środa, 17 czerwca 2015

Allen Ravenstein, czyli niszcz gnuśność!

Oczywiście jest mi niezwykle przykro, że ostatnie dni pozostawiają ten blog w stanie niemal kompletnego rozleniwienia, jednak z pewną ulgą zauważyłem wczoraj, że przyczyną tej nędzy nie do końca jest moja osobista gnuśność, lecz z jednej strony kompletny brak wydarzeń, które mogłyby choćby w minimalnym stopniu inspirować, a z drugiej mój histeryczny wręcz upór, by nie zamieszczać tu tekstów, które inspirowane są wyłącznie poczuciem, że nawet jak nie ma o czym, to i tak trzeba coś napisać. Nędza, która nas otacza od kilku dni, jest bowiem tak dojmująca, że moim zdaniem każda najmniejsza próba wyciśnięcia z niej czegoś pożytecznego musi doprowadzić do tego, że ja osobiście najem się tylko wstydu za to, że dałem się tak fatalnie podejść.
W tej sytuacji, zachowam jeszcze przez chwilę to dość dla mnie krepujące milczenie, a jeśli ktoś ma nastrój do dobrych wzruszeń, to zapraszam do chyba dotychczas niepublikowanego tu rozdziału z mojej książki o markach, dolarach i bananach i pewnym bardzo drogim biustonoszu, pod bardzo zagadkowym tytułem Allen Ravenstein. Troszkę w ostatnio tu obecnym muzycznym nastroju. Do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. A już jutro, obiecuję, będzie bardzo mocno o nienawiści. Takiej naprawdę dużej, z haczykami w roli głównej. I tak na zmianę: miłość – nienawiść – miłość – nienawiść…


Dla kogoś dla kogo muzyka była podstawową pasją życia, czas spędzony w PRL-u z jednej strony stanowił bardzo poważne wyzwanie, a z drugiej – był nieustającym rezerwuarem najróżniejszego typu satysfakcji. No bo nie ulega wątpliwości, że pojawienie się na ekranach kinowych filmu „A Hard Day’s Night”, czy trochę później „Help”, było wydarzeniem samym w sobie – tak jak obie premiery były wydarzeniem wszędzie na świecie. Jednak oprócz tego co mieli okazję zakosztować inni, myśmy mieli coś jeszcze, a mianowicie ujrzenie Beatlesów nie tylko na zdjęciu kupionym gdzieś w tym jednym jedynym sklepie w mieście, który tym czymś handlował, ale ot tak, w ruchu, niemal na żywo.
Ja do dziś na przykład pamiętam, jak zacząłem kupować magazyn „Jazz” i tam, w części dotyczącej muzyki rockowej zobaczyłem zdjęcie Jimmy’ego Page’a, jak tak stał z tą gitarą, a te jego długie czarne włosy zakrywały mu pół twarzy, i to na takim młodym chłopcu jak ja, który dotychczas miał tylko okazję ich słuchać z jakichś pożyczonych taśm, a nie już oglądać w całej glorii, musiało robić wrażenie. A więc to choćby na przykładzie tego typu zdarzeń, można było zobaczyć owo pomieszanie wyzwań z satysfakcją w pełnym wymiarze.
Oczywiście, w sklepach nie można było kupować płyt wyprodukowanych za granicą. Muzyka była właściwie tylko polska, a jeśli pojawiało się coś stamtąd, to raczej w postaci zespołu ABBA, czy jakichś zupełnie niecodziennych wyjątków. Pamiętam na przykład jak kiedyś w sklepach, ni to z gruszki ni z pietruszki, pojawiły się płyty dwóch zespołów z Anglii: Rare Bird i Nice. Ci pierwsi znani z tego, że mieli na swoim koncie słynny przebój „Sympathy”, a drudzy, że tam na organach grał sam Keith Emerson. Oczywiście obie kupiłem.
Normalnie jednak płyty zdobywało się na giełdach płytowych , lub – gdy idzie akurat o mnie – to raz do roku w Gdańsku na Jarmarku Dominikańskim, gdzie się regularnie stawialiśmy z moją ówczesną narzeczoną. I powiem uczciwie, ciężko dziś znaleźć satysfakcję na poziomie tamtej, jaka nam towarzyszyła, ile razy udało się trafić coś naprawdę dużego. No ale to było już później.
Wbrew temu, co niektórzy z nas mogą sądzić, zdarzały się koncerty. Oczywiście każdy pewnie wie, że w pewnym momencie, jeszcze w latach 60, w Warszawie zagrali Rolling Stonesi, a również w moich Katowicach, też w tym samym mniej więcej czasie Animalsi z Erikiem Burdonem. Ani na jednym ani na drugim występie oczywiście nie byłem – bo i byłem za młody, a jeśli idzie o Rolling Stonesów, to w ogóle chyba tam poszedł głównie kwiat warszawskiej esbecji i jej dzieci. Natomiast później, jak najbardziej. Muszę się pochwalić, że byłem na koncercie Erica Claptona w Spodku, kiedy to milicja pobiła tańczących pod sceną fanów i Clapton się za to obraził, zawołał do nas „God bless you” i odwołał kolejny koncert; widziałem na żywo zespół Mungo Jerry jak śpiewali swoje „In the Summertime”; byłem w Jaworznie na UK Subs; widziałem w Spodku Suzie Quatro. A więc trochę widziałem.
Chyba jednak najważniejszym koncertowym przeżyciem był dla mnie występ zespołu Pere Ubu w Warszawie. Prawdę powiedziawszy, nie było to do końca Pere Ubu, lecz zaledwie ówczesny projekt Davida Thomasa, pod nazwą The Woodenbirds, jednak ponieważ dla mnie David Thomas to przede wszystkim Pere Ubu – dokładnie Pere Ubu z dwóch pierwszych płyt – wciąż powtarzam, że byłem w Warszawie na Pere Ubu. Gdyby ktoś nie wiedział, mówimy o amerykańskim punk rocku z połowy lat 70. Coś absolutnie unikalnego. Ich pierwsza płyta „The Modern Dance” uważana jest za bardzo poważnych ekspertów za jedną z najważniejszych płyt w historii rocka.
Był to festiwal pod nazwą „Marchewka” – jak sądzę taka quasi-polityczna aluzja do tego, że tu kij, a tu marchewka – a na festiwalu miały wystąpić dwa ważne dla mnie wówczas zespoły – Thomas z tym swoim The Woodenbirds, i taki trochę izraelski zespół pod nazwą Minimal Compact. O tym jak w oczekiwaniu na występ The Woodenbirds zmuszony byłem słuchać występu niejakiego Bogdana Mizerskiego i w pewnym momencie, na progu emocjonalnego wycieńczenia, wezwałem Mizerskiego na całą salę, żeby „spierdalał”, i o tym moim wybryku opowiedzieli nawet w radio, pisałem już w swoim „Elementarzu”. To co chciałbym opowiedzieć dziś, to moje spotkanie z Davidem Thomasem.
Do Warszawy pojechałem z płytą Pere Ubu pod tytułem „360 Degrees of Simulated Stereo” i z moją żoną. Płytę wziąłem, bo liczyłem na to, że uda mi się dostać autograf, a z żoną, wiadomo, bo z żoną. Ponieważ ona jednak była wtedy w zawansowanej ciąży, w pewnym momencie z powodu hałasu musiała wyjść, no a ja zostałem, drąc mordę na Mizerskiego i ściskając w ręku tę płytę. Problemem było to, w jaki sposób dostać się za kulisy. Szczęśliwie gdzieś w tak zwanych kuluarach spotkałem jednak moją dobrą koleżankę ze studiów, Krystynę Pakosz, która była z Warszawy i miała tam pewną towarzyską pozycję, no i okazało się, że ona zna radiowego prezentera Marka Wiernika, który z kolei zna ludzi trzymających wartę przed wejściem za kulisy, no i on mnie zaprowadził do pokoju, gdzie byli muzycy. Pamiętam ten moment do dziś. Bardzo dokładnie. Oni tam byli wszyscy, trochę porozmawialiśmy, ja powiedziałem Thomasowi, że byłem też z żoną, która też liczyła na to spotkanie, ale ponieważ jest w ostatnim miesiącu ciąży, nie wytrzymała hałasu i musiała wyjść, on mi podpisał się na płycie, a do tego jeszcze napisał tam swój adres i poprosił, bym do niego napisał.
Oczywiście napisałem, a on mi od razu odpowiedział i zapytał, czy może mój adres dać Allenowi Ravensteinowi, człowiekowi, który tam grał na syntezatorach, bo on też chce do mnie napisać. Później przyszedł list od Ravensteina – bardzo długi i pod pewnymi względami absolutnie bezcenny – w którym napisał on między innymi, że na nim wrażenie zrobiła informacja, że moja żona, aby chronić ciążę, zrezygnowała z tego występu, jeden a potem drugi, potem wreszcie trzeci, a w końcu napisał, że się ożenił i jedzie z żoną w podróż poślubną do Austrii, a po drodze planuje zahaczyć o Katowice, więc może byśmy się spotkali.
Ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo z jakiegoś powodu ich nie wpuszczono do Polski, no i ostatecznie powoli ta nasza krótka znajomość się zakończyła. Później on jeszcze rozstał się z zespołem i diabli wiedzą, co dziś robi. Pozostał mi ten jego pierwszy, zupełnie niezwykły list, wspomnienia, no i muzyka. Jak ktoś chce, niech sobie posłucha pierwszej płyty Pere Ubu. Te piski, szumy, te trzaski – to techno! – to on. Allen Ravenstein. Człowiek, który zawsze się bał powiedzieć „nie” w obliczu oczywistego daru. No ale on nie studiował muzyki w Pałacu Młodzieży im. Bolesława Bieruta w Katowicach.

Na koniec może jeszcze piosenka, o której wspomniałem w mojej książce o podwójnym nokaucie, też do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Tu Internet ma zdecydowana przewagę nad książką:

2 komentarze:

  1. Cześć,

    To jest bardziej list do Ciebie niż komentarz. Chciałem tylko zaproponować, że jak wydasz kolejną książkę "o zespołach", to może zrobiłbyś listę piosenek do posłuchania z książką albo na spotify (to akurat ja bym wolał) albo na youtube.

    Pozdrawiam,
    Arek

    OdpowiedzUsuń
  2. @Arkadiusz Balwierz
    Się pomyśli.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...