poniedziałek, 1 lipca 2013

O przewalaniu budżetu bez końca

Byliśmy w minioną sobotę z panią Toyahową w naszej handlowej galerii, a konkretnie w EMPiK-u, żeby kupić korepetytorce naszej córki, która – Pan Bóg wysłuchał naszych modlitw! – właśnie zdała maturę, jakiś ładny prezent, i od razu przy wejściu uderzyła mnie seria książek autorów, o istnieniu których dotychczas nawet nie miałem pojęcia, książek – najwidoczniej z automatu – przecenionych o 25%.
Jak mówię, nazwisk tych pisarzy ani nie znam, ani, jak podejrzewam, nigdy ich nie słyszałem, ale też, co dla mnie naturalne, ich nie zdołałem zapamiętać, ale przyznaję, że z czystej ciekawości, wziąłem do ręki tego, który leżał najbliżej, i najpierw przeczytałem informację na czwartej stronie okładki. Otóż okazuje się, że to jest najwybitniejszy dziś polski autor powieści kryminalnych, autor wielu nagród, tłumaczony na wiele języków, wydawany aż w Stanach Zjednoczonych, autor powieści, które doczekały się u nas już ekranizacji, z kolejnymi czekającymi w kolejce. No i ta nalepka na okładce: „25% taniej”. No, gwiazda, panie.
Jak się orientują bardziej uważni czytelnicy tego bloga, książek ostatnio praktycznie w ogóle nie czytam. Trochę dlatego, że mi się nie chce, ale też z tego powodu, że ile razy podejmowałem jakąkolwiek próbę – mam tu oczywiście na myśli literaturę tak zwaną wybitną – kończyło się to tym, że wpadałem w emocje, które uniemożliwiały mi normalne funkcjonowanie. A więc ostatecznie machnąłem na to wszystko ręką. Kiedyś jednak, owszem, czytałem dużo. I przyznam, że zawsze miałem coś takiego, że zwracałem uwagę na pierwsze zdanie. I przyznam, że zawsze uważałem, że jeśli pierwsze zdanie robi wrażenie, cała książka musi być równie dobra. Czym fantastyczniejsze jest pierwsze zdanie, tym bardziej wiadomo, że reszta będzie co najmniej równie wybitna. Jeśli mamy autora, który tak bardzo się stara, by pierwsze zdanie naprawdę robiło wrażenie, to znaczy, że on zarówno nas, jak i przy tym samego siebie, traktuje poważnie.
Weźmy takiego Marqueza i jego „Sto lat samotności”:
Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendia miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go z sobą do obozu Cyganów, żeby pokazać mu lód”.
Albo naszego ulubionego „Ojca Chrzestnego”:
Amerigo Bonasera siedział w nowojorskim Sądzie Karnym Nr 3 i czekał na sprawiedliwość – zemstę na ludziach, którzy tak okrutnie skrzywdzili jego córkę, którzy usiłowali ją pohańbić”.
Weźmy „Galapagos” Vonneguta:
Było tak. Milion lat temu, w roku pańskim 1986, Guayaquil było głównym portem Ekwadoru, małego południowoamerykańskiego państewka z położoną wysoko w Andach stolicą o nazwie Quito”.
Popatrzmy, skoro jesteśmy przy opisywaniu pogody, na sowieckiego autora Radija Pogodina:
"Mróz ścisnął wszystko lodowatą pięścią".
Ale po co zaglądać tak daleko? Weźmy tego Żyda, komunistę i pedała, Stryjowskiego:
Tak. To było szczęście. Nie uciekać z miasta razem innymi może być szczęściem.
Niech i już na koniec trafi się nam zwykły kryminał, czyli Wiech:
Młody kupiec łokciowy pan Miryc Apelsiner, siedząc kiedyś samotnie w sklepie, postanowił zakochać się. Ponieważ w głębi duszy był poetą, nie chodziło mu absolutnie o zdobycie na tej drodze kapitału obrotowego, chciał tylko wpuścić w mrok swego sklepu słoneczny promień uczucia”.
Można by było cytować, cytować i cytować. Wielkich autorów, wspaniałych gawędziarzy, cudownych myślicieli. Co z tego zostało? Człowiek, którego nazwiska nie ma nawet sposobu zapamiętać. Jakiś pętak, którego książka, zanim się ukazała została przeceniona o jedną czwartą, no i mamy to pierwsze zdanie. Pierwszych parę zdań.
Zanim jednak przejdziemy do tego, o czym ten tekst faktycznie jest, a więc do tych zdań, które wypełzły spod palców pisarza, chciałbym wspomnieć mojego kolegę Coryllusa, który całkiem niedawno napisał tak pięknie, że on pisanie książek traktuje tak strasznie poważnie przede wszystkim z tego powodu, że bardzo się boi sytuacji, kiedy jego dzieci kiedyś zapytają go, z czego on żyje, a on nie będzie im umiał odpowiedzieć. On wprawdzie już tego nie napisał, bo, jak sądzę to akurat było w jego wypadku całkowicie oczywiste, ale, jak się domyślam, chodziło też od początku o to, by te dzieci nie mogły postawić pytania: „Czemu te książki są tak kiepskie?” Ale tu nie tylko chodzi o tak zwaną godność. Pisanie to nie jest coś, co można potraktować jako jeszcze jedno zajęcie, które się albo sprzeda, albo nie. Pisanie to słowo, a słowo, to… nawet nie ma co wyjaśniać.
Otóż mój kumpel Coryllus wciąż powtarza, że cały ten rynek wydawniczy to zwykłe przewalanie budżetów. Że te tony książek w empikowych księgarniach to fikcja służąca interesom, o których istocie nawet nie mamy pojęcia. Wchodzimy do pierwszej lepszej księgarni – dziś to już wspomniany Empik, ewentualnie Madras, czy jak się to coś nazywa – i zostajemy przysypani tonami nikomu niepotrzebnego, przecenionego w pierwszym momencie, kiedy został zadrukowany, papieru. Tonami nazwisk i tytułów, które nigdy nic nikomu już nie powiedzą, bo raz, że na to sobie zwyczajnie nie zasłużyły, a dwa, że tu w ogóle nigdy nie chodziło o to, by cokolwiek komukolwiek powiedzieć. O co tu chodzi?
Byliśmy w tym EMPiK-u i znaleźliśmy jakąś książkę o starym Wilnie, ładnie wydaną, ze starymi zdjęciami, no i ją kupiliśmy. Ja jeszcze znalazłem DVD z koncertem Santany z Meksyku za – też przecena – niecałe dwie dychy. No i na samym wejściu, trafiliśmy na tego pisarza bez nazwiska. Wziąłem do ręki tę książkę, przeczytałem informację na ostatniej stronie okładki, no i w końcu otworzyłem na pierwszej stronie, i zacząłem czytać:
Śnieg. Ciągle śnieg. Nie taki śnieg, jak…
I takie tam, nawet bez pewności, że to co piszę, to dosłowny z tego cytat. Wchodzimy do Empiku, przy samym wejściu znajdujemy książkę autora bez twarzy, bez nazwiska i ten śnieg. Śnieg, śnieg, śnieg. A później reszta. Ciekawe, że nie znalazłem nigdzie Igora Janke o Orbanie. Możliwe, że interesujący nas egzemplarz akurat przebywał w studio Telewizji Republika jako dekoracja do krojenia cebuli.
P.S. Kiedy pani Toyahowa była dzieckiem, przez fanaberię swoich rodziców, uczyła się języka węgierskiego. Puściłem jej dziś, przede wszystkim ze względu na te cebulę, która – co wydawało się niemożliwe – pobija samego Macieja Kuronia, i ona mi powiedziała, że zupa rybna to nie „Halaszle”, ale „Holasle”. Nawet to. I tyle. „Wszystko tu stare. Stare są hycle od moralności socjalistycznej”.

Skoro doszliśmy tak daleko, nie pozostaje nic już innego, jak przypomnieć, że, jeśli ktoś lubi czytać, a ma serce i głowę otwartą, w księgarni u Coryllusa można kupić książki, gdzie każde jedno słowo zostało poczęte w autentycznym bólu. A to stanowi gwarancję, jakiej znaleźć nie sposób No a jeśli ktoś ma, proszę o wspieranie tego bloga. Dziękuję.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...