wtorek, 25 lutego 2020

Raz jeszcze o stawianiu oczu jak złodziej


Ponieważ do Polski zawitał niegdysiejszy Król Europy Donald Tusk i skorzystał z pierwszej lepszej okazji, by wypluć z siebie wszystkie swoje kompleksy, pomyślałem sobie, że ponieważ mniej więcej wszyscy tu na tym blogu, mamy jakieś tam pojęcie, o kim mowa, nie zaszkodzi jeśli przypomnę dziś swój bardzo stary, bo jeszcze sprzed dziewięciu lat tekst. Tam bowiem mogliśmy bardzo dokładnie zaobserwować moment, kiedy wszystko to, z czym ten człowiek przed nami stanął, zaczęło gwałtownie zdychać, i choć trzeba było jeszcze parę chwil, by tego idiotę stąd zabrać, to on ostatecznie zszedł nam z oczu i zapanował względny spokój. Ponieważ jednak postanowił nam się on znów pokazać i to w dodatku w roli zbawcy Ojczyzny, pozwolę sobie może wrócić do owych wspomnień i pokazać, jak ów upadek się tak naprawdę zaczął. Mamy rok 2011. Przed nami ostatnie cztery lata. Proszę o uwagę.

      Wystąpienie Donalda Tuska sprzed tygodnia na przedwyborczej konwencji Platformy Obywatelskiej w Warszawie, spotkało się z pewnym zainteresowaniem mediów i po krótkiej chwili rozpłynęło w niebycie. Uważam tę sytuację za zupełnie niezwykłą z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że taki sposób potraktowania pana Premiera przez System oznaczać musi bardzo poważną zmianę w ogólnym podejściu Prawdziwej Władzy do swojego emisariusza, a to z kolei musi też świadczyć o tym, że w ogóle sytuacja zmienia się bardziej niż można się było wcześniej spodziewać. Drugi natomiast powód mojego zainteresowania sprawą sprowadza się do tego, że wedle powszechnej opinii, a także przy mojej pełnej tu zgodzie, wystąpienie Premiera było najlepsze z dotychczasowych. Wydaje mi się, że medialne otoczenie Donalda Tuska wykonało tak zwany rzut na taśmę i to z niezwykłym powodzeniem. Premier nie dość, że wyglądał tak dobrze, że lepiej nie wyglądał nawet w drugi dzień po sławetnym powrocie z wojaży w Peru, został ubrany tak elegancko, że bardziej elegancko wyglądać już nigdy nie będzie, a w dodatku specjalistom od wizerunku udało się osiągnąć absolutne mistrzostwo w czystym połączeniu idealnego pustosłowia z wrażeniem historyczności chwili. I kiedy mogło się już tylko wydawać, że oto doszło w Polsce do wydarzenia na miarę epoki, okazało się, że tym wszystkim pies z kulawą nogą się nie zainteresował. I Donald Tusk pozostał na tej scenie samotny, z tą rozmazaną tuszem i szminką buzią, jak nie przymierzając Dirk Bogarde w finałowej scenie „Śmierci w Wenecji”.
      Uważam, że powinniśmy zapamiętać ten dzień i ten moment upadku. Bo to już nawet nie jest moment upadku pojedynczego człowieka, ale moment upadku całego projektu. Ktoś powie, że nic takiego się nie stało. Takich wystąpień i mniej więcej takich reakcji, było już całe mnóstwo, i, jak widzimy, nikomu to nawet za bardzo nie zaszkodziło. Otóż owszem – cały polityczny plan Donalda Tuska i jego ekipy sprowadzał się zawsze do tego, by robić wrażenie na najmniej wymagającej publiczności, i jego skuteczność przestała być podziwiana już dość dawno temu. Jednak w moim odczuciu, to co się stało w minioną sobotę w Warszawie było zdecydowanie rodzajem wizerunkowego comebacku, i w normalnej sytuacji powinno było wywołać – przynajmniej u bardziej zatrutej części elektoratu – euforię. Tymczasem nie stało się nic. A to może świadczyć tylko o jednym. Że koniec jest już za progiem. A ja się zastanawiam, co takiego się stało, że ten etap dobiegł końca? Czy to zmęczenie aktora, czy może publiczności? A może jeszcze coś innego. Może to poszło o to, że ktoś zabrał piłkę?
      Już tłumaczę, o co chodzi, ale najpierw pewne dłuższe wprowadzenie. Oglądałem więc najpierw premiera Tuska, umieszczonego w tej niezwykłej harmonii i wręcz kosmicznej symetrii między dwoma błękitnymi telebimami, następnie słuchałem zaszokowany wystąpień wynajętych przez TVN24 ekspertów, którzy – potężnie zażenowani – coś tam mruczeli, że, owszem, bardzo ładnie, ale… i tak dalej i tak dalej, i przypomniały mi się zamierzchłe czasy tryumfu tego zła, kiedy to któregoś dnia ujrzałem pana premiera Tuska, jak wspólnie z ministrem Drzewieckim, tym razem już po, a nie przed dzienną porcją ogórków, otwierali boisko piłkarskie, które, miało rozpocząć nową erę w historii tego umęczonego brakiem boisk do nogi kraju. Ponieważ akurat przemówienia Donald Tusk wygłaszać lubił zawsze, również wówczas stanął i przemówił. Poszło o to, że zdaniem Premiera, wszyscy mamy grać w piłkę i mamy to robić z sercem. Mało tego. Nie dość, że mamy grać w piłkę z sercem, to mamy też uczyć grać w piłkę nasze dzieci i mamy to robić najlepiej od rana do nocy. On nam załatwił stadion, i załatwił też na tym stadionie światło, więc nic nie stoi już na przeszkodzie, byśmy siedzieli na boisku nocą i kopali się na oświetlonej trawie.
      Przypomniałem sobie dziś tamto wystąpienie, bo mam wrażenie, że, choć oczywiście sobotniego nie przebije nic, to tamto było bardzo blisko. Patrzyłem tamtego dnia, jak Donald Tusk stoi przy linii bocznej i z każdą minutą popada w taką egzaltację, że bałem się, że jeszcze chwila i zacznie wrzeszczeć, a później wpadnie na tę zieloną murawę i zacznie odbierać piłkę bawiącym się dzieciom. Całego tekstu tamtego wystąpienia nigdy nie udało mi się odnaleźć, ale gdzieś trafiłem na fragment z następującym przekazem: „prawdziwy sport wymaga poświęcenia i traktowania tego zajęcia bardzo serio”. Ja oczywiście kompletnie nie wiedziałem, o co premierowi chodziło. Nawet dziś nie mam pojęcia, o co chodzi w „prawdziwym sporcie”, to znaczy, czym się różni sport „prawdziwy” od „nieprawdziwego”, a tym bardziej nie wiem, dlaczego dla tego sportu należy się „poświęcać” i dlaczego należy go traktować „bardzo serio”. Z moich doświadczeń, gdy idzie o premiera Tuska i jego ferajny, wnioskuję, że prawdziwy sport to piłka nożna, a to, że piłkę nożną należy traktować serio, to się rozumie samo przez się. Zresztą wystarczyło uważnie słuchać tamtego przemówienia Donalda Tuska i jednocześnie obserwować jego uroczyście postawione w słup oczy, żeby wiedzieć, że tu żartów nie ma.
Dziś już nie pamiętam, jak to szło dokładnie, ale była mowa o walce do upadłego, o grze tak długiej i zaciętej, że widok rozpalonej wściekłością prawdziwie męskiej przygody, w świetle reflektorów osiągnie wymiar prawdziwej sztuki. Była mowa o miłości, której początek utworzyło właśnie boisko, była mowa o przyjaźni i o rywalizacji. I wreszcie była mowa o komputerach. Bo otóż nie tylko będziemy wszyscy grać do upadłego w piłkę. Wszyscy również będziemy siedzieli przed komputerami i patrzyli, jak w piłkę grają inni, we wszystkich miastach i miasteczkach Polski i Świata, a nawet – nie bardzo tu akurat wiem, jak – sami też będziemy grali w piłkę przez te komputery. Wszystkie boiska będą monitorowane. Na boiskach nasze dzieci będą grać w nogę, a my będziemy patrzeć w ekran komputera, który nam oczywiście załatwi Donald Tusk, i będzie git.
      I wtedy po raz pierwszy w życiu pomyślałem sobie, że premier oszalał. Zwyczajnie zwariował z jakiejś choroby. I nawet nie chodziło mi o to, że to wszystko brzmiało, jak jakaś kompletnie chora obsesja. Że ten widok nocnych boisk, po których, jakieś stado opętanych szaleństwem osobników biega za piłką, jest kompletnie nierzeczywisty. Że te tysiące komputerów, na których dorośli obserwują tysiące boisk do wyboru, do koloru na całym świecie, jest raczej przerażający, niż choćby zabawny. Problem był w tym, że premier mojego rządu, z tego nadmiaru stresu, czy jedynie pracy, nie jest w stanie się uspokoić, o ile raz na jakiś czas nie kopnie sobie porządnie piłki.
      Ja, przyznam, że znam tego typu ludzi dość dobrze. Miałem okazję w swoim życiu obcować z tego rodzaju osobnikami, najczęściej cholerycznie usposobionymi mężczyznami na kierowniczych stanowiskach, którzy kiedy idą do pracy są już odpowiednio naładowani złymi emocjami, w pracy są nieustannie wściekli, na wszystkich wrzeszczą, a na biurku trzymają zdjęcie żony i dzieci, bo wierzą – złudnie, jak się okazuje – że to zdjęcie ich uspokaja. No a potem złoszczą się jeszcze bardziej i już nie marzą o niczym innym, jak o tym, żeby pójść pograć w cokolwiek: ping ponga, kosza, siatę, albo po prostu w piłkę nożną. Oni nie biegają, nie jeżdżą na rowerze, nie chodzą na siłownię. Oni muszą walczyć, kopać się po kostkach, wrzeszczeć, pluć złością, kląć – tak, kląć przede wszystkim – muszą mieć poczucie, że są lwem, tygrysem, mordercą, czystą nieposkromioną energią. I wtedy, gdy już się umordują, jak należy, kiedy już wyplują z siebie całą tę złą energię, która im towarzyszyła od rana, mogą spokojnie wrócić do domu i położyć się spać. Tak wygląda ich życie, i – co najgorsze – tak wygląda ich recepta na życie. Tacy właśnie są, i uważają, że inni też są dokładnie tacy sami, ale ponieważ ci inni właśnie nie uprawiają sportu, to ta zła energia ich trawi. I przez to oczywiście są gorsi.
      Ci obsesyjni sportowcy nienawidzą ludzi. Uważają, że każdy napotkany człowiek jest zły, głupi i niesympatyczny. Są przekonani, że tylko oni potrafią sensownie zagadać, uprzejmie się odezwać, ciekawie wypowiedzieć, bo tylko oni tak naprawdę potrafią kochać. A miłość tę mają, bo wiedzą, że „prawdziwy sport wymaga traktowania tego zajęcia bardzo serio”. Oto obsesja, oto autentyczna fiksacja, niestety dziś również na poziomie władzy.
      I oto dziś, po latach, z jednej strony widzę premiera Tuska, jak na konwencji Platformy Obywatelskiej wygłasza to niezwykłe wystąpienie, które od tamtego różni się już nie tylko tym, że jest zdecydowanie lepsze i gładsze i poruszające, ale również jeszcze bardziej puste i o niczym, i myślę sobie, że pan Premier już nawet nie może zostać nazwany szaleńcem. Nie można na niego powiedzieć, że jest durniem, pajacem, czy choćby potworem. On jest już tylko idealnie odpicowanym manekinem czegoś, co kiedyś przynajmniej chodziło po swoim gabinecie i kopało piłkę.
      Jak słyszę, Janusz Palikot w swojej najświeższej książce ujawnia to wszystko co myśmy lata temu podejrzewali, a więc i to tuskowe chamstwo, tę jego nieustanną wściekłość, mściwość, pamiętliwość i ten ciągły, nieprzerwany pęd do piłki. Wygląda na to, że ostatnio ktoś Tuskowi ostatecznie tę piłkę odebrał. Domyślam się, że zrobił to – no bo któż inny – System, uznając, że tak dalej być nie może. I nagle okazało się, że kiedy zabrakło piłki, nie zostało już nic. Tylko ta maska i ta szminka.
      Właśnie Naród został poinformowany że już więcej konwencji nie będzie. To co miało być, zostało odwołane, kolejnych się nie przewiduje. Nie będzie więc najbliższej konwencji w Poznaniu, nie będzie konwencji w Krakowie, nie będzie konwencji nigdzie. Wygląda na to, że miałem rację. Igor Stachowicz zdecydowanie przedobrzył. A bez piłki – wiadomo. Jak bez kluczyka. I bez bateryjki. No i dobrze. Wystarczy.



7 komentarzy:

  1. Genialny tekst i analiza! I genialnie dobrane zdjęcie (znowu!) Czapki z głów Panie Krzysztofie. Można to czytać wiele razy, tyle jest treści. Prawie jak słuchanie Kind of Blue albo nokturnów Chopina :)

    To tylko jedna z perełek "otwierali boisko piłkarskie, które, miało rozpocząć nową erę w historii tego umęczonego brakiem boisk do nogi kraju". Zastanawiam się, jakby wyglądała duża gazeta krajowa, w której takie teksty byłyby codziennie na pierwszej stronie. Jest to po prostu kompletnie nierealne...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @marcin d.
      Skoro Kind of Blue, to nie trzeba mi nic więcej.

      Usuń
  2. @toyah
    O tym, że System postanowił ostatecznie pogrzebać Tuska świadczy fakt, że wczoraj mocno wyeksponowana na Onecie była informacja, że te słynne orliki mają nawierzchnię, która strasznie truje dzieci.
    Ja się tylko zastanawiam, czy on tę Kidawę "wspiera" sam z siebie, czy ktoś mu kazał, żeby się jej pozbyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Ginewra
      Wszystko możliwe. Kwestią pozostaje, kogo on mają zamiast niej.

      Usuń
    2. Słuchając tego co ona mówi, to raczej chcą się jej pozbyć. Mimo wszystko prędzej uwierzę w to, że z absolutnego braku kadr odpuszczają te wybory i tylko je pozorują, niż że ktoś nawet po tamtej stronie wyobraża sobie tę panią na fotelu prezydenta.

      Usuń
  3. Donek to sobie tak zaplanował karierę, że będzie piłkarzem a na końcu arbitrem międzynarodowym .

    OdpowiedzUsuń
  4. @Pavel
    No i ostatecznie trafił na garnuszek próżniaczej korporacji.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...