czwartek, 18 sierpnia 2011

On się nazywa Pałasiński. Jacek Pałasiński

Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, z tego, że ten typ skojarzeń ma się tu trochę jak pięść do nosa, jednak ze skojarzeniami już tak jest, że one są, i na to nic już nie można poradzić. Inna sprawa, że i tak akurat innych w zasięgu mojej pamięci nie ma, więc siłą rzeczy, tak jak jest, musi zostać. O co chodzi? Otóż w swoim „Roku 1984”, Orwell w pewnym momencie opowiada, jak to Winston próbuje sobie przypomnieć coś z czasów, kiedy świat był względnie normalny, i właściwie jego pamięć rozbija się już na samym początku o następujący dylemat: czy to co on sobie niby przypomina, działo się naprawdę, czy może mu się tylko tak zdaje. Ja tę niezwykłą powieść czytałem już bardzo dawno temu, a więc nawet w tej chwili nie umiem powiedzieć, czy to chodziło tylko o kasztany, czy aż o dzwony kościołów, niemniej problem był właśnie taki – że nowy świat jest już tak bardzo inny od tamtego, który został ostatecznie starty z powierzchni ziemi, a jednocześnie też robi wrażenie czegoś tak naturalnego, że istotnie, wszystko co kiedyś może i było, wydaje się dziś tak egzotyczne, że aż nierzeczywiste.
Przypomniał mi się ten Orwell na poziomie tak trywialnym i bylejakim, jak trywialny i byle jaki jest bohater tych refleksji, i, przyznam, że mam w związku z tym trochę wyrzuty sumienia, no ale skoro słowa płyną, nie należy im przeszkadzać. Nawet kiedy płyną wodą tak brudną i lichą. Mam otóż wrażenie, że był taki czas, kiedy dziennikarze zatrudnieni w najróżniejszych telewizyjnych stacjach, czy gazetach nie mogli brać udziału w reklamach zamawianych przez firmy zewnętrzne. A więc, jeśli ktoś taki jak na przykład redaktor Lis miałby ochotę za ciężkie pieniądze wystąpić w reklamie jakiegoś banku, czy towarzystwa farmaceutycznego, musiałby najpierw przestać być dziennikarzem TVP. O ile sobie przypominam, był nawet taki przypadek, że któraś z dziennikarek TVN-u wystąpiła w jakiejś zewnętrznej reklamie i z tej okazji została wywalona z pracy, a myśmy wszyscy sobie myśleli, że wiele na tym nie straciła, bo sobie pewnie jakąś nową pracę łatwo znalazła, natomiast co za tę reklamę dostała, to jej.
Czemu i skąd takie przepisy? Wydaje mi się, że powód dla ich wprowadzenia był tak samo oczywisty, jak fałszywy. Chodziło o to, by nie budzić podejrzeń, że dziennikarze publicznych mediów – publicznych w sensie tym, że kierowanych do opinii publicznej – są uzależnieni od jakichkolwiek innych od tej właśnie opinii agend i wpływów. Żeby nikt nie miał powodu sądzić, że taki, skoro już o nim mówimy, Tomasz Lis może w swojej publicznej misji kierować się interesem na przykład jakiegoś banku, który mu płaci za jego usługi. Jak mówię, reguła ta była tyle oczywista, co fałszywa, choćby z tego względu, że ostatnią rzeczą, jaką o sobie mogą powiedzieć tak zwani niezależni dziennikarze, jest to, że oni są właśnie niezależni, i to akurat wie każde w miarę choćby przytomne dziecko. No ale przepis był i wszyscy sobie z nim jakoś musieli radzić.
Dziś, kiedy widzimy tak bardzo wyraźnie, jak najprzeróżniejsi dziennikarze choćby takiego TVN-u, od Kuby Wojewódzkiego poczynając, przez Szymona Majewskiego, a kończąc na Tomaszu Zubilewiczu sprzedają się bez żadnych problemów wszystkim, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z bankiem, czy firmą farmaceutyczną, czy wreszcie siecią komórkową, jedynym pytaniem, jakie możemy sobie zadawać, jest już tylko to, czemu jeszcze nie wzięli się za tę robotę Grzegorz Miecugow, czy Monika Olejnik. Bo to istotnie jest zagadka przedziwna.
No ale przez to, że, z jednej strony, nasza świadomość tego, że żaden z nich nie jest ani obiektywny, ani niezależny, ani samodzielnie myślący, jest już naprawdę oczywista, a z drugiej, sami dobrze widzimy, co się tam wyprawia na poziomie tej niezwykłej już prostytucji, może się bardzo łatwo zdarzyć, że nagle, na wspomnienie czasów minionych, zaczniemy przecierać sobie oczy i pytać: „Czy to rzeczywiście tak było? Śmieszne.” A przed nami otwiera się przestrzeń wolności tak już szeroka, że nie ma właściwie absurdu, który nie mógłby zostać przyjęty, jako coś całkowicie zrozumiałego i naturalnego. Weźmy takiego Jacka Pałasińskiego. Załóżmy że któregoś dnia okaże się, że on zostaje zatrudniony jako pierwszy medialny doradca szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, i na zmianę, albo prowadzi ten swój zabawny program o świecie według Jacka, albo występuje na konferencjach prasowych i tłumaczy, dlaczego należy podsłuchiwać telefoniczne rozmowy Jarosława Kaczyńskiego, a robi to, dajmy na to, w takim stylu: „Niech się, pani redaktor szanowna, skurwysyn cieszy, że jeszcze żyje”. Po czym pędzi do studia, bo tam już na niego czeka któraś z jego koleżanek, by powiedzieć: „To o czym nam dziś opowiesz, Jacku?” A on na to: „Dziś, Agato, będzie o pięknej Krecie”.
Absurd? Pewnie że tak. Sam to nawet wcześniej powiedziałem. Tyle że to jest absurd w świecie, który powoli odchodzi w przeszłość. Dziś do Hiszpanii przyleciał Benedykt XVI i mieliśmy wszyscy okazję obejrzeć na ekranach naszych telewizorów bezpośrednią transmisję z tego wydarzenia. Telewizja TVN24 na tę okoliczność do pracy wysłała aż dwóch swoich zawodowców, w tym właśnie samego specjalistę od religii jednocześnie i spraw międzynarodowych, Jacka Pałasińskiego. Pałasiński tym razem wprawdzie ani razu nie użył wobec Ojca Świętego epitetu „kruchutki staruszek”, ani też o zmarłym Janie Pawle II nie mówił „późny”, ale myślę sobie, że to pewnie była jakaś instynktowna reakcja na to, jak on sam dostrzegł, jak ciężka demencja złapała za mózg jego samego. O tym jednak za chwilę, bo najpierw chciałbym dokładniej pokazać, kogo mamy przed sobą, kiedy mówimy o Jacku Pałasińskim. Otóż Jacek Pałasiński, o ile mi wiadomo, jeszcze w reklamach nie występuje, natomiast prowadzi swój blog. I, wbrew temu, czego ktoś mógłby się spodziewać, nie jest to blog o pracy dziennikarza, albo o wspomnieniach Pałasińskiego z pobytu we Włoszech, ale normalny, pełen autentycznego mięsa, blog polityczny, myślę, że pod wieloma względami jeszcze bardziej wyrazisty, niż ten nasz. Popatrzmy na następujący fragment. Jarosław Kaczyński przybył na Jasną Górę na spotkanie Rodzin Radia Maryja i powiedział, że przed sobą widzi Polskę. Pałasiński na to pisze tak:
Nie uwłaczając nikomu, to, Panie Premierze, na Jasnej Górze stała przed Panem Polska na zasiłku, Polska najmniej twórcza, Polska nie umiejąca produkować bogactwa, Polska niewykształcona, Polska zaściankowa, Polska nieprzygotowana do stawienia czoła wyzwaniom współczesności, Polska zabobonna, Polska czerpiąca swą siłę do przetrwania z chorobliwej nienawiści do wszystkiego co czyste, szlachetne i mądre, Polska, która podzieli się wedle własnego życzenia, Polska mentalnie zakorzeniona w komunizmie, Polska, która za Polskę nigdy się nie biła, Polska budująca dla Polaków małe, krzywe i szare domy, Polska nie potrafiąca nawet wybudować gładkiej szosy, Polska rozkradająca własność prywatną i publiczną, Polska z pochodów na 22 lipca, Polska szmalcowników i donosicieli, Polska podła i głupia. To Pan wybrał sobie taką Polskę i chce do niej przynależeć. My nie”.
Wbrew pozorom, na mnie największe wrażenie z tego potoku czarnych glutów, nie zrobił jego środek, lecz początek i koniec, a dokładniej to, otwierające całość, „nie uwłaczając nikomu”, i zamykające ją „my”. Oczywiście, owo „nie uwłaczając nikomu”, w swojej tu akurat szczególności, jest bardzo typowe. Ono należy do tej bezcennej skarbnicy polskiej postkomunistycznej obłudy, rozpoczynającej się jeszcze na początku lat 90. od oświadczenia któregoś z udeckich polityków o jedzeniu nożem i widelcem, a kończącej się na dniu dzisiejszym i tej tuskowej bablaninie o miłości i empatii. Jednak jego szczególność jest równie uderzająca, ze względu na osobę samego Pałasińskiego. Ale o tym znów, ale za to, w ramach wieńczącej całość konkluzji, za chwilę, bo teraz trzeba coś powiedzieć na temat tego „my”. Na początku tego wpisu pisałem o skojarzeniach. Otóż kiedy czytam ten tekst z blogu Jacka Pałasińskiego, nie mogę nie wspomnieć „niemieckiego” skeczu Monty Pythona, kiedy to któryś z nich, przebrany za oficera Gestapo, wyciąga do nas palec w czarnej, skórzanej rękawiczce i mówi: „Vee know vot you did. Vee have seen your acts. Vee vill make you suffer and beg for mercy”. Jakoś tak. I teraz czytam to “my” Pałasińskiego I słyszę to prześmiewcze “vee”. To jest oczywiście bardzo komiczne, ale pewien dreszcz po plecach, owszem, przechodzi. Trzeba tylko red. Pałasińskiego trochę przylizać, no i nieco inaczej mu przystrzyc ten ruski wąsik.
Oglądałem zatem w telewizji transmisję z przylotu Benedykta XVI do Madrytu i do moich uszu dotarł komentarz Jacka Pałasińskiego o takiej urodzie, że aż to wszystko postanowiłem specjalnie na potrzeby tego bloga spisać. Proszę się wczuć. Samolot ląduje, otwierają się drzwi i słyszymy relację Jacka Pałasińskiego:
Już szef ceremoniału… he, he… zszedł, no i teraz wreszcie moment klu. Benedykt XVI stawia stopę, za nim kardynał… no i powitanie z królem. Juan Carlos Bourbon, Juan Carlos Pierwszy, który swe dzieciństwo spędził w Rzymie, nota bene, na wygnaniu… eee… chciałoby się powiedzieć obok królowa Sofia, jako się rzekło spadkobierczyni… eee… dynastii królów greckich. No i takie dość jeszcze właśnie na schodach. Część purpuratów stoi jeszcze, to tak w stu procentach niezgodne z… eee… protokołem, no ale… he, he… mamy do czynienia z dniami młodzieży, więc tu tak często protokół… eee… niestety często nie wystarcza”.
Słuchaliśmy tego Palasińskiego, jednocześnie, zupełnie jak nie z tego świata, widzieliśmy na ekranie Króla, Królową, Papieża Benedykta, tych wszystkich kardynałów.. i wyliśmy ze śmiechu. A kiedy już nam przeszło, i śmy się uspokoili, ja sobie przypomniałem te wszystkie wcześniejsze występy tego kosmity i pomyślałem sobie, po jaką cholerę on prowadzi ten swój blog. Ja rozumiem Wojewódzkiego i tę jego reklamę komórek, albo Majewskiego z tym bankiem. No, to są autentyczne pieniądze, których głupio nie brać, jak dają. Ale blog? Czy on naprawdę nie ma co robić w domu, tylko pluć na Prawo i Sprawiedliwość i ludzi, którzy je popierają? Rozumiem, że Walter pozwala, a może nawet i wspiera takiego typu aktywność, no ale czyż on nie ma niczego innego do roboty? Myślałem tak sobie, myślałem, i przyszły mi do głowy dwie rzeczy, i to już nie wiem kompletnie, która dla Pałasińskiego jest bardziej okrutna. On może mieć faktycznie mentalność takiego gestapowca ze skeczu Monty Pytona i to „vee” go tak rajcuje, że nie jest w stanie się powstrzymać. W telewizji nie dają, to on pisze na blogu. Druga opcja jednak jest taka, że Pałasiński czuje jakoś pół-świadomie, że jest debilem, który, o ile mu czegoś nie napiszą na kartce, to nie da sobie rady. Jednak przez to, że był akurat na tej placówce w Rzymie, kiedy umierał Jan Paweł II i jakimś cudem złapał tę popularność za nogi, to teraz musi się męczyć, i wszyscy tę mękę widzą, i ją jakoś zapamiętują. I stąd się on tak rwie do tego pisania, żeby pokazać ludziom, że on naprawdę umie coś powiedzieć tak bardziej inteligentnie. Tak jak to robią jego inni wykształceni koledzy. No i stąd się wzięło to „nie uwłaczając nikomu”. A ja się tylko zastanawiam, czy mu ten wordowski korektor nie musiał poprawić „uwłączając”. W sumie ciekawe, prawda?
Ten blog, jak wiemy, od samego początku służy wszystkim chętnym ludziom dobrej woli. Za darmo i bez ograniczeń. Jednak jeśli ktoś ma możliwości i chęci, bardzo proszę o finansowe wspieranie go pod podanym obok numerem konta. Każdy gest przyjmę z najwyższą radością i wdzięcznością. Dziękuję.

środa, 17 sierpnia 2011

O życiu na dobrych falach

Ponieważ ostatnio zebrało mi się na wspomnienia, nic nie zaszkodzi, jeśli i dziś – choćby tylko na początek tego tekstu – trochę sobie powspominam. W maju roku 1990 powstało Porozumienie Centrum, a ja, we wrześniu tego samego roku, do tego Porozumienia Centrum, w sposób jak najbardziej oficjalny, wstąpiłem. Oficjalny, a więc nie na takiej zasadzie, że coś tam komuś powiedziałem, ale z tymi wszystkimi składkami, zebraniami i całą konieczną resztą, włączając w to i to, że we wszystkich towarzyskich sytuacjach, od czasu do czasu, zmuszony byłem do odpowiadania na pytania typu: „Krzysiu? Ty chyba żartujesz???” Trzymałem się i Jarosława Kaczyńskiego i każdego firmowanego przez niego projektu bez przerwy przez wszystkie te lata, aż do czasu, gdy Porozumienie Centrum zostało doszczętnie i skutecznie przez Służby rozbite. Ale i wtedy też, nie poszedłem nigdzie indziej, lecz tkwiłem przy Jarosławie Kaczyńskim, i tak już mam do dziś.
Rok 1990, jak może część z nas pamięta, to był rok, w którym Polska wolna i suwerenna wierzyła w to, że dla bezpiecznej przyszłości i skutecznej nadziei, prezydentem powinien zostać Lech Wałęsa i nikt inny. Raz, że to jednak był Wałęsa, ale też z tego powodu, że nikt inny tym prezydentem nie mógł wówczas zostać. Porozumienie Centrum w dużym stopniu stanowiło inicjatywę, której podstawowym celem było zatrzymanie projektu, który miał w planie przejąć w Polsce wieczną władzę, a której beneficjentem miały być środowiska związane z jednej strony z Gazetą Wyborczą, a z drugiej z tak zwanym „reformatorskim skrzydłem PZPR”. Takie to były czasy, takie plany, taka walka, a naszą bronią w tej walce – jak trudno w to dziś uwierzyć! – był właśnie nie kto inny, jak Lech Wałęsa. Bardzo się zaangażowałem w to, by Tadeusz Mazowiecki, a z nim cała ta banda, której dzisiejszą emanacją jest sam Donald Tusk i Spółka, dostali wtedy lanie, i kiedy Lech Wałęsa został prezydentem, byłem bardzo szczęśliwy.
Kampania wyborcza, która ostatecznie doprowadziła do tej, jak się okazało, nieszczęsnej, a mimo to jedynej wówczas możliwej, prezydentury, była bardzo piękna i pełna dobrych emocji. Przede wszystkim, my, jako oczywiści zwycięzcy, prowadziliśmy ją bez jakiejkolwiek agresji, złości, nerwów, czy choćby strachu. Nosiliśmy te znaczki z prostym napisem „Tak”, i ile razy naprzeciwko nas pojawiali się oni, z coraz bardziej przerażoną nienawiścią, wzruszaliśmy jedynie ramionami i dalej robiliśmy swoje. Fajne to były dni. Pamiętam, że dzień za dniem stałem na tym niby rynku w Katowicach, rozdawałem te ulotki, znaczki, książeczki, czując jak potężna siła za mną stoi, a jednocześnie ze wszystkich stron nacierały na mnie twarze ludzi, które szyderczo pytały, czy ja przypadkiem nie zwariowałem, wierząc że Wałęsa ma jakiekolwiek szanse wygrać z panem Tadeuszem. Oczywiście, nie twierdzę, że było łatwo. Już wówczas System miał opracowany ten plan, który dziś z takim sukcesem wciela w życie, a polegający na tym, że nam się wmawia, że tak naprawdę jesteśmy zupełnie sami. A tamtym, że za nimi stoją właściwie wszyscy. Tym bardziej jednak nasze zwycięstwo było tak słodkie, a ich porażka – tak pełna wściekłości.
Stało się jednak tak, że przez te wszystkie lata – pomijając tamten epizod z roku 1990 – wspierałem Jarosława Kaczyńskiego cicho i spokojnie, i właściwie do czasu jak zacząłem prowadzić ten blog, jedyny praktyczny gest, jaki wykonałem na poziomie czystej polityki, to było wstąpienie do Prawa i Sprawiedliwości, a i to też, bardziej właściwie jako symboliczny, niż praktyczny gest, dopiero po tym, jak rząd PiS-u został w praktyce obalony. Dziś, w związku ze wspomnianym kandydowaniem – no i, może przede wszystkim, przez to, że ludzie PiS-u w okolicy dowiedzieli się, że zbijam bąki, zostałem poproszony o to, by – tak jak kiedyś, przed dwudziestu laty, pójść na katowicki rynek, i tym razem już w kompletnie nowych okolicznościach – niech żartobliwie będzie, że przyrody – namawiać do głosowania na PiS. W związku z tym zdarzeniem, chciałem przekazać tu parę, moim zdaniem, bardzo dobrych informacji.
Otóż moim zadaniem w tym dzisiejszym dniu było siedzenie na przystanku tramwajowym, pod pisowskim parasolem, obok jakiegoś nieznanego mi Dominika, i przez pięć bitych godzin zbieranie od nieznanych mi, a popierających Prawo i Sprawiedliwość osób, podpisów pod listami do Sejmu i Senatu. Przyznam szczerze, że szedłem na ten przystanek bardzo niechętnie. Przede wszystkim, jestem dziś o całe dwadzieścia lat starszy od tamtego człowieka, który rozdawał pro-wałęsowskie materiały wyborcze, a i czasy też robią wrażenie znacznie bardziej nerwowych, niż kiedyś, a ja nie miałem za bardzo chęci na użeranie się z bandą wściekłych gówniarzy, którzy na sto procent przyjdą, żeby pluć czy to na Lecha Kaczyńskiego, czy – to już ci bardziej delikatni – na wciąż jeszcze żyjącego Jarosława. Poza tym, ja – jak sądzę – dość dobrze znam moje miasto i jego zdolności okołopolityczne, i też jakoś głupio było mi czekać aż te smutne pięć godzin miną, tracąc czas na nudnym przyglądaniu się, albo obojętnemu, albo, dla odmiany, plującemu złością, tłumowi.
I oto, proszę sobie wyobrazić, tłum ani nie było obojętny, ani plujący złością. Na widok parasola z przyczepionymi pisowskimi tabliczkami, przychodziło do nas bardzo dużo osób. I starszych, i młodszych, i w średnim wieku, i kobiet, i mężczyzn. Ludzie byli weseli, zatroskani, smutni, skupieni, wszyscy bardzo sympatyczni i, co niezwykle ciekawe, bardzo ciekawi rozmowy. Praktycznie nie pojawili się tak zwani wariaci, których, jak wiemy, zawsze jest wszędzie pełno. Nikt nie przeklinał, nikt się nie złościł. Nie padło ani jedno słowo o bandytach, o żydach, o zdrajcach. Przychodzili tacy, którzy mówili, że tylko Kaczyński, ale też i tacy, którzy byli pełni wątpliwości. Przyszedł jakiś chłopak, który chciał koniecznie wiedzieć, jakie mamy gwarancje, że, kiedy PiS dojdzie do władzy, to cokolwiek się zmieni na lepsze. Był też człowiek dużo młodszy ode mnie, który powiedział, że on nie będzie głosował na byle kogo i koniecznie chciał wiedzieć, co ja w życiu osiągnąłem takiego, że on może mi zaufać. I też sobie pogadaliśmy. Niekiedy ludzi było tak dużo, że trudno się było zorientować, co się wokół dzieje. Dla sprawiedliwości, przyznam, że przyszedł też pewien starszy pan, który powiedział, że on na wybory nie pójdzie, bo on już nie wierzy nikomu, poza swoją córką, którą zdążył jeszcze pod koniec życia spłodzić. Niesamowite! Ale był uśmiechnięty i wesoły.
Przez te pięć godzin nie pojawił się nikt – dosłownie nikt – kto by choćby półgębkiem zadeklarował, że będzie głosował na PO.
W pewnym momencie pojawił się pewien pan, który stwierdził, ze ten nasz parasol wygląda strasznie nędznie, jak go porównać ze stojącym kilka ulic dalej parasolem Platformy, na co drugi, przyznał, że owszem. Choćby przez to, że tam siedzą cztery panieneczki w krótkich spódniczkach, a nie jakiś stary dziad i jakiś byle jaki chłopak. Wszyscyśmy się oczywiście roześmiali, a ja, po skończonym dniu, tak dla sprawdzenia sytuacji, poszedłem w stronę tych panienek ze zdjęciem Kazimierza Kutza i… wszystko się zgadzało. Parasol był prześliczny, dziewcząt było sztuk cztery, Kutza akurat nie zauważyłem, ale za to też nie zauważyłem nikogo więcej. Tylko ten śliczny parasol, te cztery lalunie i pełna, czysta nuda. W dodatku nuda, która robiła wrażenie, jakby trwała już od dłuższego czasu i jeśli ona jeszcze nie eksplodowała, to tylko dlatego, że owe panieneczki najwidoczniej właśnie znalazły sobie jakiś temat do rozmowy, i to owa właśnie rozmowa skutecznie trzymała je przy życiu. One wyglądały tak rozkosznie, że w pewnym momencie nagle pomyślałem sobie, że może nie byłoby źle podejść tam i zadać im jakieś proste pytanie, na przykład, jak ma na imię obecny prezydent Polski. A później napisać na ten temat jakiś wesoły tekst. No ale, machnąłem ręką. I stąd, to już będzie wszystko.
Zachęcam do wiary. No i tradycyjnie, proszę o finansowe wspieranie tego bloga, bo – tak jak już wspomniałem temu panu od osiągnięć – to niemal wszystko, co dotychczas udało mi się w moim życiu zdobyć.

O fartuszku za dwie dychy i końcu wakacji

Długi weekend minął mi dokładnie tak samo jak długi tydzień i długi miesiąc, a więc tak sobie, tyle że może szybciej, niż działo się to jeszcze rok temu. Mogłoby to oczywiście świadczyć o tym, że się starzeję, ale mówią mi mądrzy ludzie, że życie stawia przed nami tyle ofert, a każda z nich ciekawsza od drugiej, że szybki upływ czasu wcale już nie dotyczy ludzi starszych, ale w ogóle każdego, kto jakoś tam w to życie się angażuje, włączając w to nawet małe dzieci. Inna sprawa, że ja tych ofert za bardzo nie widzę, no ale kto wie, czy one nie są jakoś tak sprytnie ukryte, że niby ich nie ma, a jednak są. I przyśpieszają to moje życie właśnie tak dyskretnie.
Wymieniłem sobie dziś mailową korespondencję z naszą koleżanką Marylką i poskarżyłem się jej, że gniję, na co ona zapewniła mnie o tym, że mnie świetnie rozumie, ponieważ kiedyś sama bardzo skutecznie przeżywała ów stan gnicia. Oczywiście zrobiło mi się raźniej, tyle że przy tym, nagle przypomniałem sobie coś z bardzo już zamierzchłej przeszłości i to wspomnienie stało się tak intensywne, ze nie dość, że podzieliłem się nim z samą Marylką, to wygląda na to, ze będę się musiał nim podzielić i z tymi, którzy jakimś cudem jeszcze czytają te wpisy.
Otóż jeszcze w pierwszej połowie lat 70-tych, kiedy nie dostałem się na studia, poszedłem pracować do takiego typowego peerelowskiego domu handlowego w Katowicach, gdzie przyszło mi sprzedawać obywatelom popsute telewizory, popsute radia i z jakiegoś jednak powodu na ogół sprawne magnetofony. Jeśli ktoś planuje od razu mi przypomnieć, że ja już o tym pisałem i powinienem szybko zmienić temat, to od razu odpowiadam, że wiem, tyle że ja dziś nie o tym, ale o czymś obok tego. Przyszedłem więc pierwszy raz do pracy, stanąłem ładnie przy ladzie, w takim bardzo gustownym granatowym fartuszku, pojawił się pierwszy klient i zapytał, czy są magnetofony ZK-120. Ponieważ nie wiedziałem, powiedziałem grzecznie, że zapytam, poszedłem do mojego kierownika, spytałem, czy są magnetofony ZK-120, on mnie na to z porozumiewawczym mrugnięciem poinformował, że są w magazynie, ja wróciłem do mojego pierwszego klienta, powiedziałem mu, że zaraz przyniosę, no i mu przyniosłem. Kiedy on już odchodził z dokonanym zakupem, włożył mi do kieszeni mojego granatowego fartuszka jakieś pieniądze. Trudno mi jest dziś powiedzieć, ile to było, bo w ogóle słabo pamiętam, jakimi sumami obracaliśmy w tamtych czasach, ale powiedzmy, że jakieś 20 zł.
Ja oczywiście, ani nie byłem przygotowany na coś takiego, ani tym bardziej nie liczyłem na to, że on mi w ogóle będzie dawał jakiekolwiek ekstra pieniądze, ale, jak się okazało, ten akurat klient był zaledwie pierwszym z całego szeregu klientów, którzy z jakiegoś powodu uznawali, że sprzedawcy należy dać napiwek za to, że ich uprzejmie obsłużył. Po pewnym czasie doszło do tego, że klienci wrzucali mi do kieszeni tego mojego fartuszka tyle pieniędzy, że ich wielkość zaczęła parokrotnie przewyższać to, co ja tam w tym sklepie zarabiałem oficjalnie. Przychodził więc człowiek, kupował telewizor o nazwie Beryl, wychodząc dawał mi te 50 zł, na drugi dzień wracał z tym telewizorem, bo mu się zepsuł, ja mu dawałem nowy, on mi wtedy dawał kolejne 50 zł, na trzeci dzień przychodził z następnym, i dawał mi złotych 20, a ja sobie nagle myślałem: „A co to ma znaczyć? Czemu tylko 20? A co mu się nagle nie podoba?”
Ktoś może pomyśleć, że ja mam z powodu tego mojego zachowania jakieś wyrzuty sumienia i że ten tekst jest już kolejnym w temacie takiej taniej ekspiacji za dawne grzechy. Otóż nie bardzo. Nie widzę tu żadnej swojej winy. Przede wszystkim było tak, że ja, jeszcze na początku mojej pracy sprzedawcy, bardzo się opierałem przed tym wkładaniem mi ręki do kieszeni, a więc to, że te pieniądze tam wciąż lądowały nie było ani moją inicjatywą, ani nawet moim współsprawstwem. Tyle wszystkiego, że faktycznie, kiedy nagle tych pieniędzy z jakiegoś powodu nie było, to mogłem bardzo wyraźnie zauważyć, jak wygląda porządna tresura. I każda refleksja związana dziś z tamtym ciągiem zdarzeń, z pewnego punktu widzenia może być niezbyt komfortowa.
Powód dla którego opowiedziałem Marylce o tamtych czasach był bardzo ściśle określony, natomiast nie będę go tu w tej chwili powtarzał, bo i jakoś mi niezręcznie, a poza tym to, że opowiadam o tym fartuszku i tej kieszeni teraz, ma przyczyny zupełnie inne i daleko bardziej prozaiczne. Jak już wspomniałem, ów miniony długi weekend zostawił mnie w tak fatalnej rozsypce psychicznej, że ja od rana myślę sobie, że wypada cos nowego napisać, i nic mi nie przychodzi do głowy. To znaczy, do głowy przychodzą mi różne rzeczy, tyle że żadna z nich albo nie jest na tyle ciekawa, by się nią tu chwalić, albo może i jest ciekawa, natomiast ja nie umiem z niej wykroić nic większego, niż to jedno, czy powiedzmy dwa zdania.
Wczoraj na przykład oglądałem troszeczkę uroczystość składania wieńców przed pomnikiem w Warszawie, patrzyłem na kolejne delegacje, słuchałem głosu tej pani, która informowała, że oto idzie prezydent Komorowski, a teraz idzie premier Tusk, a za nim idzie marszałek Schetyna, i tak dalej i tak dalej, i w pewnym momencie pojawił się wojskowy attache Ambasady Brytyjskiej w Polsce, niejaki Nigel Phillips, a owa kobieta przedstawiła go jako „nigiel filips”. Dokładnie tak. Nie „najdżel”, ale „nigiel”. Śmialiśmy się z moim synem troszkę, bo to „nigiel” zabrzmiało rzeczywiście zabawnie. On nawet w pewnym momencie zaczął się zastanawiać, jak to się stało, że ona wiedziała, jak się czyta słowo „Phillips”, ale uznaliśmy, że pewnie ma w domu telewizor marki Philips i ponieważ jej mąż zawsze mówi do niej: „Zapuść Filipsa”, to ona tego akurat się nauczyła. Natomiast ten Nigel ją zaskoczył.
A więc wymyśliłem sobie, że może warto by było wziąć ten incydent z Nigelem, i spróbować od niego wyjść i dokądś dojść, ale nic z tego mi nie wyszło. Dziś natomiast, już w pełnej desperacji, zajrzałem na Onet i tam zobaczyłem dwie informacje. Pierwsza to taka, że „‘Zadymiarz’ z ‘S chce kandydować z list PiS”, o tym, że działacz stoczniowej Solidarności Karol Guzikiewicz ma czelność pójść śladem ludzi tak poważnych i powszechnie szanowanych, jak Julia Pitera, czy Stefan Niesiołowski, i też kandydować do Sejmu. Druga natomiast to ta, że Platforma Obywatelska skonstruowała „tajną broń”, dzięki której Polacy mieszkający na Wyspach Brytyjskich dadzą jej kolejne cztery lata władzy, i że ta broń nazywa się Jan Vincent Rostowski. No ale i jedno i drugie nie zainspirowało mnie w najmniejszym stopniu, no bo przede wszystkim, jak można komentować sposób myślenia, za którym stoi przekonanie, że dla zadymiarzy w Sejmie miejsca nie ma, bo wszystkie dostępne zajęli polityczni chuligani i bandyci, no a nawet jak już ktoś przedstawi na to jakąś w miarę poukładaną logikę, to już zupełnie nie ma sposobu, by uznać, że brytyjska Polonia jest już tak durna, że skoro nie chcą się dać nabrać na Donalda, to się dadzą nabrać na Vincenta? Zacząć rechotać? Przepraszam bardzo, ale tu na to miejsca nie ma.
A zatem, przejrzałem ten Onet i też stanąłem w miejscu. A pisać trzeba, bo, cokolwiek by o dzisiejszej sytuacji nie sądzić, to jakiejś oczekiwania wciąż wobec tego bloga istnieją. No i jednak pomyślałem sobie, że opowiem o tym niebieskim fartuszku i jego przepastnych kieszeniach, bo, wbrew pozorom, jest to opowieść wiele bardzo mówiąca nam wszystkim o nas wszystkich. I, jak ktoś chce, może ją nawet potraktować jako łamigłówkę. A skoro już System dostał cholery, że posłem może zostać solidarnościowy działacz Guzikiewicz, to przyszło mi do głowy coś jeszcze. Otóż proszę sobie wyobrazić, że o ile Guzikiewicz, jak sam mówi w wypowiedzi cytowanej przez Onet, jeszcze nie wie, czy się ostatecznie znajdzie na listach Prawa i Sprawiedliwości do Sejmu, bo on na razie jest tylko tak zwanym „kandydatem na kandydata”, to ja mogę powiedzieć, że jeśli idzie o mnie, to ja już jestem kandydatem niemal pełnym. Niemal, czyli jeszcze bez ostatecznego miejsca na liście. Ale owszem – będę kandydował w Katowicach do Sejmu z ramienia Prawa i Sprawiedliwości.
I teraz chciałem powiedzieć zupełnie uczciwie, że nie mam pojęcia, jak się ta walka skończy. Pewnie łatwo nie będzie. Ale jeśli jakimś cudem uda mi się do Sejmu wejść, to ci co ich mam w tej chwili w głowie, mogą się zacząć denerwować już bardzo naprawdę. Bo ani śp. Andrzej Lepper, ani dzisiejszy Guzikiewicz nie pokazali dotychczas nawet 10% z tego, co oni zobaczą, kiedy się ta kampania szczęśliwie dla mnie zakończy. Oni wtedy zobaczą, jak wygląda bezkompromisowość w wydaniu turbo. I zobaczą, jak to jest, kiedy rządzi lud. Lub jak mówią Anglicy gmin, czy ludzie zwyczajni.
Jest jeszcze coś. Podobnie jak wydanie przez mnie książki, najwyraźniej tylko pogorszyło moją sytuację finansową, może się zdarzyć, że powyższe oświadczenie też tylko mi zaszkodzi. W końcu posłom naprawdę nie trzeba sponsorować niczego. No ale, mogę jeszcze parę dni z tą wiadomością czekać, a w końcu i tak wszystko wyjdzie na jaw. A zatem, najuczciwiej jak potrafię, przypominam wszystkim zainteresowanym: ten blog jest w tej chwili jedynym źródłem mojego utrzymania. Bardzo więc proszę, kto chce i może, niech kupuje książkę – naprawdę warto – a kto już ja ma, niech łaskawie wspiera ten blog w inny sposób. Dziękuję.

sobota, 13 sierpnia 2011

O nas, głupich tchórzach

Gdyby komuś przyszło do głowy sądzić, że, skoro ja tak ładnie potrafię pisać, i to w dodatku pisać z pozycji najczęściej tak bardzo słusznych, to ze mnie musi być prawdziwy bohater, to chciałbym go dziś wyprowadzić z błędu. Jak idzie o bohaterstwo, to ja sobie mogę ewentualnie przyznać tu tylko jeden punkt. Za to – chwaliłem się już tym tutaj parę razy – że kiedy oferowano mi bardzo przyjemne studia za współpracę, to powiedziałem esbekowi, żeby poszedł szukać gdzie indziej. Za to, że bałem się jak cholera, a mimo to, powiedziałem mu, żeby na mnie nie liczył. I na tym koniec. Więcej ciekawych historii tego typu do opowiedzenia nie mam. Mam natomiast w pamięci coś, co, jak sądzę, w najlepszym dla mnie wypadku, ów jeden punkt mi odbiera. I chciałem dziś parę słów na ten własnie temat.
Dziś już nie pamiętam tego tak na sto procent, czy na moich studiach, coś co się wówczas nazywało szkoleniem wojskowym, trwało rok, czy dwa, ale wydaje mi się, że rok. O ile jednak sobie przypominam, na tak zwane wojsko na ulicy Krasińskiego w Katowicach, chodziliśmy w każdy czwartek tylko na czwartym roku. I stało się jakoś tak, że ja z tego wojska oblałem wszystkie egzaminy. Wszystkie, czyli najpierw pierwszy, potem drugi i trzeci termin, i, ostatecznie też, egzamin komisyjny. Na piąty rok zatem zostałem wpuszczony warunkowo, a więc z obietnicą, że będę się, tak jak wszyscy, przygotowywał do obrony, a jednocześnie jakoś to wojsko ostatecznie zdam. No i rok mijał, a ja tego wojska zdać dalej nie potrafiłem. Pamiętam tamten rok bardzo dobrze, bo był to w moim zyciu rok szczególny. Z jednej strony kończyłem studia, z drugiej właśnie wtedy brałem ślub z panią Toyahową, no i pisałem tę pracę. A na samej górze tego wszystkiego było to wojsko. Pamiętam więc ten rok świetnie, a razem z nim, przypominam sobie, że w pewnym momencie myśl o tym wojsku opanowała mój umysł do tego stopnia, że kiedy chodziłem sobie po mieście, w głowie miałem wciąż jakieś wojskowe piosenki, a mój krok – jakikolwiek by on nie był – był zawsze krokiem marszowym.
Zdałem w końcu to nieszczęsne wojsko, nie dlatego, że się skutecznie nauczyłem, ale przez tak zwane pośrednie kontakty towarzyskie, rodzinne i flaszkę koniaku. A więc, w sumie, poza straconymi nerwami, nie było tak źle. A moje nerwy, to trzeba przyznać, były w stanie dość szczególnym. W czerwcu mieliśmy ślub, w lipcu byliśmy na wakacjach, przez sierpień napisałem tę moją nieszczęsną – kiedy dziś na nią patrzę, słabą jak nie wiem – pracę magisterską, nadchodził wrzesień, miałem już wyznaczony termin obrony, a ja wciąż chodziłem wszędzie tym wojskowym krokiem. No ale jak mówię, w końcu się udało i udało się do tego stopnia, że ja nawet tego wojska nie zdawałem. Przyszedłem tam na ten ich egzamin, oni mi powiedzieli, dajcie Osiejuk ten indeks, i tyle. Później szybko pobiegłem na obronę, podczas której byłem tak osłabiony, że zrobiłem z siebie wyłącznie idiotę i dziś jestem tu gdzie jestem.
Jednak w czasie, kiedy jeszcze w ogóle nie wiadomo było jak się to skończy, podczas jednego z tych moich oblanych egzaminów, zdarzyło się coś, co mnie prześladuje do dziś. Otóż w pewnym momencie, któryś z tych majorów, czy pułkowników, ni z gruszki ni z pietruszki, zwrócił się do mnie z takim oto pytaniem: „Czy wy, Osiejuk jesteście rzymskim katolikiem?” Powiem zupełnie szczerze, że kiedy on wyskoczył z tą religią, wpadłem w prawdziwą panikę. Bo pierwsza moja myśl była taka, że co go to w ogóle nagle obchodzi? Druga taka, że obchodzi go z całą pewnością. A trzecia to ta, że od mojej odpowiedzi zależy bardzo wiele. No i odpowiedziałem mu w następujący sposób. Słowo w słowo: „Tak mnie wychowali moi rodzice”. Pamiętam, cholera, te słowa do dziś.
Dlaczego nie odpowiedziałem mu normalnie, jak człowiek, że tak, że jestem rzymskim katolikiem i wierzę w Jezusa Zmartwychwstałego i w Święty Kościół i dalej w tym kierunku? Otóż bałem się, że on tylko na tę odpowiedź czeka i jest na nią znacznie lepiej ode mnie przygotowany. Jakoś tak chyba to było. Dlaczego zatem nie powiedziałem, że nie? Że w żaden sposób. Że jestem porządnym komunistą. Tu już odpowiedź jest prosta. Tak głupi, co by o mnie nie sądzić, to ja nawet wtedy nie byłem. Tak czy inaczej, wymyśliłem tę idiotyczną odpowiedź ze strachu i prześladuje mnie ona do dziś.
Przypomniała mi się ta historia dziś, po tym jak już skończyłem czytać w „Rzeczpospolitej” wywiad Roberta Mazurka z piosenkarką Antoniną Krzysztoń. Nie w trakcie tej rozmowy, ale po jej przeczytaniu. Żeby powiedzieć, o co chodzi, parę słów o samej Antoninie Krzysztoń, której niektórzy mogą zupełnie nie znać. O Mazurku nie trzeba. O nim tu było już i tak dużo za dużo. Otóż Antonina Krzysztoń ma historię bardzo niezwykłą. Z jednej strony, przez swoje rodzinne powiązania, ona w czasach głębokiego PRL-u należała do najbardziej klasycznej warszawskiej socjety. A więc była siostrzenicą Haliny Mikołajskiej, Marian Brandys był jej wujkiem, i pewnie też przez to oczywiście, znała dokładnie wszystkich czołowych wówczas opozycjonistów – a, jak wszyscy wiemy, w tamtych akurat czasach, w odróżnieniu od tego, co mamy dziś, towarzyski mainstream mieścił się nie po stronie zajmowanej przez reżim, lecz właśnie przez opozycję. Zresztą sama Krzysztoń na ten temat dość dużo w wywiadzie dla „Rzepy” opowiada, a na kimś tak przywiązanym do tradycyjnego modelu życia towarzyskiego – ale też życia w ogóle, jak ja – te wszystkie szczegóły robią wrażenie takie sobie.
A więc to jest ta jedna strona. Druga strona natomiast jest taka, że Antonina Krzysztoń – o czym akurat już wiem z zupełnie innych źródeł, niż Mazurek i jego „Rzeczpospolita” – to jest człowiek bardzo porządny. Ona jest – i zawsze była – osobą niezwykle porządną, ideową, wierną i – co nie mniej ważne – mądrą. Wiem też jeszcze coś. Z powodu tego oto, że ona w zeszłorocznych wyborach prezydenckich oficjalnie poparła kandydaturę Jarosława Kaczyńskiego, praktycznie straciła pracę. I, powiem szczerze, kiedy dziś rano zobaczyłem, że Mazurek rozmawia z Krzysztoń, bardzo liczyłem na to, że wystarczająco duża część tego wywiadu będzie poświęcona temu, by opowiedzieć czytelnikom, jak się przejawia ów totalitaryzm, o którym niedawno wspomniał ojciec Rydzyk, i co wzbudziło tak nieprawdopodobną furię Systemu. Liczyłem na to, że Mazurek zapyta, a ona opowie, jak się zaczęła zmieniać jej zawodowa i towarzyska sytuacja od momentu, gdy ona zgodziła się swoim nazwiskiem wesprzeć kampanię Jarosława Kaczyńskiego, i jak System ją za ten gest potraktował. I jakie wnioski, z tego co się stało, powinniśmy wszyscy dla siebie wyciągnąć.
Mazurek rozmawia zatem z Antoniną Krzysztoń, ale najpierw rozmowa się toczy wokół jej wczesnej kariery, później słuchamy dość szczegółowych historii na temat Mikołajskiej, Brandysa i w ogóle ówczesnego życia w Warszawie i okolicach, i kiedy wydaje się, że na temat dzisiejszej sytuacji Krzysztoń nie padnie ani słowo – jest! Pod sam koniec tej rozmowy pojawia się temat właściwy. Krzysztoń najpierw mówi, jak ją irytuje to, że wielu traktuje jej sztukę jako sztukę ściśle religijną, i Mazurek na to rzuca co następuje: „Pani wpadła w gorszą szufladę – polityczną. W ostatnich wyborach prezydenckich znalazła się pani w komitecie Kaczyńskiego”. I, gdyby ktoś się spodziewał, że tu Antonina Krzysztoń powie, że tak, że ona popiera Prawo i Sprawiedliwość, że dla niej Kaczyński to lepszy prezydent, niż Komorowski, i że to, że ona w to wierzy, ją tak fatalnie ustawiło w jej życiu zawodowym, czy coś w tym kierunku, to jest w dużym błędzie. Okazuje się, że przede wszystkim Antonina Krzysztoń poparła Jarosława Kaczyńskiego nie przez politykę, lecz z „porywu serca”. Że ona „po prostu czuła, ze musi być przy tym człowieku”. Dlaczego? Tego akurat już tak do końca nie wiemy, no ale można się domyślić, że chyba z litości. Zresztą już w następnym zdaniu, Antonina Krzysztoń zapewnia wszystkich wątpiących, że ona nigdy się w politykę nie angażowała i nadal „śpiewa dla wszystkich”. A nie tylko „dla jednej partii”. A na przykład jej najbliższa przyjaciółka jest politycznie kompletnie gdzie indziej, niż ona, i one i tak się bardzo przyjaźnią.
To byłby oczywiście, jak ktoś słusznie zauważy, dobry moment dla samego Mazurka, by pokazać, jak wygląda dziennikarstwo porządne i niezależne. Ale tu już wywiad się kończy. Mazurek tylko nieśmiało zwraca uwagę, że Krzysztoń znalazła się w jednym miejscu „z innym bardem opozycji i ‘Solidarności’ Janem Krzysztofem Kelusem”, na co Krzysztoń odpowiada, że „to naprawdę powinno ludziom dawać do myślenia, tym bardziej, że wszyscy wiedzą, jak niezależną osobą jest Janek”. I na tym koniec. Kto chce, niech się domyśla. W końcu, jak słyszymy, to jest informacja, która ludziom „powinna dawać do myślenia”.
Czemu Mazurek i Krzysztoń postępują tak jak postępują? Główny powód jest wspólny. I to jest też mniej więcej ten sam powód, jaki stał za moją reakcją sprzed lat na pytanie tamtego peerelowskiego oficera o moją religię. Ostrożność wobec przeważających sił wroga. I Mazurek i Krzysztoń, a również i ja, jeszcze wtedy, kiedy byłem taki młody, zachowaliśmy się tak, a nie inaczej, ze strachu, że, jeśli się zdeklarujemy szczerze i uczciwie, to natychmiast dostaniemy tak w zęby, że się nie pozbieramy. W szczegółach natomiast jest już sytuacja bardziej zróżnicowana. Ja po prostu miałem nadzieję, że jeśli będę grzeczny, zdam ten egzamin. A więc wszystko było proste. Jak idzie o Krzysztoń, ona chce odzyskać to co miała – też nie do końca, ale jakoś tam miała – kiedyś. Sama zresztą, w innym miejscu tej rozmowy, przyznaje niemal jednoznacznie, że ona by chciała być popularna, jak inni jej koledzy artyści. Mazurek natomiast, boi się, by nie utracić tego, co ma. A więc opinii – inna sprawa, że to jest bardzo ciekawe, czyjej opinii – dziennikarza niezależnego i obiektywnego. I tak się niestety składa, że cała nasza trojka popełniła, lub wciąż jeszcze popełnia, ten sam błąd. A więc liczy na to, że System jest skłonny do kompromisu. Otóż nie. System żąda ofiary całkowitej i żadne częściowe ustępstwa go nie interesują. A zatem Mazurek, nigdy, już do końca swojego zawodowego życia, nie zostanie potraktowany przez System – nawet nie jako swój, bo to jest w ogóle niemożliwe – ale jako ktoś choćby neutralny. Nawet jeśli on się zepsi tak jak to zrobił Wołek, to i tak wszyscy będą go traktować jak kupę śmiechu, a używać go będą wyłącznie do szczucia na przeciwników prawdziwych. Jak idzie o Antoninę Krzysztoń, ona – ponieważ ma talent i jej piosenki mogłyby się znowu zacząć sprzedawać – musiałaby zrobić to, co zrobił swego czasu Maleńczuk, a więc podczas jednego z tych nielicznych koncertów, wyraźnie i bez drżenia w głosie, wrzasnąć do publiczności, by wyborcy PiS-u „wypierdalali”. On przecież też nigdy nie był piosenkarzem mainstreamowym, a proszę, jak sobie dziś świetnie radzi. A więc tak właśnie – żeby wypierdalali, a nie jakieś farmazony o śpiewaniu dla wszystkich. Bo dla wszystkich się nie śpiewa.
A ja? Co mogłem zrobić tamtego dnia ja? Oczywiście dziś już wszyscy wiemy, że ten wykręt i zrzucenie całej odpowiedzialności za moją wiarę na moich rodziców, nic mi nie dało. I dać mi nie mogło. Bo co to, kurwa, ma znaczyć, że rodzice tak mnie wychowali? Człowiek odpowiada sam za siebie i widzi przecież, co i jak. A więc, ja, przede wszystkim, miałem się zgodzić, jeszcze jakiś czas wcześniej, na tę współpracę, a skoro się tak spóźniłem, to przynajmniej zadeklarować ją z opóźnieniem, i liczyć na łaskę. A tak, to i w końcu trzeba było wydać pieniądze na tę flaszkę, i jeszcze mieć wyrzuty sumienia do końca życia. A wszystko, jak się dobrze zastanowić, jest takie proste. Ja miałem wtedy wyprostować się, nabrać głęboko powietrza, i powiedzieć głośno i wyraźnie, że Jezus Chrystus jest moim Panem, Antonina Krzysztoń miała powiedzieć, że ona nie śpiewa dla zdrajców i idiotów, natomiast Mazurek miał jej na to – głośno i wyraźnie – powiedzieć, że jej bardzo dziękuj za te słowa. Właśnie tak. Że jej bardzo dziękuje za te słowa. Bo gdybyśmy wszyscy byli trochę bardziej dzielni, o wiele łatwiej by się nam myślało o nadchodzącej przyszłości. A zatem, namawiam do odwagi. Bądźmy odważni.

Oczywiście, moja dzisiejsza sytuacja nie ma nic wspólnego ani z moim bohaterstwem, ani tchórzostwem, i nawet nie jestem pewien, czy mam dla niej jakiekolwiek usprawiedliwienie. Natomiast wiem, że ten blog jest dziś jedynym źródłem mojego utrzymania. A zatem wszystkich, którzy mogą mi w jakikolwiek sposób pomóc finansowo, proszę o kupowanie książki i o wpłaty na podany obok numer konta. Dziękuję.

piątek, 12 sierpnia 2011

Nocne refleksje na dobry nowy dzień

Trochę przez to, że mam ostatnio mnóstwo czasu na zastanawianie się nad przeróżnymi kwestiami, a trochę też zainspirowany komentarzem jednego z bardzo już nielicznych czytelników, którym się wciąż jeszcze chce angażować we wspieranie morale tego naszego bloga, uświadomiłem sobie niespodziewanie, że do wyborów zostało nam już zaledwie niespełna dwa miesiące. Nie bardzo potrafię sobie przypomnieć atmosferę poprzedzającą wybory poprzednie, ale mam wrażenie, że, co by o niej nie powiedzieć, z całą pewnością nie było tak, że mieliśmy przed sobą osiem tygodni kampanii, a Polska pozostawała w stanie tak nieprawdopodobnego bezruchu. Wydaje mi się, że dziś jest trochę tak, że gdybyśmy zapytali ludzi na ulicy o to, jak oni się czują przed nadchodzącymi wyborami, zdecydowana większość zrobiłaby szerokie oczy na to, że mowa jest w ogóle o jakichś wyborach.
Ja sam przecież – wiedząc naturalnie, że w październiku będziemy wpuszczać do Sejmu nowych posłów – jak sam przed chwilą przyznałem, nie uświadamiałem sobie, że to już tak blisko. Przecież nawet i ja, jak może bardziej uważni czytelnicy tego bloga się zorientowali, nawet nie zauważyłem, że dopiero co w Wałbrzychu odbyły się wybory prezydenckie i że wałbrzyszanie, zupełnie jakby na nich spadła jakaś zaraza, postanowili po raz kolejny już, że ich prezydentem może być tylko ktoś, kogo im tam podrzuci Donald Tusk. O czym to może świadczyć? No chyba wyłącznie o tym, że wszyscy jesteśmy tak strasznie pochłonięci swoimi sprawami, że naprawdę byle co nas nie ruszy. A sam Wałbrzych? Słyszę dziś, jak strasznie się cieszą najwybitniejsi polityczni komentatorzy, że tam, w tym Wałbrzychu, wyborcza frekwencja przekroczyła aż 40%. Przepraszam bardzo, ale w sytuacji kiedy to miasto jest od tygodni na ustach całej Polski, kiedy tam od miesięcy trwa polityczne trzęsienie ziemi na poziomie właściwie najwyższym z możliwych, kiedy wreszcie głównym kandydatem jest lokalny pan doktor, którego wszyscy kochają miłością szaloną, ponad połowa obywateli prosi, by się od nich łaskawie odpieprzyć – ja bym się aż tak nie cieszył. A jeśli już miałbym myśleć o tych 40%, to raczej ze strachem, że z takimi to nigdy nie wiadomo, co im wpadnie do głowy.
A więc całkowity moralny upadek społeczeństwa, w tym sensie, że wszyscy są, w taki czy inny sposób, zajęci wyłącznie sobą, jest faktem. A skoro tak, to myślę, że drogi, jaka z tego stanu prowadzi na zewnątrz, nie zna nikt. Podobnie jak nikt nie jest w stanie przewidzieć, co się wydarzy nawet nie za dwa miesiące, ale już za dwa dni. Nikt nie jest dziś w stanie powiedzieć, kto wygra jesienne wybory, kto będzie drugi, a kto trzeci, ale też nawet tego, czy udział w wyborach weźmie 70 procent uprawnionego społeczeństwa, czy może zaledwie procent 15.
A do tego mamy jeszcze tę zupełnie już świeżą sytuację kolejnej fali kryzysu finansowego i gospodarczego w całym niemal świecie, i tu też już tylko strach, że Bóg Jedyny wie, co się wydarzy jutro. Dziś, niespodziewanie zupełnie, urlop przerwał minister Rostowski i popędził do Warszawy, by się spotkać z premierem Tuskiem, a następnie poinformować wszystkich, którzy go w ogóle jeszcze mają ochotę słuchać, że we Francji, Stanach Zjednoczonych, a nawet w Chinach fatycznie coś niedobrego się dzieje, natomiast my jesteśmy w sytuacji całkowicie idealnej. A to wszystko dzięki samemu Premierowi, który już na początku roku przewidział, co się będzie działo w sierpniu, i wykonał parę sprytnych ruchów wyprzedzających, dzięki którym i deficyt budżetowy będzie o całe 10 mld złotych niższy, niż się bali źli ludzie, i w ogóle Polska gwałtownie ruszy do przodu, zostawiając cały pogrążony w kryzysie świat daleko z tyłu. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to – a że jest już wystarczająco wesoło, widzi każdy – że kiedy któryś z dziennikarzy TVN24 zapytał jakiegoś tefauneowskiego eksperta o to, co się stało, że minister Rostowski tak nagle się znalazł w Warszawie, ów ekspert z bezczelnym uśmiechem na twarzy odpowiedział, że przez nic. Wiadomo przecież, ze to było zwykłe zagranie pijarowe. A więc, śmiechu kupa.
Zwróćmy jednak uwagę na coś jeszcze. Mamy niecałe 2 miesiące do wyborów, a kampanię prowadzą, jak dotychczas, tylko Platforma i SLD. No i się leją. Głównie w temacie takim o to, która z tych dwóch partii, ma więcej szacunku dla pederastów. Oczywiście wszystko odbywa się bardzo kulturalnie, bo to są w ogóle kulturalni państwo. Oni zatem się leją, a ludzie, którzy mogliby to ewentualnie obserwować, najwyraźniej to i całą resztę, z pedałami włącznie, mają głęboko w nosie. A ja już nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie zobaczę, jak to się zrobi zabawnie, gdy wreszcie do walki o Parlament wyruszy Prawo i Sprawiedliwość. Bo, jak się można spodziewać, będzie to kampania zupełnie nieporównywalna z tym wszystkim, co było wcześniej. I wtedy sobie popatrzymy, jak to ten, tak pozornie beznadziejnie, uśpiony naród zacznie się budzić z tego swojego letargu, zacznie rozpoznawać stare i tak już bardzo zapominane kształty, zacznie słyszeć stare i tak już zapomniane słowa, a obok tego wszystkiego nagle też usłyszy, jak to Platforma Obywatelska buduje Polskę. Nie wiem. Mogę się mylić. Ale czuję mocno, że efekt może być piorunujący.
Dziś dla rozrywki poszedłem z moim synem przejść się po mieście, i on w pewnym momencie zwrócił mi uwagę na to, że nie tylko ja wyglądam tak, jakbym za chwilę miał skonać z rozpaczy, ale podobnie większość mijanych przez nas ludzi. Trąca mnie łokciem i mówi: „Popatrz, tatusiu. Wszyscy mają takie same miny, jak ty”. Spojrzałem więc na tych wszystkich, o których on mówił, a którzy przechodzili w jedną i drugą stronę obok nas, i zauważyłem, że istotnie większość z nich – większość radykalna – ma twarze zmartwione w sposób modelowy.
Czy więc to, że ludzie są w swojej większości raczej zamartwieni, niż rozbawieni, ma dla nas jakieś znaczenie? Może ma, może nie ma. Trudno to przewidzieć. Z całą pewnością jednak znaczenie dla nas ma to, że podczas gdy większość społeczeństwa jest raczej zmartwiona, niż rozbawiona, to ci, którzy – przecież nie oszukujmy się – walczą nie o zwycięstwo, ale o przetrwanie, robią wrażenie, jakby się żywili już tylko i wyłącznie liśćmi konopii. W innym, wczorajszym, niezwykle inspirującym, komentarzu na tym blogu, tym razem inny już nasz kolega, pokazał nam obrazek, przedstawiający bandę wyborców Platformy Obywatelskiej siedzących nad zimnym i zadeszczonym morzem, żłopiących 21-letniego Chivas Regal, a na wieść o tym, że ich dług, w ciągu ostatnich lat, podskoczył z miliona do dwóch milionów złotych, wpadających w coraz to bardziej radosny nastrój. To, w jaki sposób oni się zachowują, ma dla nas znaczenie w takim oto sensie, że ich zachowanie dowodzi tego, że oni nie są w stanie nie dość że już niczego planować, to już nawet też kontrolować. Oni znaleźli się już w klasycznym korkociągu, a ze względu na obyczaje, jakie sobie w tym swoim przedziwnym środowisku zaprowadzili, nawet nie mogą choćby na chwilę spoważnieć, rozejrzeć się dookoła i choćby na chwilę się zadumać.
Pojawiają się ostatnio głosy – myślę, że będące troszkę reakcją na tę kompletną społeczną senność – że jeśli tym razem znowu Platforma Obywatelska wygra wybory i obejmie władzę na kolejne lata, to Polska już nigdy się spod tego, co oni tu nam nawrzucają, nie wygrzebie. Że przy tak potężnej propagandzie, przy tak wielkim kłamstwie i przy tak strasznych możliwościach manipulowania społeczeństwem, jakie oni mają w dyspozycji, oni zaprowadzą tu swoje porządki już na zawsze. Otóż uważam, że taka perspektywa jest całkowicie nierealna. Może to by się dało przeprowadzić, gdyby za tym planem stała ekipa poważniejsza. I to nie poważniejsza trochę bardziej, ale znacznie bardziej. Znacznie, znacznie bardziej. Oni musieliby przynajmniej stwarzać pozory, że coś potrafią. Musieliby też znaleźć w sobie minimum zwykłego, podstawowego zaangażowania na rzecz dobra publicznego. Tam jednak może już być tylko gorzej. Teraz jest fatalnie, a dalej będzie już tylko gorzej. Jeśli dziś pociąg z Katowic do Krakowa jedzie ponad dwie godziny, to za rok będzie jechał trzy, a za dwa lata – cztery. Jeśli dziś benzyna kosztuje 5 zł, a za miesiąc będzie kosztowała 6, to za rok będzie kosztowała 20, a za kolejny rok nagle się okaże, że benzyny zabrakło, i najbliżej można ją kupić na Białorusi. Jeśli dziś, jak się dowiaduję, w Gdańsku jednak nie ruszy obiecywana przez prezydenta Adamowicza na wrzesień szkoła dla niewidomych dzieci, bo termin jej otwarcia został właśnie przesunięty na rok najwcześniej 2017, to we wrześniu przyszłego roku nagle się okaże, że kolejny rok szkolny został odwołany. I to nawet nie na piśmie, bo nawet nie będzie komu tego pisma sporządzić. Napiszą o tym w gazetach. Dlaczego? Właśnie o tym mówię. Dlatego, że oni są całkowicie pozbawieni woli.
Swoją drogą, to bardzo ciekawa sprawa z tą szkołą dla niewidomych dzieci. TVN24 poświęcił tej sprawie cały długi reportaż, rozmawiał na ten temat z jakimś babsztylem, który jest tam wiceprezydentem, a nawet z rzecznikiem Adamowicza, Antonim Pawlakiem (kto go jeszcze pamięta?), i nie dość że przez cały ten czas ani się nie zająknął, że w Gdańsku rządzi Platforma Obywatelska, to jeszcze tak opracował komentarz, by ani razu nie pojawiło się nazwisko Adamowicz. Ktoś powie, że to jest właśnie argument przeciwko temu, co ja tu cały czas próbuję opowiadać. Że to właśnie nam pokazuje, jak ta propaganda jest mocna. Przepraszam bardzo, ale to jest taka moc, że jak przyjdzie odpowiedni moment, to po niej nie zostanie nawet splunięcie.
A zatem, jeśli jakimś cudem Platforma Obywatelska wygra te wybory, lub przegra, ale zachowa władzę, to niech Polskę Dobry Bóg zachowa w swojej opiece, a nam da możliwość, byśmy dożyli tego momentu, kiedy będzie można sobie popatrzeć, jak ci sami ludzie, którzy ich wybrali, tę bandę idiotów zaczną po kolei wydłubywać z tych ich gabinetów. Bo to będzie widok nie do przecenienia. A oni sami? Gdyby jeszcze mieli w sobie choćby minimum instynktu, to by władzę oddali i zaczęli wiać stąd, gdzie pieprz rośnie. Ale, jak już wspomnieliśmy, oni dostali ataku tego szczególnego rozbawienia, i już tak będą mieli do końca. Aż po nich przyjdziemy. No i dobrze.

Jeśli komuś od tych słów zrobiło się chociaż trochę raźniej, bardzo mi jest miło, i z tym czystszym sumieniem proszę wszystkich, którzy są w możliwościach, o finansowe wspieranie tego bloga i tym samym mojej rodziny, czy to przez kupowanie książki, czy wpłaty na podany obok numer konta, czy też jedno i drugie. Dziękuję.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Jeszcze jeden wierszyk o wszystkim i o niczym

Nie wiem do końca, dlaczego tak się dzieje, ale dni, które mijają, pozostawiają mnie w stanie takiego najbardziej już niebezpiecznego rozleniwienia, graniczącego właściwie z myślami ostatecznymi. W moim akurat wypadku, jest to o tyle niepokojące, że ja właściwie nigdy nie narzekałem na to, że jest nudno, czy że brakuje mi jakichś dodatkowych emocji. Normalnie, mój charakter pozwala mi spędzać czas w kompletnej samotności, połączonej z pełną niemal bezczynnością, i cieszyć się tym, że nikt ode mnie ani nic nie chce, ani nic ode mnie nie wymaga, ani nie ma do mnie o nic pretensji. Ja w pewnym sensie jestem jak ten nasz pies. No, prawie jak ten nasz pies. Bo on akurat czasem potrzebuje, by mu rzucić tego juz ledwo przypominającego królika, królika, a następnie spróbować mu go wyrwać z pyska.
No tak. Tu trochę może chodzić o tego psa. Kiedy nasza najmłodsza córka miała te swoje osiemnaste urodziny i jej koleżanki kupiły nam tego psa, wiadomo było, że z tego będą same kłopoty. Jednak wydawało się, że one będą się ograniczały tylko do tego, że trudno będzie gdzieś wyjść wieczorem, lub wyjechać na wakacje, nie mając pewności, że on tu w tym czasie wszystko pozjada, natomiast to czego ja osobiście już nie przewidziałem, to fakt, że jego obecność wprowadza to nieustanne poczucie obcowania z jakimś zupełnie nowym wymiarem, który jest, mimo że go nie ma. Obecność tego psa nie pozwala nam zapomnieć, że tu wokół nas nieustannie krąży jakieś życie, które nie dość że nie jest naszym życiem, to w dodatku jest życiem całkowicie niepojętym, a przez to nawet nie wiadomo, czy życiem rzeczywistym. A mimo to, ono tu jest wciąż i w dodatku jest na tyle fizyczne, że z jednej strony nie pozwala nam się ruszyć z domu, a z drugiej każe nam wciąż z tego domu wychodzić, bo psu się chce sikać, albo coś jeszcze. No i chodzi ten pies tak cały czas wokół nas i na nas patrzy, jakby chciał coś powiedzieć, a wiadomo, że nie chce powiedzieć nic. I to jest dosyć, jak to mówią Anglicy „creepy”.
W takich sytuacjach można faktycznie dojść do wniosku, że pies tak naprawdę jest tylko po to, by stał na łańcuchu obok swojej budy, szczekał na obcych i za to dostawał raz dziennie miskę wody z rozmoczonym w niej chlebem. I na tym koniec, bo inaczej można od tej jego obecności zwyczajnie zwariować.
Jednak pies z całą pewnością nie mógł mi tak zupełnie samodzielnie załatwić tych dni, które w tak straszny sposób mijają. Musi mieć też znaczenie to, że ja jeszcze nigdy nie byłem tak bardzo bez pracy. W poprzednich latach, mimo że już wtedy System złapał mnie z gardło, zawsze udało się to tu to tam coś złapać, przynajmniej na tyle, by czuć na plecach oddech obowiązku. Tym razem, już od końca lipca, poza prowadzeniem tego bloga, nie robię absolutnie nic. I, niestety, to nie są w żaden sposób wakacje. Nie przy tego rodzaju napięciach, które powstaje choćby w sytuacjach, gdy przychodzi esemes z informacją, że Eurobank prosi o pilny kontakt, a ja nie mam absolutnie żadnej pewności, czy od jutra nie zaczną już zwyczajnie do mnie dzwonić. I w ogóle nie mam jakiejkolwiek pewności, jeśli idzie o cokolwiek.
Mijają te dni w tym panicznym rozleniwieniu i doszło już wręcz do tego, że wczoraj, kiedy syn mój przyszedł do mnie z informacją, że jemu jest nudno i on również ma poczucie tracenia czasu, wpadł mi do głowy pomysł, że można zrobić coś, czego dotychczas w całym moim życiu bym nie wymyślił, a mianowicie, że jeśli tylko będzie ładna pogoda, wsiądziemy w pociąg i pojedziemy na ten jeden dzień gdzieś w góry – w końcu to jest tak blisko – żeby przynajmniej na chwilę zmienić widoki i powietrze, no i móc sobie powiedzieć, że jesteśmy jednak aktywni. Że mamy w sobie tę chęć życia. No i w tym momencie przypomniałem sobie, ze mamy przecież tego psa, którego koleżanki córki kupiły nam na jej osiemnastkę i że nie możemy go tu zostawić samego, a taka wycieczka go zwyczajnie fizycznie zamorduje.
Spędzałem więc ten wczorajszy dzień, słuchając muzyki, której z jakiegoś nieznanego mi powodu wcześniej przez wiele miesięcy nie słuchałem, i gapiłem się w wyciszony telewizor, patrząc to na obrazki z niszczonej przez swoich różnokolorowych mieszkańców Anglii, to na twarz Małgorzaty Kidawy- Błońskiej, tłumaczącej nam, że Polska jest w budowie i że to jest zasługa nas wszystkich, choć oczywiście najbardziej Platformy Obywatelskiej, i że jeśli damy im jeszcze cztery lata, to oni wszystko ładnie skończą, a później elegancko całość wysprzątają. A wszystko to przerywane wciąż tymi samymi reklamami. I w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że to również może chodzić o te reklamy. Że to one mogą wprowadzać ów bezduszny niepokój, tak bardzo podobny do niepokoju wynikającego ze wspomnianego przeze mnie obcowania z owym życiem ukrytym w naszym psie. O co mi chodzi z tymi reklamami? Otóż ja nagle zwróciłem uwagę na fakt, że, mimo iż oczywiście ich tam jest znacznie więcej, wciąż powtarzają się cztery. I one powtarzają się z taką częstotliwością, że powoli zaczynają wypełniać naszą wyobraźnię jak jakaś zmora. Chodzi o reklamę lekarstwa na hemoroidy, lekarstwa na cholesterol, lekarstwa na prostatę i czegoś co się nazywa Axa Direct.
Mogę się mylić, ale mam wrażenie, że kiedyś tych reklam było dużo więcej, ale że przede wszystkim były bardziej zróżnicowane. A więc tu były jakieś serki, tam parówki, tu płyn do mycia naczyń, tu, z drugiej strony, oczywiście jakieś tabletki na poprawienie wzwodu, tam zimny lech, tu nowy fiat, gdzie indziej super kredyt, a dla ludzi bez szczególnych potrzeb – najnowszy numer magazynu „Twój Styl”. Dziś patrzę w ten telewizor i widzę niemal wyłącznie tego tefauenowskiego oazowicza reklamującego ów ersatz dla zawałowców, te, szczęśliwe że je nic nie boli, pupy, i tego uśmiechniętego starszego pana, zadowolengo, bo nie dość, że skutecznie zwalczył raka prostaty, to jeszcze, tak jak przed laty, potrafi uszczęśliwić żonę. No i dobrą radę dla wszystkich pozostałych, by sobie ubezpieczyli samochód w Axa Direct.
Ja już tu parę razy pisałem o telewizyjnych reklamach i o tym, w jaki sposób one rujnują nasz świat, więc bardzo bym chciał, żeby to, co tu dziś piszę nie bardzo powtarzało to, co już w tym temacie i tak zostało powiedziane. Zwłaszcza że mam wrażenie, że przez to, że ich kontekst jest ostatnio zupełnie nowy, to i cały wymiar tego wszystkiego wygląda zupełnie inaczej, niż kiedykolwiek wcześniej. Mamy bowiem z jednej strony tę płonącą Anglię, z drugiej informacje o tym, że światowy kryzys, zamiast ustępować, dopiero teraz zaczyna budzić prawdziwą panikę, że nawet już Chińczycy robią wrażenie leciutko podenerwowanych, w tym wszystkim pojawia się nagle dobra i spokojna jak zawsze twarz Wielkiego Brata, który nas prosi, byśmy się nie martwili, bo wzrost franka z całą pewnością nie zagrozi naszym bankom, po nim przychodzi uśmiechnięty europoseł Protasiewicz i apeluje o nie przeszkadzanie w budowie, na tym tle widzimy rozradowane jak nigdy dotychczas twarze dziennikarzy TVN24… i w tym momencie następuje przerwa w programie, by nas poinformowano, co robić, jak nam się chce za często siusiu, albo nie umiemy uzyskać odpowiednio dużego wzwodu. No i żebyśmy nie zapomnieli, jaki jest numer do Axa Direct.
Mój syn wczoraj – choć akurat nie wtedy, gdy przyszedł się poskarżyć na to, że jest nudno – powiedział, że jemu się wydaje, że zbliża się koniec świata.
Jak widzimy, nie jest szczególnie wesoło. Przykro mi z tego powodu bardzo, zwłaszcza że i bez tego widzę, że ostatnio ten blog staje się jakby mniej potrzebny. Daję słowo, że chciałbym coś napisać o zwykłej polityce, choćby o tym, jak to mieszkańcy Wałbrzycha niedawno pokazali, ile zrozumieli z tego, co się wokół nich dzieje, czy o tym, jak onet.pl powoli staje się portalem pornograficznym, ale daję słowo, że nie mam siły. Póki co, walczę o ekonomiczne przetrwanie i jednocześnie próbuję odgadnąć tajemnicę tego, jak żyją ludzie, w których ręce złożyłem swój los. Czy oni też, tak jak ja siedzą w domu i próbują odnaleźć drogę do swoich spraw, czy może pojechali na wakacje i nie mają głowy, żeby czytać to co ja tu sobie dumam, a już z pewnością nie, by to moje pisanie w dalszym ciągu sponsorować, czy może to już wreszcie nastąpił koniec, którego zawsze się tak obawiałem?
Ale, jak widzimy, wciąż piszę i to nawet staram się to robić codziennie. A więc przy tej okazji bardzo proszę tych wszystkich, którzy tu ze mną jakimś cudem jeszcze są i mają przy tym jakiś luźny grosz, o kupowanie książki, o wspieranie tego bloga pod znajdującym się obok numerem konta, a ja ze swojej strony mogę obiecać, że z całą pewnością ani jednego ułamka tych pieniędzy nie wydam na flaszkę, bo jest sierpień, a w sierpniu, jak nam wiadomo, nie pijemy. Inna sprawa, że trochę szkoda, bo sytuacja – co dokładnie pokazałem powyżej – jest ku temu idealna.

środa, 10 sierpnia 2011

O chrześcijańskim rasizmie i kolorowym świecie

Autentycznie nie wiem, czy zdarzyło mi się tu zamieścić kiedykolwiek jakikolwiek tekst z tą myślą, by nim wywoływać kontrowersje, i że tak właśnie będzie dobrze. Sądzę, że nie. Wręcz odwrotnie – wszystko co tu się pojawia, pojawia się z nadzieją, że wszyscy to przyjmą co najmniej z sympatią. No ale, kto wie? Możliwe że bywa też i tak, że ja czasem piszę jakiś tekst i po plecach mi chodzi wesoły dreszcz na zbliżającą się awanturę. Nie wiem. Jednego jestem pewien. Tego mianowicie, ze kiedy pisałem, a następnie umieszczałem tu swój ostatni wpis, nawet mi do głowy nie przyszło, że z tego powstanie jakiekolwiek zamieszanie. A już na pewno nie zamieszanie aż tak potężne. Dziś już jestem o ten jeden dzień mądrzejszy i wiem też, że prawdopodobnie to co dziś tu powiem, mojej sytuacji w żaden sposób nie poprawi. No ale skoro już tak długo gadam, to nie bardzo mam jak przestać.
O co poszło? Otóż, jak się dobrze zastanowić, to do końca tego nie wiadomo. Główna bowiem myśl tekstu zatytułowanego „Precz z komuną!” była, na tle tego co tu się wygaduje już od paru dobrych lat, absolutnie standardowa. A więc dotyczyła wyłącznie dwóch rzeczy. Tych mianowicie, że przede wszystkim banicja to znakomita kara dla wszystkich tych, którzy nie chcą, lub nie potrafią, zaakceptować cywilizacyjnych i kulturowych reguł obowiązujących na danym obszarze, a ów brak akceptacji staje się społeczną plagą, a po drugie, że owa kulturowa rewolucja jest, z mojego punktu widzenia, jak komunizm. I powiem zupełnie uczciwie, że nie ma pojęcia, co w tych dwóch myślach było takiego szokującego? Nie mówię – niesłusznego. Powtarzam raz jeszcze – co w tych dwóch myślach było takiego szokującego?
Pozwolę sobie wrócić do dwóch obrazków sprzed lat jeszcze, które tu już przedstawiłem, bez szczególnie jednak wówczas emocjonalnych reakcji. Otóż kilka lat temu miałem okazję pojechać do Awinionu we Francji, spędziłem tam jeden dzień i do dziś nie mogę się opędzić od dwóch związanych z tym dniem wspomnień. Pierwsze to takie, że to jest miasto najpiękniejsze na świecie, a drugie to takie mianowicie, że po nim, wśród zwykłych, spokojnych ludzi, łażą bandy kolorowej hołoty ( właśnie kolorowej, nie białej), najprawdopodobniej mieszkańców tego miasta, i robią wrażenie, jakby zupełnie nie podzielali moich wrażeń co do urody tego miejsca, a co więcej, że oni by chętnie ten swój Awinion spalili, gdyby tylko mogło im to ujść na sucho.
Drugi obraz jest już zdecydowanie lokalny. Rozmawiałem kiedyś z moim kolegą Michałem Dembińskim na temat tak zwanych kibolskich ustawek i doszliśmy wspólnie do wniosku, że bardzo dobrym rozwiązaniem dla tego typu folkloru byłoby to, by przed każdą z nich najpierw odebrać od każdego z uczestników pisemne zobowiązanie, że w wypadku ewentualnych kłopotów, rezygnuje on z jakiejkolwiek państwowej pomocy – medycznej, policyjnej i wszelkiej innej – następnie ogrodzić dany teren specjalną siatką zabezpieczającą, a po walce, ci uczestnicy, którzy są jeszcze na siłach, ewentualnie uprzątną teren. Pomysł ten, acz przecież okrutnie bezwzględny, spodobał nam się bardzo, a mnie na tyle bardziej, że nawet go tu przy jakiejś okazji przedstawiłem. I, jak mówię – bez wywoływania szczególnych kontrowersji.
Dlaczego ani jedna, ani druga historia, kiedy był na to jeszcze czas, nie wywołała najmniejszej choćby burzy? Powiem szczerze, że się nad tym dotychczas nie zastanawiałem, pewnie trochę też dlatego, że sam nie widziałem tu za dużego pola do sporu. Dziś sądzę, że w przypadku Awinionu poszło o to, że jedynie opisałem problem, ale nie zaproponowałem rozwiązań. Natomiast, jak idzie o ustawkę, problem był w tym, że ich uczestnikami byli biali chrześcijanie. Gdybym ja opisał jakąś ustawkę, w której braliby udział na przykład Cyganie, czuję, że mogło by mi się jednak oberwać. Tak jak obrywa mi się dzisiaj. Za co? Za to, że londyńska ustawka – bo to jest swego rodzaju ustawka – tak jak ją opisałem, zamiast białych chrześcijan, zaangażowała głównie kolorowych muzułmanów. I niech mi nikt nie mówi, że te bandy, które palą dziś angielskie miasta, to zwykła hołota, a nie muzułmanie i że Koran wyklucza używanie przemocy, bo nasza polska hołota, która od czasu do czasu gwałci, kradnie, morduje i niszczy, to – cokolwiek byśmy nie mówili – jak najbardziej biali chrześcijanie, a Ewangelie również nie namawiają do przemocy.
W telewizji, wspomniany już przez mnie londyński korespondent TVN24 opowiadał, jak to on miał kiedyś okazję odwiedzać jedną z tych dzielnic, które dziś są w rękach młodej bandyterki, i widział na własne oczy, jak brytyjskie państwo kompletnie pozostawiło samym sobie jej mieszkańców. Jak to tam nie ma ani policji, ani innych standardowych gdzie indziej służb państwowych i że to jest bardzo niesprawiedliwe. Ja mogę sobie tylko wyobrazić, co by się działo, gdybym ja w swoim tekście, zamiast proponować, by tych bandytów zapakować w samolot i wywieźć do Afryki, powtórzył mój i Michała Dembińskiego pomysł rozwiązania problemu ustawek i zaproponował, by najpierw wszystkich zainteresowanych uprzedzić o planowanych rozwiązaniach, a następnie każdą z tych, jak mówi dziennikarz, zapomnianą przez państwo dzielnic, ogrodzić wysoką siatką pod napięciem, i tym, którzy tak bardzo przywiązali się do swojego folkloru, że nie chcieli się odpowiednio zdeklarować, zaproponować, żeby najpierw żywili się tym, co znajdą w tych zniszczonych przez siebie sklepach, a później spróbowali się pokusić o jakąś bardziej intelektualnie skomplikowaną inicjatywę na rzecz przetrwania.
Jak wiemy, ten blog to miejsce, gdzie, jak to kiedyś, cytując Wojciecha Młynarskiego, opisał pewien nasz były kolega „się, psia nędza, nikt nie oszczędza”, a więc tu naprawdę bywa ostro. Jak idzie o rozwiązania, jakie się tu proponuje w stosunku do pewnych zachowań, których nam nasz krąg cywilizacyjny i kulturowy akceptować nie pozwala, bywało naprawdę bardzo barwnie. Oczywiście, w pierwszym rzucie zawsze szli, bo to było czyste i bezpieczne, komuniści, tacy jak Jaruzelski, Kiszczak, czy Urban. Daję słowo, że nie umiem sobie wyobrazić takiej kary dla jednego z nich, która przez czytelników tego bloga uznana by była za nieludzką, czy niesprawiedliwą. Pamiętam, na przykład, jak kiedyś zaproponowałem, by Jaruzelskiego zostawić w spokoju temu rakowi, co go zżera, i zostałem natychmiast oskarżony przez paru takich o to, że przebaczam w imieniu tych, w imieniu których przebaczać nie mam prawa. Ale przecież nie muszę sięgać pamięcią aż tak daleko w przeszłość. My tu codziennie wręcz zajmujemy się przypadkami równie irytującymi i rozwiązaniami wcale nie mniej drastycznymi, niż wysyłanie kogoś na dożywotnie wakacje do Afryki. I nagle się okazuje, że to wszystko jest na swoim miejscu, tylko dlatego, że żaden z tych przypadków nie ma ciemnego koloru skóry?
A przecież nie chodzi tylko o komunistów i ich dzisiejszych – faktycznych i mentalnych – spadkobierców, również świetnie sobie radzących poza tym czymś, co się nazywa SLD. Mam tu na myśli i feministki, jak Magdalena Środa, stuprocentowych ateistów, jak Jan Hartman, bezwzględnych aborcjonistów, jak jakaś Szczuka, upadłych kabareciarzy jak Krzysztof Daukszewicz, czy sprzedajnych dziennikarzy, takich jak Tomasz Sekielski. Im wszystkim się tu dostaje regularnie, a rozwiązania, jakie dla nich się tu proponuje, są też bez porównania bardziej okrutne, niż wsadzanie ich jednego po drugim do samolotu i wysyłanie do Somalii.I nie zauważyłem, żeby to co ja tu sobie w swojej głowie obracam, komuś szczególnie przeszkadzało.
A zatem ewidentnie chodzi o rasizm, i to rasizm w sensie rozumianym jak najbardziej standardowo. Chodzi o to, że nasza wściekłość może sobie hulać bez ograniczeń – może nawet sobie niekiedy zahaczyć nawet i o Żydów – byleby szerokim łukiem omijała muzułmanów i kolorowych, a więc wszystkich tych, którzy od wieków, jak słyszę, są przez nas chrześcijan fizycznie i kulturowo eksploatowani. No więc dobrze, porozmawiajmy zatem o rasizmie. Otóż tak się składa, że ja jestem od zawsze, szczerze i głęboko, przekonany o tym, że coś takiego jak walka kultur i cywilizacji jest zjawiskiem jak najbardziej realnym, i że w tej walce, cywilizacja łacińska, chrześcijańska, czy jak ją tam sobie nazwiemy, jest cywilizacją bezwzględnie wyższą. Z tego prostego powodu, że w mojej opinii, tylko chrześcijaństwo jest oparte na fundamencie prawdy. Dla mnie, cała reszta to pogaństwo, a moim zdaniem pogaństwo to nie folklor, to nie różnorodność, to wreszcie nie czyjeś prywatne przekonanie, ale zło. I obawiam się też, że jeśli przez nasze zaniedbania, nasze zło, nasze lenistwo i głupotę, kultura chrześcijańska ostatecznie temu złu ulegnie, oznaczać to będzie koniec świata. A to niestety, jeśli przyjrzeć się temu, co się w naszym chrześcijańskim świecie wyprawia, jest więcej niż prawdopodobne.
Czy ja zatem uważam, że my chrześcijanie powinniśmy cały pogański świat nawracać ogniem i mieczem? No przecież nie! Wystarczyło tylko głupio nie eksperymentować i trzymać się sprawdzonych sposobów na życie, których nas jeszcze uczyli nasi dziadkowie. I przez to przywiązanie do tradycji dawać przykład. Wystarczyło choćby nie zmieniać oryginalnej nazwy dzisiejszej stolicy Norwegii. Inna sprawa, że też przy tym nie uważam, że Republika Południowej Afryki czy też Rodezja, były za czasów Apartheidu miejscami gorszymi, niż są dziś. Jestem natomiast szczerze przekonany, że – wspominałem o tym zresztą już w komentarzach pod poprzednim tekstem – relacja między obiema kulturami – pogańską i chrześcijańską – opisana w literaturze jest relacją niezwykle zdrową. Ja oczywiście świetnie rozumiem emocje tych wszystkich, którzy dziś mi pokazują jednym palcem na chrześcijaństwo, czy to w postaci tego Austriaka, czy to tamtego Belga, czy dziś tego Norwega, a drugim na to moje pogaństwo, w postaci porządnych i pełnych wiernej miłości rodzin, czy to w Czeczenii, czy gdzieś w jakiejś Tunezji, i je, wbrew pozorom, w znacznej mierze podzielam, ale nie uważam też tego w żaden sposób za powód do tego, bym miał przyjąć takie oto przekonanie, że wszystkie kultury i religie są równie prawdziwe, a tym bardziej przyznał, że to wielka szkoda, że Brytyjczycy swego czasu wywieźli z Egiptu te wszystkie kosztowności, ozdobili nimi pewien londyński budynek i nazwali go brytyjskim muzeum. A już z całą pewnością nie ma mowy, bym się zgodził na to, by za to przyznać poganom prawo do rewanżu.
Niestety, wszystko wskazuje na to, że oni sobie ten rewanż na nas już niedługo i to skutecznie wezmą, i wtedy nam dopiero pokażą, czym jest miecz, czym jest ogień i czym jest prawdziwa wiara i przywiązanie do własnej kultury. I nie będzie miało zupełnie znaczenia, czy ci, którzy nam to będą prezentowali, będą czarnymi muzułmanami, czy zwykłą hołotą w butach na cytrynowych platformach, z zapomnianych przez cywilizowany, chrześcijański świat przedmieść.

Dziś o książce i o tej nędzy ani słowa, bo nie mam już ani dość siły ani dość bezwstydu.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...