środa, 5 maja 2010

Koniec żałoby, czyli panie do środeczka!



Wczorajszy, absolutnie niezwykły i piękny w swojej prostocie, wpis Coryllusa http://coryllus.salon24.pl/177928,na-pokaz zainspirował mnie, bym dorzucił parę jeszcze uwag w kwestii smutku, żałoby, rozpaczy, beznadziei, i tej nieustannej refleksji, jaka wielu z nas od pewnego czasu towarzyszy i zwyczajnie nie pozwala żyć. Jest bowiem, czymś naprawdę szczególnym, że podział, jaki obserwujemy od kilku już lat, wzmocniony dodatkowo tym nieszczęściem, jakie na nas spadło 10 kwietnia, z każdym dniem rozszerza się jeszcze o ten wymiar żałobny. Chodzi mianowicie o to, że kiedy to w dniu, gdy kardynał Dziwisz podjął decyzję o sprowadzeniu szczątków Lecha i Marii Kaczyńskich na Wawel, żądanie żeby tego nie robił i będące tego konsekwencją protesty, nie tylko stanowiły swego rodzaju polityczny happening, nie tylko wyznaczyły koniec żałoby w pewnych środowiskach i w końcu nie tylko odtrąbiło początek kampanii wyborczej, który z takim wdziękiem zaanonsowała Halina Bortnowska, ale właśnie wskazało na bardzo zdecydowane rozszerzenie się tego i tak już potężnego podziału.
Dziś nie trzeba już nawet używać wielu słów, nie trzeba prosić socjologów, politologów, psychologów i innych mądrali o dodatkowe diagnozy. Wystarczy się rozejrzeć, by zobaczyć, że społeczeństwo jest podzielone w taki sposób, że część jest zwyczajnie smutna, a część przebiera aż nogami, żeby nie dość by z tym smutkiem skończyć, to jeszcze zastąpić go jakąś wesołą piosenką.
Coryllus, jak już zostało to dobitnie powiedziane, sytuację pogardy dla naszej żałoby opisał w sposób i wyczerpujący i odpowiednio poruszający, niemniej jednak wydaje mi się, że należałoby tu poczynić pewne uzupełnienie. Otóż jestem niemal pewien, że konflikt między tymi, którym jest smutno a tymi którzy ten smutek widząc wpadają w złość, nie ma natury intelektualnej, lecz jest polityczny lub wręcz emocjonalny. To nie jest tak, że wszyscy ci, o których pisze Coryllus, że każą nam się wreszcie zamknąć z tymi naszymi smutkami, tymi zdjęciami, tymi wspomnieniami, uważają, że śmierć jest brzydka, a żałoba to niepotrzebna strata dobrej energii. Oni, gdyby ich odpowiednio nakręcić, gotowi by byli trzymać odpowiednią żałobę nawet cała lata i to nawet zatłuczonym na śmierć psem, czy koniem. Musieliby tylko tego psa, czy konia żałować i pamiętać, że to co się stało to strata niepowetowana. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że kiedy oni mówią, żebyśmy się ograniczali z tym naszym smutkiem i nie wykorzystywali tragedii dla niskich celów, gdyby tylko była okazja, sami by tę żałobę zajeździli na śmierć. A gdyby tych dwóch błaznów z radia Eska spróbowało im tu coś pomieszać, to by im to radio zwyczajnie zamknęli, a ich samych skazali na natychmiastowe zapomnienie. W sytuacji, z którą mamy do czynienia jest tak, ze oni, nawet jeśli nie uważają, że śmierć Prezydenta to radość i nadzieja na lepsze, to nie widzą w niej nic szczególnie przykrego. Co się mieli posmucić, to się posmucili i nie widzą więcej powodu, żeby utrzymywać nadal ten ponury nastrój. Nawet choćby po to, żeby się poczuć przez chwilę kimś lepszym. A zatem, ich podejście nie jest wynikiem określonej filozofii, lecz wyłącznie nastroju.
Oni tu zachowują się trochę jak ów Basil Fawlty, który na widok Manuela, pogrążonego w smutku stratą chomika, wrzeszczy do niego: „I can’t stand this awful self-indulgence!” Kiedy widząc, jak Manuel chodzi smutny, nie może się zająć niczym sensownym, tylko drze na niego mordę i mu radzi, żeby albo sobie poczytał jakąś książkę, albo poszedł do kina, albo przeszedł się na spacer. Bo on, Fawlty, nie może ścierpieć tego nieustannego rozpamiętywania straty. A więc oni – albo z powodu swojego ruskiego charakteru wiecznie rozedrganych przygodą buców, albo ze względu na autentyczną satysfakcję z powodu tego, że wreszcie szlag trafił kogoś, kto ich dotychczas tylko irytował – widząc nas, jak chodzimy zasępieni, dostają autentycznej cholery i kiedy już nie wiedzą, co z tą cholerą zrobić, to mówią nam, że my tak z całą pewnością udajemy, żeby ich tylko bardziej zezłościć, a jeszcze – nie daj Boże – coś na tym ugrać. Może więc powodem jest to, a może to drugie, ale może też trochę to i trochę tamto. W końcu, w katastrofie pod Smoleńskiem zginął nie tylko Prezydent z żoną, ta Walentynowicz, i jeszcze paru innych pisowców, ale też kilku „swoich”. A więc, gdyby to tylko chodziło o czystą satysfakcję, to tu by się cieszyli, ale z drugiej strony myśleliby czasem o tym biednym Karpiniuku, czy o śp. Krystynie Bochenek. No i może przy okazji jeszcze, od czasu do czasu przewietrzyliby trochę te swoje poszarzałe dusze myślą o tym, że kiedy 96 osób gnie w katastrofie takiej jak ta, katastrofie, jakiej nie było i już prawdopodobnie nie będzie, to, cholera, nie ma żartów. Ale oni tego nie zrobią, bo oprócz zwykłej durnej satysfakcji, oni właśnie tacy są. Obojętni, niewrażliwi i po prostu głupi. I na „swoich” i na „cudzych”. Jedyny odruch emocji, to takie tępe, jednorazowe „Yes!”
Oto przeciwnik, z jakim mamy do czynienia w tych ciężkich dniach. Siedzimy tu, przycupnięci, załamani, często bez żadnej nadziei i szans na pocieszenie. Martwimy się tym co się stało, żałujemy ludzi, którzy w tak strasznych okolicznościach zostali zdjęci z naszego świata, wciąż się zastanawiamy, jak to się stało, dlaczego i po co, i wiemy, że nawet kiedy Jarosław Kaczyński wygra te czerwcowe wybory, to będzie nam tylko trochę najwyżej lżej, ale i tak będziemy płakali i nad zmarłym Prezydentem i innymi Bogu ducha winnymi ludźmi, którzy mu w tej ostatniej wycieczce towarzyszyli. A później i tak będziemy drżeć o los Jarosława Kaczyńskiego i smucić się tym, że przez te wszystkie lata udało się wyprodukować tyle zła, że ono zaczęło zwyczajnie, jakby z automatu, zabijać.
A tam? Dowiaduję się, że na Facebooku pojawiła się grupa młodych działaczy Platformy Obywatelskiej wzywająca do rozprawienia się z Jarosławem Kaczyńskim już w pierwszej turze, bo oni chcą jechać na wakacje, a nie zajmować się głupstwami nie wiadomo jak długo i po co. Oni bardzo chcą, żeby już 21 czerwca Bronisław Komorowski został tym prezydentem, a oni mogli zakrzyknąć „hip hip hurra!” i z pieśnią na ustach udać się na festiwal w Gdyni, albo zwyczajnie gdzieś, gdzie jest wesoło i swobodnie. Jestem szczerze przekonany, że nie ma racji nasz przyjaciel Coryllus, kiedy sugeruje, że oni zwyczajnie mają dość tej żałoby, tych trupów, tych ohydnie czarno-białych zdjęć i tego nieustannego nastroju powagi. To oczywiście też. Ale przy okazji, oni po pierwsze nie wiedzą, co w tym co się stało jest znowu takiego przykrego, a po drugie boją się – ostatnio coraz bardziej – że z tego smutku może się zrodzić coś co im nie tylko nie pozwoli spokojnie pojechać na wakacje, ale jeszcze ich zwyczajnie opęta. A – przepraszam bardzo – opętanym to już naprawdę mało kto chce być. Nawet dla samej frajdy. I nawet ktoś tak zły, jak oni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...