środa, 28 września 2022

Don Paddington: Skowronki, czyli Shane MacGowan wiecznie żywy

 

Tym razem to już koniec rozważań księdza Rafała Krakowiaka. Niech Pan Bóg mu zapłaci.




„Bracie, nie jesteśmy urzędnikami państwowymi!” – czyli wojna, status ontologiczny skowronków, papież Franciszek, Shane MacGowan i The Pogues. (część 4 i ostatnia)

       Moja pisanina trwa już zbyt długo i stąd na koniec chcę się odnieść tylko do dwóch kwestii.

      Po pierwsze, chciałbym jeszcze raz mocno podkreślić, że treść części 3. nie ma żadnego związku z marzeniem niektórych ludzi (także duchownych), by Kościół trzymał się od polityki na dystans, vulgo: nie wtrącał się do polityki. Niech nas ręka Boska broni przed spełnieniem tego marzenia! Możemy oczywiście zauważyć, że w związku z marginalizowaniem, a nawet wręcz odrzucaniem nauczania Chrystusa, dano Kościołowi do zrozumienia, że może być dla społeczeństwa użyteczny jako (co najwyżej!) sprawna organizacja charytatywna, natomiast rola Kościoła polegająca na wskazywaniu drogi politykom, czy ekonomistom, nie mówiąc już o wpływaniu na zasady życia społecznego, jest zupełnie zbędna. Kościół sugestię świata zrozumiał, a ponieważ – jak wiemy od Stalina – nie dysponuje żadnymi dywizjami, wszedł na ścieżkę samoograniczania się. I właśnie dlatego od dłuższego już czasu nie widzimy, by ktokolwiek z grona duchowieństwa piastował funkcje poselskie lub senatorskie, że o urzędach ministerialnych nie wspomnę. Nie dostrzeżemy też biskupów i księży w samorządach. A jeśli nawet gdzieś tam w świecie trafi się jakiś ksiądz, który został członkiem rządu (znany casus  Nikaragui), to bardzo szybko taki osobnik jest przez swoich zwierzchników przywoływany do porządku.

      Nie oznacza to jednak, że Kościół zrezygnował z „wtrącania się do polityki”. Dlaczego miałby to robić? Przecież działalność polityczna (ekonomiczna, społeczna, naukowa) jest działalnością ludzką i jako taka podlega np. osądowi moralnemu. Chyba, że uznamy, iż politycy, biznesmeni, społecznicy, naukowcy nie należą do „gatunku najmniejszej troski” i tym samym nie należy ich traktować jak pozostałe, zwykłe skowronki, lecz raczej trzeba obdarzyć ich nie-skowronczymi przywilejami w postaci choćby rezygnacji z recenzowania ich poczynań.

Już słyszę ten głos sprzeciwu, że przecież nie o to chodzi. Wszyscy przecież wiedzą, że polityków et consortes ciągle się ocenia (patrz: wolne media) i dla ich błędów „nie ma zmiłuj!”

W tym miejscu, czy chcemy, czy nie chcemy musi się pojawić znana nam już kwestia ontologiczna i wynikające z niej pytanie: media mogą oceniać, a Kościół nie może?

      Tego rodzaju dyskusja ostatecznie sprowadza się do tego, że „Kościół nie może”, ponieważ swój osąd – a mówiąc ściśle: swoją ingerencję w życie polityczne i społeczne – opiera na nauczaniu Zbawiciela, czyli tym samym odwołuje się do języka Jezusa, a jak wiemy z części 3., tego rodzaju legitymizacja  jest czymś śmiesznym i niezrozumiałym.

      Co tam sobie świat o tym wszystkim myśli, to jego sprawa, natomiast w Kościele ciągle żywa jest myśl Innocentego III (papież panujący w latach 1198 – 1216):

Bóg, stwórca świata, umieścił na niebie dwie gwiazdy dla oświetlenia go: słońce za dnia i księżyc w nocy. Podobnie na firmamencie Kościoła powszechnego umieścił dwa najwyższe autorytety: papiestwo, które włada duszami, i monarchię, która włada nad ciałami. Ale pierwsza jest wyższa niż druga. Jak księżyc otrzymuje swe światło od słońca, podobnie władza cesarska otrzymuje cały swój splendor i prestiż od władzy papieskiej”.

      Oczywiście dzisiaj, to co powiedział ten jakże wybitny następca św. Piotra wyraża się w innej formie i zamiast o monarchii mówi się o społeczeństwach demokratycznych, a zwrot „władza cesarska” zastępuje się zwrotem „władza państwowa” – ale sens tej wypowiedzi jest ciągle aktualny.

      Żeby dobrze zrozumieć jak bardzo ta wypowiedź jest na czasie, warto przywołać pewną regułę postępowania, którą Kościół tak w sprawach błahych jak i bardzo ważnych kierował się od zawsze – regułę która ostatecznie została zapisana w ostatnim (tj. 1752) kanonie obecnie obowiązującego Kodeksu Prawa Kanonicznego, a której brzmienie jest następujące:

Salus animarum suprema semper lex esto”, tzn. „Zbawienie dusz niech będzie zawsze najwyższym prawem” (reguła ta funkcjonuje najczęściej w formie skróconej: „Salus animarum suprema lex”, tzn. „Zbawienie dusz prawem najwyższym”).

      Owa reguła siłą rzeczy wymuszała i wymusza na Kościele odpowiednie hierarchizowanie spraw i rzeczy i stąd wyższość odnoszącej się do dusz władzy papieża, nad odnoszącą się do ciał władzy „cesarza”.

      Czy „cesarz” jest z tego zadowolony? Nigdy nie był i nie jest. Nie był i nie jest, ponieważ z punktu widzenia papieża wartością jest to, co służy zbawieniu każdego człowieka, natomiast z punktu widzenia takiej czy innej, ale nie-papieskiej władzy, wartością jest coś zupełnie innego, bardzo często coś, co ze zbawieniem nie ma nic wspólnego, albo wręcz w osiągnięciu zbawienia przeszkadza. Bywa oczywiście, że niekiedy Kościołowi i „cesarzowi” jest po drodze (dzieje się tak zazwyczaj wtedy, gdy jakiś polityk uznaje głoszoną przez Kościół aksjologię i docenia cywilizację opartą na chrześcijaństwie, ponieważ ta – spośród tych, które pojawiły się w historii – jest najbardziej przyjazna człowiekowi i stąd ów polityk chrześcijaństwo autentycznie szanuje i wspiera), tyle tylko, że mamy wówczas do czynienia z wielkim oburzeniem wyrażanym przez tzw. opinię publiczną, a także niestety przez niektóre osoby duchowne, że oto Kościół zaprzecza swojej misji, a rządzący uwiesili się na klamce biskupów. Najczęściej jednak „cesarz” dąży do podporządkowania sobie papieża, co sprowadza się do wymuszenia, by Kościół przyjął cesarski język i cesarskie wartości, a język Jezusa, oraz regułę „Salus animarum suprema lex” i wynikającą z tej reguły hierarchię ważności spraw i rzeczy, uznał za niepoważną i nieżyciową – czyli by w gruncie rzeczy stał się ekspozyturą państwa / urzędnikiem państwowym czytającym z kartki to, co mu tam jakiś Putin (Biden, Truss, Scholz, Zełeński, Toyah, Macron, Meloni, itd.) napisał.

      I w taki właśnie niepostrzeżony sposób dotarliśmy do portu, czyli do drugiej interesującej nas dzisiaj kwestii. Zanim ją uszczegółowimy, wypada wyjaśnić jakim to sposobem Toyah znalazł się w gronie wymienionych wyżej władców (?) świata. Wyjaśnienie jest bardzo proste, ale zanim do niego przejdziemy, zechciejmy po raz kolejny rzucić okiem na cytowane już słowa papieża Franciszka, dotyczące jego rozmowy z patriarchą Cyrylem:

Przez pierwsze dwadzieścia minut czytał mi wszystkie uzasadnienia wojny”.

      Oto Cyryl odczytuje Ojcu Świętemu „wszystkie uzasadnienia wojny”, tzn. usiłuje go skłonić do choćby rozważenia tej możliwości, że sprawiedliwość i prawda są po stronie Moskwy. Możemy domniemywać, że ten urzędnik państwowy nie czyta niczego, czego by Putin sobie nie życzył. Tyle tylko, że papieżem jest Franciszek, z domu Bergolio. Z jednej strony człowiek ten sprawia wrażenie prostego Latynosa, który tak do końca nie orientuje się nawet w doktrynie Kościoła, któremu przewodzi (można go więc zlekceważyć), a z drugiej strony jest jezuitą, a więc kimś podle inteligentnym i podstępnym, mającym wszędzie – może nawet na Kremlu – swoje macki (a tego lekceważyć nie podobna). Czy istnieje jakiś sposób, by kogoś takiego przekonać, że „mój cesarz” ma rację? Myślę, że mierząc się z tą zagwozdką, patriarcha wpadł na pomysł, by owszem, wygłosić przed Franciszkiem referat polityczny, ale ubrany w formę wzruszającej – wzruszającej!, a przez to przekonującej – przypowieści. A co nas wzrusza? Wzrusza nas muzyka, bo przy niej Rosjanin płacze, a Argentyńczyk rusza nogami, stąd też nie dziwmy się, że kanwą opowieści Cyryla była właśnie ona: muzyka.

      Osobiście nie znam nikogo, kto o muzyce i muzykach pisałby bardziej wzruszająco niż Toyah. Myślę, że na walorach pisarstwa Krzysztofa Osiejuka (o którym to pisarstwie on sam kokieteryjnie mówi: pisactwo) poznali się też funkcjonariusze FSB i postanowili je wykorzystać. Ponieważ w „książce o zespołach” nie ma nic ani o argentyńskiej, ani o rosyjskiej muzyce, panowie owi zdecydowali się podsunąć Cyrylowi tekst o irlandzkim folku, który zdaje się być niejako w połowie drogi między tangiem a czastuszką. W ten właśnie sposób, trochę niespodzianie, papież usłyszał opowieść o zespole The Pogues  i jego wokaliście.   

       Część tej opowieści już przytaczałem, ale może przypomnijmy sobie, co Toyah o tym zjawisku napisał:

Kiedy ich (tj. The Pogues) usłyszałem, to już słuchać nie przestałem. I od razu muszę się zastrzec, że tu wcale nie chodziło o to, że oni grali coś, co w ten czy inny sposób związane było z irlandzkim folklorem, bo gdy idzie o folklor, to ja akurat na Irlandię nie za bardzo zwracam uwagę. Lubię słuchać flamenco, nie mam nic przeciwko temu, by sobie puścić piosenkę w wykonaniu Omou Sangare, natomiast w kwstii folkloru irlandzkiego, to pozostaję niewzruszony.

Zespół The Pogues spodobał mi się od pierwszego razu dlatego, że oni mieli fantastyczne piosenki, a ich wokalista Shane MacGowan miał głos, jakiego ja osobiście wcześniej nie słyszałem. A zaznaczam, że mi wtedy nawet do głowy nie przyszło, że mamy do czynienia z ciężkim, bezzębnym alkoholikiem, człowiekiem, który, gdyby go postawić pod dworcem Warszawa Ochota, nie zwróciłby na siebie niczyjej szczególnej uwagi.”

 

      Myślę, że patriarcha Cyryl do powyższego fragmentu dołożył twórczy komentarz. Mówił papieżowi o irlandzkich, żyjących w biedzie katolikach, pracujących za marny grosz w angielskich portach i fabrykach, a na co dzień mieszkających w jakichś śmierdzących, zimnych, na wpół zrujnowanych dirtyoldtownach. I oto, w tej ciemnej scenerii pojawia się promyk słońca: zespół The Pogues, niosący wyzyskiwanym i poniżanym ludziom nadzieję i radość. Mówimy tutaj o zespole, czyli o organizacji łączącej dobrych muzyków i menadżerów z genialnym, obfitującym w nieskończone zasoby talentu wokalistą i tekściarzem, czyli Shane’m MacGowan’em. I wszystko szło dobrze, ludzie byli zadowoleni doświadczając rozmaitych radości, gdy słuchali swej ulubionej muzyki i śpiewali razem z Shane’m układane przez niego piosenki, a dobrzy muzycy i menadżerowie współpracujący z obfitującym w wiadome zasoby wokalistą, całkiem nieźle żyli ze sprzedaży płyt i tras koncertowych. Oczywiście były problemy, biorące się stąd, że MacGowan nadużywał alkoholu. Wszyscy go jednak rozumieli, ponieważ miał trudne dzieciństwo, a i wygląd nieszczególny, stąd bardzo cierpiał. Miał jednak szeroką, szlachetną duszę, która co chwilę dawała o sobie znać wykwitami muzycznego i literackiego geniuszu, dzięki któremu ludzie byli szczęśliwsi, a dobrzy muzycy i menadżerowie bogatsi, czyli też szczęśliwsi. Oprócz tego źródłem konfliktu w zespole była nieuregulowana kwestia przywództwa (szefem jest Shane, czy też pozostali muzycy i menadżerowie?). No i na koniec dużym problemem okazała się – mimo już osiągniętego całkiem przyzwoitego poziomu zamożności – coraz większa chciwość wspomnianych dobrych muzyków i menadżerów, chciwość, która doprowadziła do tragedii.

 

      To dobry moment, by ponownie oddać głos Toyahowi:

„The Pogues, od 1984 roku, a więc od wydania swojej pierwszej płyty Red Roses For Me nagrali w sumie pięć albumów, każdy przyjęty znakomicie i jak najbardziej zasłużenie, no i wreszcie, kiedy się okazało, że MacGowan wychodzi na scenę już wyłącznie po to, żeby się wyrzygać na publiczność, oni go zwyczajnie odstawili i próbowali kontynuować karierę bez niego”.

 

        Cyryl, odnosząc się do zacytowanego tekstu, mówił Franciszkowi, że tak naprawdę dobrzy muzycy i menadżerowie wcale nie chcieli zrywać z Shane’m współpracy. Rozumieli bowiem, że tak wielkiego zasobu talentu ofiarowywanego im właściwie za pół darmo, nigdzie nie znajdą. Niestety, zdarzył się incydent podczas jednego z koncertów, w którym uczestniczyli wypełnieni fanatyzmem i agresją fani konkurencyjnego w stosunku do The Pogues zespołu. Owi wrogo nastawieni do MacGowan’a i reszty grupy ludzie, przyszli tylko i wyłącznie po to, by robić burdy. Shane, czując rosnące zagrożenie próbował ich uspokoić i nieostrożnie wdał się z nimi w szarpaninę, podczas której został uderzony w brzuch, wskutek czego zwymiotował. To wszystko. Tyle tylko, że zrobiono z tego wielką aferę. „Shane MacGowan obrzygał publiczność!”; „Niczym niespowodowana agresja Irlandczyka!”; „Spokojna publiczność vs szalony, rzygający Shane!”; „Czy przy MacGowan’ie jesteśmy bezpieczni?” – w taki oto sposób komentowano to wydarzenie w prasie i telewizji. No i jak ten genialny pieśniarz, tak bardzo kochający ludzi i tak bardzo pragnący dzielić się z nimi swoim bogactwem, mógł się wtedy czuć? Wiadomo, że w poczuciu żalu i bezsilności najzwyczajniej w świecie płakał, czując się bardzo dotkniętym tymi nieprawdopodobnymi wymysłami, które na jego temat powtarzano. Pozostali członkowie The Pogues początkowo próbowali bronić swego wokalistę, ale niestety – wpływ tzw. opinii publicznej (niewątpliwie przekupywanej i sterowanej przez konkurencyjne zespoły) doprowadził najpierw do zawieszenia MacGowana, a potem do wykluczenia go z The Pogues. Jego dawni koledzy, szantażowani groźbą całkowitego finansowego zablokowania zespołu, o ile całkowicie nie odetną się od pieśniarza, posunęli się nawet do tego, że próbowali pozbawić Shane’a dochodów uzyskiwanych ze sprzedaży wydanych do tej pory płyt! Ależ to było niskie i głupie! I nie-etyczne!

      „I pytam się – mówił dalej Cyryl – po co to wszystko? Czy The Pogues po wywaleniu MacGowana jest w stanie nająć innych wokalistów dających gwarancje, że którykolwiek z nich da choć część tego, co dawał Shane? Ciągle się mówi, że MacGowan to menel. Jest to poniżające określenie, ale uznajmy, że ono dobrze oddaje rzeczywistość. W takim razie niech mi Ojciec Święty powie, czy bez tego menela, ów projekt znany jako The Pogues, czyli organizacja do której należą dobrzy muzycy i menadżerowie, oraz ich publiczność, jest w stanie się utrzymać? A jeśli się nie utrzyma, to czy to będzie dobre dla ludzi? Mówi się także, że Shane ciągle pije. No tak, pije, tyle tylko że on nie pije, żeby się upić, lecz po to, by się zrelaksować, a mówiąc ściśle: uśmierzyć ból duszy. I nawet gdyby – wybacz Bracie twarde słowa – MacGowan rzygał na ludzi, to on nie robi tego, by kogoś obrzygać, lecz po to, by w swej bezmiernej łagodności i dobroci obronić siebie i wszystkich, którzy są mu bliscy. Czemu więc to wszystko ma służyć? Ostatecznie na odstawieniu MacGowan’a wszyscy stracą, a czyhające na miejsce po The Pogues zespoły też nie zyskają, bo wcześniej czy później pojawią się silniejsi i sprytniejsi od nich gracze. A najwięcej dostaną w tyłek zwykli ludzie, którym odbiera się nadzieję i radość i stawia się ich wobec przerażającej, bo nieodwołalnej perspektywy – perspektywy życia w jeszcze bardziej śmierdzących, w jeszcze bardziej zimnych (ach, jak bardzo zimnych!) i jeszcze bardziej zrujnowanych dirtyoldtownach. Ale ja jestem optymistą. Liczę na to, że ludzie zmądrzeją i zrozumieją, że Shane MacGowan nikomu nie zagraża, a The Pogues z Shane’m jest dobrym, pobłogosławionym przez Boga projektem.”

 

      I co wy na to?

…………………………………………………………………………………………………...

      Proszę mi wybaczyć ten niewinny żarcik o Cyrylu czytającym Franciszkowi książkę Toyaha…

      Żarcik żarcikiem, ale spryt Cyryla (a nie wątpię, że podczas wiadomej rozmowy usiłował wykazać się sprytem, by papieża przynajmniej zneutralizować, a najlepiej przekonać do moskiewskiej wizji rzeczywistości ) też swoją wagę ma. Czy odwołanie się do jakichś łzawych historii miało podczas tej rozmowy miejsce? To bardzo prawdopodobne. Język polityki, zwłaszcza język propagandy politycznej, właściwie ciągle uderza w nasze emocje. Jest to metoda dość skuteczna i dlatego możliwym jest, że została zastosowana wobec Ojca Świętego. Papież jednak był czujny. I stąd jego reakcja:

      Nic z tego nie rozumiem. Bracie, nie jesteśmy urzędnikami państwowymi, nie możemy używać języka polityki, ale języka Jezusa. Jesteśmy pasterzami tego samego świętego ludu Bożego. Dlatego też musimy szukać dróg pokoju, powstrzymać ogień broni. Patriarcha nie może zostać ministrantem Putina”.

      W tej papieskiej reakcji najważniejsze są słowa o języku Jezusa i o świętym ludzie Bożym.

Odwołanie się do języka Jezusa (czyli do treści i formy Jego nauczania) jest nawiązaniem do tego co najistotniejsze (czyli do zbawienia), oraz nawiązaniem do zasady „Salus animarum suprema lex”, czyli do prawidła, które wszystko w Kościele reguluje, ponieważ właściwie ustawia hierarchię wartości. Człowiek, dla którego sprawa zbawienia nie jest najważniejsza (czyli ktoś, kto lekceważy ustanowioną przez Zbawiciela hierarchię wartości) błądzi i w konsekwencji tego grzeszy, co samo w sobie nie jest jeszcze tragedią. Z tragedią mamy do czynienia wówczas, gdy człowiek zatraca poczucie grzechu, albo wtedy, gdy ma upodobanie w grzechu. Mówimy tutaj o tragedii, ponieważ takiemu człowiekowi trudno jest się nawrócić, czyli trudno jest mu się zbliżyć do zbawienia.

      Wynika z tego, że Ojciec Święty mówiąc Cyrylowi o języku Jezusa, pytał go po prostu o grzech, o nawrócenie i o zbawienie. Zauważmy jak bardzo te kwestie odbiegają od tego, co dzisiaj opisuje język polityki. Można odnieść wrażenie, że z punktu widzenia polityki (a także ekonomii czy socjologii) te sprawy nie mają żadnego znaczenia. A przecież jakże istotna dla tego co się dzieje jest odpowiedź na pytania: Czy Rosjanie (Shane MacGowan) mają świadomość popełnianych przez siebie błędów i czy w związku z tym chcą się nawrócić? Czy pragnienia i działania poszczególnych członków Unii Europejskiej (The Pogues), mają coś wspólnego z nawróceniem?  Czy inne kraje (inne zespoły) popierające Ukrainę, bądź popierające Moskwę mają świadomość, że im też przyda się rachunek sumienia i nawrócenie? Papież, mówiąc o języku Jezusa, właśnie o to pytał i w jakiś sposób tego (czyli nawrócenia) żądał, czyli – zgodnie z nastawieniem dzisiejszego świata – był w tym momencie śmieszny i niezrozumiały. Cóż to bowiem jest za postulat: „Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!”? Ujmę to tak: jeśli od tego postulatu odwracamy oczy, to bądźmy pewni, że skutek tej wojny będzie mniej więcej taki, jak to proroczo opisał Toyah:

 

Wbrew naszym, bardzo przecież naturalnym oczekiwaniom, Shane MacGowan wcale nie przestał chlać. Tu niestety nie dostaliśmy tego, co się powszechnie nazywa historią z happy endem. On nie przeszedł skutecznej kuracji odwykowej, nie nawrócił się na rzymski katolicyzm, i nie rozpoczął udanej solowej kariery. Natomiast faktem jest, że byli koledzy MacGowana (tzn. The Pogues) poprosili go, by może jednak zechciał dla nich śpiewać, no a on się oczywiście zgodził”.

 

      Ależ się wtedy ucieszymy!...

 

      Na koniec jeszcze coś o świętym ludzie Bożym, wspomnianym przez papieża Franciszka.

Ten święty lud Boży to skowronki, o które pasterze Kościoła winni się troszczyć, zabiegając oczywiście o ich zbawienie, o drogi pokoju dla nich, a także o powstrzymanie zagrażającego im ognia broni. Skowronki dla pasterzy winne być równe, bez względu na to, czy są Ukraińcami, Rosjanami, Niemcami, Polakami, czy kim tam jeszcze. A troska o te skowronki nie może być najmniejsza, lecz raczej tak wielka, że warto nawet umrzeć, by mogły być zbawione. Tego nas, pasterzy, uczy Ten, który za nas wszystkich umarł.

      A co na to cesarze? Cóż, mają swoją własną ścieżkę. Oby wybrali tę właściwą.

 

P.S.: To już naprawdę koniec.

P.P.S.: Trochę bezwstydnie: w czwartek mam imieniny; chętnie przyjmę życzenia😊

 


11 komentarzy:

  1. >> Czy Rosjanie mają świadomość popełnianych przez siebie błędów i czy w związku z tym chcą się nawrócić? <<
    W zakresie spraw świeckich to jest chyba najpilniejsze teraz pytanie. Ale skąd oni mogą nabyć tę świadomość? Są, można powiedzieć, systemowo niesamodzielni a pasterz jakiego mają każdy widzi. Założę się, że te napomnienie przez Franciszka przyjął źle.
    Dla mnie zaś to napomnienie unieważnia spory zakres dotychczasowej krytyki papieża Franciszka. Ciekawe, że wcześniej nie słyszałem o nim, jako o fakcie, czy news'ie; dopiero z tego tu wykładu księdza.

    W tej 3 części najbardziej przytrzymały mnie słowa charakterystyki Franciszka:
    >> "Tyle tylko, że papieżem jest Franciszek, z domu Bergoglio. Z jednej strony człowiek ten sprawia wrażenie prostego Latynosa, który tak do końca nie orientuje się nawet w doktrynie Kościoła, któremu przewodzi (można go więc zlekceważyć), a z drugiej strony jest jezuitą, a więc kimś podle inteligentnym i podstępnym, mającym wszędzie – może nawet na Kremlu – swoje macki (a tego lekceważyć nie podobna)."<<
    Być może ksiądz pamięta, właśnie ten kontrast zwrócił i moją uwagę na tym blogu zaraz, gdy Franciszek został wybrany. W latach 80-tych wędrowałem po Ameryce Południowej z plecakiem nie tylko zwiedzając tamtejsze kościoły, ale też uczestnicząc w Mszach św. Te zresztą były dla mnie przeżyciem szczególnym, trochę na zasadzie déjà vu, bo język hiszpański mszy przypominał mi łacińskie msze za mojej wczesnej młodości.
    Ale zauważyłem też, że o ile chyba żaden z zakonów nie zaznaczył tam swej misji mocniej, niż La Compañía de Jesús, to jednocześnie nie ma tam świętego cieszącego się większą estymą, niż św. Franciszek. A jest to tam estyma, powiedziałbym, ludowa. Skoro więc wychowany tam jezuita Bergoglio przyjął imię Franciszka, to właśnie zakomunikował był cel i kierunek swojego pontyfikatu symboliką absolutnie oczywistą dla siebie samego i przynajmniej dla każdego południowoamerykańskiego mieszkańca. Teraz, wobec Cyryla, objawił się "obustronnie a zarazem jednostronnie", jeśli tak godzi się powiedzieć. Jego dotychczasowi krytycy, zwłaszcza ci z pozycji katolickich, powinni pomyśleć jeszcze raz.

    PS. Proszę przyjąć moje najserdeczniejsze życzenia imieninowe. Obyśmy spotykali się tu jak najczęściej i najdłużej. Toyah czasem dokazuje, ale to spokojne miejsce.

    PPS. No i wyszło, że życzę też samemu sobie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja dokazuję? Chyba Twoja stara.

      Usuń
    2. Krzysztof, pani Orjanowej należą się przeprosiny. Za brak szacunku dla osoby tutaj postronnej, a mnie, bo to moja żona.

      Natomiast, jeśli poczułeś się urażony owym moim, że "dokazujesz" na blogu, to wyjaśniam, że miałem na myśli wyłącznie Twoją ekspresję. Ta, jak wielokrotnie pisałem, akurat mi się tutaj podoba. No, ale przecież nie taka.

      Usuń
    3. @orjan Nie bede przepraszał, ani Twojej żony, ani Twojej mamy, bo to nie było do żadnej z nich. "Chyba twoja stara", to jest odzywka, używana kiedyś przez szkolną dziatwę, a potem przejęta przez dorosłych jako żart. I dziś jest tak, że kiedy moja żona mi mówi, że zostawiłem syf w kuchni, a ja jej odpowiem "Chyba twoja stara", to wszyscy wiemy, że to znaczy tylko tyle co nic. Ale przepraszam Ciebie, że Cię nieroztropnie naraziłem na niepotrzebny stres. Gdybym wiedział, że tego nie znasz, to bym tak nie napisał. Przepraszam.

      Usuń
  2. @orjan

    Dotychczasowi krytycy Franciszka, zwłaszcza ci z pozycji katolickich, nie pomyślą jeszcze raz, ponieważ oni wszystko już wiedzą i nic nie zmieni sposobu, w jaki papieża postrzegają. To też są piloci boeinga.

    Bardzo dziękuję za życzenia. Trochę je wymusiłem, ale wobec milczenia pod tekstami o skowronkach, pomyślałem, że może choć z grzeczności ktoś się odezwie:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Żyję, więc się z przyjemnością odezwę: przyłączam się do życzeń imieninowych. A za konkret o naszym papieżu dziękuję

    OdpowiedzUsuń
  4. @SilentiumUniversi
    Bardzo dziękuję:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Bóg zapłać za te rozważania, ustawiają sprawy we właściwym porządku.

    Życzę wszelkich Łask Bożych z okazji imienin.

    OdpowiedzUsuń
  6. @Mateusz
    Bardzo dziękuję.
    Cieszę się, że mogłem na coś się przydać:)

    OdpowiedzUsuń
  7. I ja się przyłączam do życzeń.
    Teksty Księdza są nieocenione. Cóż tu komentować?

    OdpowiedzUsuń
  8. @Ginewra
    Dziękuję za życzenia.
    Każdy komentarz jest cenny:)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...