich latach. No i jak wygląda. Mój znajomy z podwórka Zbyszek. Z podwórka nad milicyjnymi garażami.

To jest zaledwie jeden rozdział. Po resztę proszę się zwrócić do księgarni Coryllusa pod adresem https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/marki-dolary-banany-i-biustonosz-marki-triumph/. Już brak mi sił na powtarzanie, jak bardzo warto.


11 komentarzy:

  1. @sokram
    A coś na temat notki?

    OdpowiedzUsuń
  2. @autor
    Co do notki/urywek z książki/, to uważam, że za dużo tematów, i człowiek gubi sens pańskiego przesłania. Bo to i psycholodzy, zabawki, koledzy, marzenia.
    Nie miałem nigdy takich dylematów. Miałem książki, piłkę nożną i muzykę. Zabawek nie miałem, bo bida panie była :)
    Do pierwszej odniosłem się w komentarzu.

    OdpowiedzUsuń
  3. @sokram
    Skoro "człowiek gubi sens", to proponuję, żeby człowiek się zwyczajnie nie odzywał. A skoro człowiek tu przyłazi tylko po to, by mi dogadywać, to ja będę uwagi człowieka stąd usuwał. Przynajmniej do czasu aż człowiek przestanie sie gubić i zacznie normalnie komentować tekst. Zgoda?

    OdpowiedzUsuń
  4. W szkole podstawowej,lata 70-te,również w mojej klasie był taki "Zbyszek".Wszyscy wiedzieliśmy,że jego ojciec jest milicjantem,chociaż nikt go nie widział w mundurze.Pewnego dnia,aby się wkupić do klasowej"paki" zabrał nas pod nieobecność rodziców do mieszkania,aby pokazać nam pistolet ojca.To było przeżycie,ale w porównaniu z zawartością mieszkania,ówczesny Pewex x5,pistolet nie zrobił na nas już takiego wrażenia.Matko.dopiero teraz sobie uświadomiłem,jak marne miałem dzieciństwo.

    OdpowiedzUsuń
  5. @Dariusz
    Lata 70 i 60 to jednak różnica. Czas który opisuję to pierwsza połowa lat 60. Wtedy chyba jeszcze Pewexów nie było.

    OdpowiedzUsuń
  6. Moje dzieciństwo wypadło na lata 70 i miałem kolegów, których ojcowie byli milicjantami, nie wyróżniali się zbytnio stanem posiadania. Jeden co prawda przynosił, a to kajdanki, a to znowu granat, a nawet raz przyniósł pistolet.
    Kolejkę miałem, taki mały zestaw, to była nuda. Kolejki robiła enerdowska firma Piko, były w dwóch skalach, mniejsze TT i większe, H0, ja miałem tę większą, ale jak mówię, nuda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @redpill
      Nie wiem czy nuda. Ja całe dzieciństwo marzyłem o kolejce TT. Bezskutecznie.

      Usuń
    2. @redpill
      Nie wiem czy nuda. Ja całe dzieciństwo marzyłem o kolejce TT. Bezskutecznie.

      Usuń
  7. Ja też marzyłem i dostałem. Okazało się, że to nuda. Najlepsza makieta była w Składnicy Harcerskiej na Marszałkowskiej, czasem była włączana i jeździło. Ta makieta była wielkości dwóch przeciętnych mieszkań w bloku, ja i moi koledzy musieliśmy za każdym razem składać to na dywanie, a potem rozkładać i chować do pudełek. Kilka razy to się rozłożyło i potem się już nie chciało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @redpill
      W Katowicach porządna kolejka jeździła w Pałacu Młodzieży, z tego co pamiętam, zawsze. No ale możesz mieć rację. Raz że to składanie i rozkładanie mogło dla małego dziecka być okropnie nieciekawe. Poza tym, tak sobie myślę, że aby to było zawsze ciekawe, trzeba by to wciąż rozbudowywać, a i tak kolejka na Marszałkowskiej, czy u nas w Pałacu byłaby zawsze lepsza.

      Usuń
    2. @toyah
      Większość takich wymarzonych zabawek, oprócz może roweru i sprzętu foto, była dla mnie niezmiernie rozczarowująca. No i magnetofon MK125, był trafiony. Następny kupiłem już sobie sam.

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...