poniedziałek, 8 stycznia 2018

O tym co widać zza mojego płota

       Jak już tu wspominałem, o serial „Korona Królów”, podobnie jak też wcześniejsze telewizyjne produkcje filmowe, ani nie miałem okazji zahaczyć choćby krótkim spojrzeniem, ani też nie mam co do niego jakichkolwiek planów. I powiem szczerze, że moja determinacja w tym względzie nie wynika z niechęci do sposobu, w jaki rząd Dobrej Zmiany rękoma Jacka Kurskiego prowadzi politykę historyczno-patriotyczną, i w ogóle nie stanowi jakiejkolwiek demonstracji, lecz jest wyłącznie konsekwencją prostego braku zainteresowania. Uczciwie powiem, że nawet gdyby ktoś mnie namówił, bym na ów serial rzucił okiem, a ja bym uznał, że czemu nie, to i tak bym natychmiast o tym zobowiązaniu zapomniał. A więc mogę już dziś zapewnić, że nic z tego nie będzie. Z serialu „Korona Królów” najpewniej nie obejrzę nawet sekundy.
       Muszę przy tym przyznać, że, owszem, obejrzałem fragment czołówki tego filmu. A stało się to tak, że moje dziecko było u znajomych i tam akurat leciało to coś, a ona była tak poruszona czołówką właśnie, że nagrała ją na komórce i zmusiła mnie bym ją obejrzał. Rzecz otóż jest w tym, że ona jest kropka w kropkę powtórzona za czołówką brytyjskiego telewizyjnego hitu pod tytułem „The Crown”, zarówno gdy chodzi o sam pomysł, jak i wykonanie… no dobra, wykonanie może nie jest już tak udane, ale, owszem, jest naprawdę nieźle. A ja sobie myślę, że skoro, jak słyszę, TVP przeznaczyła na swój serial 800 milionów złotych, to budżet ten został podzielony w taki sposób, że jedna trzecia poszła na pensje, jedna trzecia na czołówkę, a reszta na resztę, czyli stroje, krzesła i takie tam. A więc, mamy najprawdopodobniej do czynienia z tym, co zawsze, z tą różnicą, że ta czołówka faktycznie robi wrażenie.
      I załóżmy teraz, że ja postanowię wziąć głupio udział w ogólnonarodowej debacie na temat tego serialu, tyle że zamiast wytykać mu różnego rodzaju błędy, ani mniej ani bardziej zabawne, niż te które można znaleźć choćby u Spielberga w „Szeregowcu Ryanie”, ewentualnie znęcać się nad Stanisławem Janeckim, który właśnie stwierdził, że nasza „Korona Królów”  jest lepsza od popularnej ostatnio bardzo „Gry od tron”, napiszę, że, co by nie mówić, to faktem jest, że czołówka „Korony Królów” warta jest każdego wydanego na nią grosza, włącznie być może z tą ich częścią, która jest przeznaczona na udobruchanie realizatorów brytyjskiej „Korony”.  Załóżmy też, że samym tym oświadczeniem uruchomię lawinę kierowanych pod moim adresem pretensji, że po pierwsze, podoba mi się ewidentne gówno, po drugie, kształt mojej miłości do PiS-u zaczyna budzić podejrzenia, że ja jednak chleję, no a po trzecie, że nie rozumiem, że stałem się właśnie kolejną zarówno ofiarą, jak i piewcą prowadzonej przez rząd Prawa i Sprawiedliwośc akcji ostatecznego upokarzania polskiego społeczeństwa. 
       Tak się oczywiście nie stanie, bo, jak mówię, dla mnie film „Korona Królów”, nie jest w żaden sposób większym wydarzeniem, niż którykolwiek z wyprodukowanych w ostatnich latach, czy to przez Polsat, czy to przez TVN, czy wreszcie przez TVP seriali, nie zmienia to jednak faktu, że od czasu do czasu przy jakiejś okazji coś tam chlapnę.
        Stali czytelnicy tego bloga wiedzą świetnie, że jedną z moich obsesji od samego jego debiutu jest to, w jaki sposób władza – wszelka władza – jest realizowana przez kulturę pop. Dziś już nie pamiętam, jak dokładnie sformułowałem tę myśl po raz pierwszy, a tym bardziej, kiedy to było, jednak wiem z cała pewnością, że to ja – a nie, jak dziś wielu sugeruje, Coryllus – jako pierwszy rzuciłem to hasło: „Kto ma pop, ten ma władzę”.  Hasło „pop” – w tym właśnie kontekście – na tym blogu pojawiło się po raz pierwszy jeszcze w sierpniu 2008 roku, a więc zanim jeszcze poznałem Coryllusa, i od tego czasu tagowało kolejne moje notki dziesiątki razy. Od czasu natomiast, gdy Prawo i Sprawiedliwość objęło władzę w Polsce, ja – przyznaję, że z autentyczną satysfakcją – ogłaszam, że doszło wreszcie do tego, że to rząd, na który tyle lat czekałem, na który głosowałem i który do dziś popieram, opanował niemal całą scenę zajmowaną przez kulturę popularną, i to przejął ją z wykopem, jakiego świat dotychczas nie znał. Po tylu latach kulturowej opresji, wymierzonej w podstawy nawet jeśli nie naszej egzystencji, to dobrego samopoczucia, mamy ostateczny koniec cywilizacji tak fantastycznie wręcz opisanej jeszcze na początku lat 90-tych przez, o ile dobrze pamiętam, Andrzeja Celińskiego, kiedy ten podzielił społeczeństwo na tych, co potrafią jeść nożemi widelcem, a tych, którzy sztućców nie używają, a w przestrzni pop reprezentowanej przez teatr Krystyny Jandy, filmy Agnieszki Holland, malarstwo Wilhelma Sasnala,  powieściopisarstwo Olgi Tokarczuk, no i wreszcie piosenki Wojciecha Waglewskiego, czy Lecha Janerki.
     I ja naturalnie wiem doskonale, co teraz nastąpi, zwłaszcza że sam od dobrych dwóch lat rwę sobie z tej okazji, niedługo już pewnie wreszcie siwe, włosy ze swojej biednej głowy. Otóż ja już słyszę krzyk: „Zamienił stryjek siekierkę na kijek”. No i oczywiście jestem niemal gotów się tu z pokorą zamknąć, tyle że jest jeden problem. Otóż tam nigdy nie było żadnej siekierki. Tam był dokładnie taki sam kijek, jak ten, którym wymachuje dziś wspominany tu ostatnio niemal bez przerwy Jacek Kurski, tyle że podczas gdy tamten na całej swojej długości miał wygrawerowany ślicznie napis: „Nie jestem kijkiem, lecz siekierką”, to ten nasz  ma napisane słowo „Polska”, a obok wyrzeźbioną głowę Kamila Stocha.
      Rzecz w tym, że Prawo i Sprawiedliwość przejęło pop, czyli osiągnęło coś, na co czekaliśmy tu tyle lat. I jeśli nagle niektórzy z nas zaczynają się na ten pop zrzymać, kręcić nosem i narzekać, że ten pop jest za bardzo pop, bo powinien jednak bardziej zaspokajać ambicje tych, co jedzą nożem i widelcem, to ja bardzo przepraszam, ale mnie proszę z tego wypisać. I proszę mi nie tłumaczyć, że Sławomir Zapała jest oszustem, bo ja to świetnie wiem. Między nami jest jednak taka różnica, że tak jak ja sobie świetnie radzę zarówno bez niego i bez „Korony Królów”,  tak samo poradzę bez pieprzonych marzeń o tym, że świat nagle stanie się taki, jak sobie tu wszyscy wyobrażamy. Będę siedział na tej swojej ławeczce, gapił się w łażące po drodze kury, słuchał Roberta Johnsona i Beatlesów, czytał Coryllusa, oglądał seriale na Netflixie, i oczywiście liczył na to, że nie umrę zanim życie mi zbrzydnie. I wiem, że jeśli ktoś się do mnie przysiądzie, żeby pogadać, to na pewno nie będą to ani bracia Kurscy, ani minister Gliński, ani premier Morawiecki, bo tego co już jest moje oni  nie są w stanie tknąć choćby swoją myślą.

Zachęcam wszystkich do odwiedzania księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie są do kupienia moje ksiązki. Polecam z całego serca.  
     

     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...