sobota, 17 maja 2008

Do sztambucha dziennikarzom - czyli niech żyją politycy!

Pamiętam, że kiedyś, jeszcze zanim Polska na dobre została podłączona do tzw. “netu”, a dzieci i młodzież starsza nawiązywała przyjaźnie drogą klasyczną, czyli za pośrednictwem Poczty Polskiej, w najróżniejszych czasopismach właśnie dla młodzieży ukazywały się profile osób chcących się zaprzyjaźnić.
Młodszym blogerom powiem tylko, że klasyczny profil wyglądał tak, że pod zdjęciem przedstawiającym jakąś sympatyczną buzię, widniał podpis:
“Kasia z Sopotu, lat 16, lubię czytać, słuchać polskiej muzyki rockowej, uwielbiam Oddział Zamknięty, nienawidzę głupoty i faszyzmu”.
O ile ten faszyzm nigdy mnie nie dziwił, no bo czego mógł nienawidzić wrażliwy chłopak, lub jego szkolna koleżanka? Jeśli nie faszyzmu, no to już tylko nienawiści, ale że głupio było pisać: “Nienawidzę nienawiści”, a pisać “Nienawidzę komuny” już zupełnie nie wypadało, to pozostawał tylko ten faszyzm.
Więc, jak mówię, to rozumiałem.
Nigdy jednak nie potrafiłem zrozumieć, o co chodzi z tą głupotą. Ja na przykład w życiu bym nie powiedział, że najbardziej na świecie nienawidzę głupoty, no bo zawsze się może znaleźć ktoś, kto powie, że ja właśnie jestem głupi, a od czasu do czasu znajdzie się ktoś autentycznie ode mnie mądrzejszy i mi to na domiar złego udowodni.
Powiem więcej. Nawet jeśli miałoby się okazać, że jestem na tyle mądry, że mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że najbardziej ze wszystkiego nienawidzę głupoty, to jakoś nie wypada tak wyjść do ludzi i się pochwalić, że ja akurat owszem, jestem dość mądry.
No ale i to próbowałem jakoś zrozumieć. Pomyślałem sobie, że kiedy jest jeszcze dzieckiem, człowiek potrzebuje czegoś w miarę stałego, na czym można się oprzeć, więc jak widzi, że czegoś nie rozumie, to się złości, mówi, że to coś jest głupie, no a później, że najbardziej na świecie nie lubi głupoty.
Dziś, w Tusk Vision Network wystąpił dziennikarz nazwiskiem Bartosz (kiedyś Bartek) Węglarczyk i powiedział, że on już nie może wytrzymać, jak patrzy na tych naszych głupich polityków. Może zresztą użył innych słów, ale sens był dokładnie taki sam. Że red. Węglarczyk z tą powszechną głupota już nie wytrzymuje.
Zdziwiło mnie to wystąpienie o tyle, że jego autorem nie był, jak już wpomniałem, Bartek, ale Bartosz. Ale to nie wszystko. Dzieci sprzed lat, gdy mówiły, że nienawidzą głupoty, to nie dodawały, że chodzi im o polską głupotę. Bartosz Węglarczyk natomiast, zupełnie poważnie, powiedział, że on się bardzo cieszy, że nie musi się już zadawać z polskimi politykami i w ogóle uczestniczyć w tej polskiej głupocie, bo głównie spędza czas z politykami zagranicznymi.
Zupełnie niezrażony tym swoim początkowym wyskokiem, po chwili, komentując sytuację w polskim lotnictwie wojskowym, rozsiadł się w TVN-owskim fotelu z takim ruskim uśmiechem i powiedział, że on już nie może wytrzymać, jak patrzy na różne elementy życia publicznego w Polsce, gdzie większa ich część jest na ogół opanowana przez tandetę i amatorstwo.
Gdyby Bartosz Węglarczyk do tej zdegenerowanej grupy dorzucił dziennikarzy, to może bym mu wybaczył, choć niechętnie. On jednak, na sto procent o dziennikarzach nie myślał. Z jego światłej wypowiedzi wynikało jednoznacznie, że dziennikarze polscy trzymają, jako jedyni, poziom światowy.
I to mnie prowadzi do głównej części mojej refleksji. Głównej, i w gruncie rzeczy stanowiącej jej epilog. Otóż z jakiegoś powodu, utarła się opinia, że, pomijając tzw. pisiaków, najgłupsi w Polsce są politycy. Politycy i – co swoją drogą bardzo ciekawe – policjanci. Cała reszta jest głupsza lub mądrzejsza, ale nikt nie jest tak głupi, jak politycy (i policjanci). Jednocześnie, najmądrzejsi są dziennikarze i to oni mają największe prawo, żeby przedstawiać społeczeństwu dzieje głupoty w Polsce.
Proszę zwrócić uwagę, jak reaguje na przykład red. Rymanowski, albo jakiś inny Sekielski, kiedy któryś z gości w ich programie zagapi się i zwróci się do niego per “panie pośle”. Reakcja jest niezmienna; “Ha, ha, ha. Panie ministrze, pan mi chyba źle życzy!”
Zupełnie, jakby ktoś zaproponował Rymanowskiemu (czy Sekielskiemu), żeby na przykład zatrudnił się, jako kelner w domu publicznym. Podczas gdy on jest przecież aż dziennikarzem.
Wczoraj wieczorem, wspomniany Rymanowski, rozmawiając z ministrem Zdrojewskim, zapytał: “Czy to prawda, że pan ma dzisiaj urodziny”. Okazało się, że nie. Nieprawda. Zdrojewski “dziś” urodzin nie ma. Powstaje problem, dlaczego Rymanowski zadał to pytanie. Skąd mu przyszło do głowy, że Zdrojewski ma “dziś” urodziny? Czy ktoś mu powiedział? Czy coś mu się pomyliło?
Oczywiście jest to drobiazg, jednak z punktu widzenia roboty, za którą Rymanowskiemu płacą, równie dobrze mógł pan redaktor zapytać: Czy to prawda, że jest pan bratem tego słynnego piosenkarza Zbigniewa Ziobry? Na przykład. Mniej więcej tak samo bez sensu.
I Rymanowski nie jest tu wcale postacią symboliczną, choć wystarczy obejrzeć sobie dowolny występ pana reaktora w programie Kawa na ławę, by widzieć, że i on akurat jedynie potrafi uśmiechać się jak dziecko i od czasu do czasu przerywać rozmowę, bo do słuchawki mu powiedzieli, że trzeba zmienić temat, albo, że czas na reklamy.
Otóż odnoszę nieodparte wrażenie, że choćby Kolenda-Zaleska, albo niejaki Maciej Warasiński, są bez porównania bardziej od Rymanowskiego niekompetentni – że każdy najgłupszy, najbardziej tandetny polityk jest po stokroć lepszy, sprawniejszy i inteligentniejszy od większości dziennikarzy.
Każdy, pierwszy lepszy polityk, mówi płynniej, poprawniej, inteligentniej od wielu – podkreślam, wielu, oczywiście są chlubne wyjątki – podobno wybitnych dziennikarzy. I odwrotnie: nie trzeba być szczególnie czujnym obserwatorem; wystarczy tylko pooglądać jakąkolwiek telewizję – wcale nie koniecznie Superstację – w jakikolwiek dzień, żeby obejrzeć sobie wszystkie najbardziej drastyczne przykłady niekompetencji dziennikarskiej na każdym możliwym poziomie: języka, logicznego myślenia, inteligencji, czy zwykłego sprytu.
Skąd ta cała sytuacja? Choćby stąd, że kiedyś, w swoim życiu, według najbardziej obiektywnych standardów, każdy dowolny polityk okazał się lepszy od wszystkich pozostałych konkurentów. Każdy z nich kiedyś wygrał i odniósł autentyczny sukces. W swojej dzielnicy, w swojej wsi, w swoim mieście. Wszystko jedno gdzie, ale zawsze gdzieś. Czy to ktoś tak wyjątkowy, jak Jacek Kurski, czy też ktoś tak wyjątkowo słabiutki, jak Sławomir Nowak.
Powiem więcej, lepsi od innych okazali się nawet poseł Wenderlich, posłanka Synyszyn, czy nawet Donald Tusk. Możemy ich nie znosić, nie zgadzać się z nimi, uważać, że jako ludzie są głupi i niscy, ale w swojej branży, czyli w polityce, o niebo lepiej wykorzystali ten swój ewangeliczny “talent”, niż ktoś taki, jak na przykład Mikołaj Lizut w dziennikarstwie.
A jeśli są teraz ogólnie znani i – jak mówię – często nawet znienawidzeni, to wyłącznie w związku ze swoimi osobistymi zaletami. Dzięki osobistemu wysiłkowi i osobistej skuteczności, a nie przez to, że kolega taty, albo brat kumpla coś obiecał, a później pomógł i załatwił.
Ani nie przez to, że człowiek znał trochę język włoski (dla przypomnienia, Boniek po włosku tez “wymiata”) i w momencie, jak umierał Papież, przebywał akurat w Rzymie.
Albo wreszcie też nie przez to, że kiedyś pisał beznadziejne recenzje filmowe w Gazecie Wyborczej, później wyjechał z niewiadomych przyczyn do Ameryki, a po paru latach wrócił i został przez któregoś ze swoich szefów wyznaczony do wypowiadania się na tematy międzynarodowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...