piątek, 13 marca 2009

O księżach złych, glupich i leniwych

Muszę z radością stwierdzić, że moja salonowa sytuacja jest niezwykle sympatyczna. Piszę sobie co chcę, nikt mi nic nie narzuca, nagle – czego nigdy do końca nie zrozumiałem – okazuje się, ze mnóstwo ludzi moje teksty czyta, a wreszcie wygląda na to, że bardzo wielu z nich mnie wspiera i solidaryzuje. Wczoraj nawet zadzwonił do mnie ojciec Rachmajda i powiedział, że jest okay. Nawet ci, którzy z reguły mnie besztają, czasem okazują coś w rodzaju szacunku. Z wyjątkiem chyba już tylko red. Warzechy, nikt mnie demonstracyjnie nie lekceważy. To już raczej ja jestem ten wredny. Jest więc jak w niebie.
Dwa razy się zdarzyło, że moja błogość została ciężko zaatakowana, a ja sam ściągnięty zostałem gwałtownie na ziemię. Pierwszy raz przy okazji Wołynia, kiedy Prezydentowi, za jego koncyliacyjny gest pod adresem Ukrainy, zostało cofnięte poparcie, a ja je zachowałem. Drugi raz, w tych dniach, kiedy wziąłem w obronę Kościół przed lustracyjnymi żądaniami świata. Nie jest to sytuacja miła dla kogoś, kto się przyzwyczaił do zycia w komforcie, nawet drobna nawałnica może się okazać prawdziwym kłopotem. No, ale żyć trzeba i – co ważniejsze – trzeba wciąż gadać. Więc gadam. Ponieważ dobro Kościoła, jego wiernych i jego hierarchów bardzo mi leży na sercu, a mam wrażenie, że ja osobiście troszkę inaczej je rozumiem, niż wielu z moich przyjaciół tu w Salonie, chciałem dorzucić tu parę jeszcze słów właśnie na temat Kościoła, tak jak ja go widzę. Nie chcę przy tym nikogo dziś akurat do niczego przekonywać. Pragnę tylko jak najbardziej precyzyjnie przedstawić swoje uczucia w stosunku do Kościoła i kościelnej hierarchii. Tym razem też, od razu muszę ostrzec tych wszystkich, dla których Kościół jest wyłącznie jeszcze jedno kłamliwą instytucją, a księża bandą chciwych i zepsutych karierowiczów. Tym proponuję postawę Krzysztofa Daukszewicza, którą wyraził niedawno w Szkle Kontaktowym. Kiedy red. Sianecki chciał go wyciągnąć na komentarz na temat stanowiska Episkopatu, popatrzył na zdjęcia biskupów, jakby zobaczył podręcznik do gramatyki transformacyjno-generatywnej i powiedział: „Ja nic na ten temat nie mam do powiedzenia. To nie moja ekipa.”. Więc, machnijcie na ten mój dzisiejszy tekst ręką. To nie Wasza ekipa. Toyahowa ma wujka-księdza. Wujek przez wiele, wiele lat był proboszczem w pewnej podkarpackiej wsi. Ponieważ dziś ma już swoje lata i jest emerytem, już nie proboszczuje, ale wciąż mieszka sobie na tej plebanii i spędza sympatycznie czas. Ponieważ każdego roku jeździmy tam na wakacje, zdarza się, ze wujek-ksiądz zabiera nas na tzw. objazd okolicy, podczas którego odwiedza innych księży, swoich odwiecznych kolegów. Wszystko to są wiejscy księża, z całym bagażem tej swojej szczególnej ‘wiejskości’. Wielu z nich, to bardzo mili ludzie. Niektórzy bardzo skromni, niezwykle serdeczni, ale są też tacy, którzy nie są ani skromni, ani szczególnie serdeczni. Kiedy pokazują nam swoje tereny widać, że wielu z nich to osoby pełne pracwitosci i poświęcenia, inni z kolei to patentowane lenie. Są wśród nich księża bardzo mądrzy, ale są też wręcz modelowo głupi.
Wujek Toyahowej – podobnie zresztą jak i jego koledzy – ma też swoje wspomnienia. Opowiada nam więc o najróżniejszych księżach z przeszłości. Księżach bohaterach, księżach aniołach, ale również o księżach dziwkarzach, księżach pijakach i księżach agentach. O księżach skromnych, ale i księżach karykaturalnie chciwych. Opowiada nam o tym świecie, a my widzimy, że to jest zupełnie taki sam świat, jak świat wokół nas, w którym żyjemy na co dzień.
Jest jednak coś, co różni ten świat od naszego w sposób zdecydowany. Pamiętam, jak kiedyś pojechaliśmy do Ustrzyk, czy gdzieś, i okazało się, że tam jest jakieś przyjęcie dla całej kupy okolicznych księży. Siedzieli ci księża w dużej sali, przy długim stole i jedli obiad. Nas posadzili gdzieś obok i też nas poczęstowali. Patrzyłem przez otwarte drzwi na tych księży i widziałem, jak oni się śmieją, gadają, żartują i wszyscy są tak nieprawdopodobnie swobodni, a jednocześnie wyglądają tak nieprawdopodobnie dostojnie, że nie umiałem tego porównać z niczym podobnym. Był to czas schyłkowej komuny, więc dla mnie świat zewnętrzny w dużym stopniu dzielił się na milicjantów, urzędników, panie sklepowe, panów kelnerów i właśnie księży. Krótko mówiąc, na to co jest po stronie Państwa i wszystko to, co jest po stronie Kościoła.
Czytałem kiedyś taka książeczkę, kiedyś człowieka porządnego, Jacka Fedorowicza, zatytułowaną W zasadzie tak. Ogólnie rzecz biorąc, książeczka ta stanowiła swego rodzaju poradnik, jak żyć w państwie totalitarnym. Totalitaryzm opisany przez Fedorowicza wyglądał tak, że z jednej strony był obywatel, a drugiej stało Państwo. Państwo było reprezentowane przez milicjanta, kelnera, urzędnika, panią w kiosku ruchu, taksówkarza, a obywatel jedynie przez samego siebie. Fedorowicz sugerował, że w sytuacji jakiegokolwiek konfliktu, obywatel nie ma jakichkolwiek szans. Nawet jeśli zrobi awanturę sklepowej, to ona może zawołać milicjanta i obywatel jest automatycznie uziemiony. Oczywiście, ile razy obywatel był w pracy, to w jednej chwili on stawał się przedstawicielem Państwa i mógł się czuć znacznie bezpieczniej.
Na tym tle, księża, których obserwowałem przez otwarte drzwi gdzieś w Ustrzykach, a może gdzie indziej, jawili się jak jedna gwiazda na czarnym niebie. Ja wiedziałem, że każdy z nich, pojedynczo, z pewnością dźwigał na plecach swoje grzechy, z kórych wiele było prawdopodobnie równie ciężkich, jak grzechy pani sklepowej, pana kelnera, czy pana milicjanta. I zapewne wielu z nich, było równie głupich i małych, jak najbardziej mały i głupi taksówkarz, wrzeszczący do wsiadającego pasażera: „Dzieeee?” Ale, kiedy tak siedzieli w tej przykościelnej sali, ja nie miałem wątpliwości, że za nimi stoi 2000 lat niezwykłej tradycji i żadna siła nie jest w stanie tego przesłonić. Oni – jako całość – stanowili taką grupę, że, gdyby tam pojawiło się stu milicjantów i pięćdziesięciu kelnerów z papieroskami w psykach, to tych może dziesięciu wiejskich księży by ich swoim dostojeństwem przykryło. Tak właśnie ich widziałem. I tacy oni byli.
Podobne przeżycie miałem jeszcze, ile razy z pielgrzymką przybywał do Polski Ojciec Święty. Patrzyłem na powitalną uroczystość na lotnisku i widziałem najpierw tych komunistycznych, a później już tylko „naszych” urzędników, jak stoją w rządku, w tych swoich ciemnych garniturach, wielu z nich kompletnie bez pojęcia o tym, co się dzieje, i cali zesztywniali czekają, jak Papież podejdzie i poda każdemu z nich rękę. A później Papież podchodził do biskupów i aż czuć było ten wiatr wolności, a jednocześnie dostojeństwa. Stali ci biskupi, jedni grubi, drudzy chudzi, jedni mądrzy, drudzy głupi, jedni serdeczni, a inni jeszcze fałszywi, jak diabeł. A wiatr wiał i unosił ich czerwone płaszcze, a oni się śmiali i jedną ręką poklepywali się wzajemnie po plecach, a drugą przytrzymywali swoje czerwone czapeczki, żeby im ten wiatr ich nie zwiał. A Papież też się śmiał, żartował i ich poklepywał po plecach, a ja czułem, że oto prawdziwa siła, której „bramy piekielne nie przemogą”.
A później pojawiały się siostry zakonne, piszczące, chichoczące, biegające w kółko bez ładu, tylko po to, żeby być bliżej papieża. Uśmiechnięte, szczęśliwe i – również – tak bardzo pełne wolności i dostojeństwa.
I kiedy rozgrywały się wydarzenia, które miały naszą Ojczyznę popchnąć albo w jednym, albo w drugim kierunku, kiedy trzeba było się układać być może z najbardziej niebezpiecznym gangiem w historii świata, wiadomo było, że my sami, a wśród nas prawdziwi bohaterowie, prawdziwi mędrcy, wielcy artyści, wybitni profesorowie, cudowni literaci, mądrzy historycy, najsprytniejsi konspiratorzy, nie damy rady tego zła pokonać, bo po prostu brakuje nam tego podstawowego szacunku. I wówczas, zwróciliśmy się o pomoc do Kościoła, który łaskawie zgodził się nas w tym starciu reprezentować, co dziś niektórzy pogardliwie nazywają „żyrowaniem”. A trzeba pamiętać, że sytuacja, w której Kościół nagle zgadza się uczestniczyć w doraźnych potyczkach, nie jest wcale taka standardowa. To jest firma, która ma na uwadze perspektywę o wiele dłuższą niż – powiedzmy – pięćdziesiąt, czy sto lat. Zwróciliśmy się przy tym o pomoc do biskupów i księży nie dlatego, że oni byli od nas porządniejsi, mądrzejsi, bardziej światli, uczciwi, czy bardziej szlachetni. Zwróciliśmy się do niech właśnie mimo tego, że wielu z nich było równie złych i głupich i leniwych jak wielu z nas. Mimo że większość z nich o polityce wiedziała znacznie mniej od najmniej zorientowanego obywatela. Mimo że dla wielu z nich, ten świat, do którego ich postanowiliśmy wciągnąć, był znany tylko przez regularne kontakty z tzw. oficerem prowadzącym. Zwróciliśmy się do niech tylko dlatego, że oni byli na tyle dzielni, mądrzy i szlachetni, że w konflikcie z okupantem stanęli po naszej stronie, a myśmy wiedzieli, że to wielka siła, wielkie wsparcie i wielki sojusznik i że jeśli komuniści się kogoś tu naprawdę boją, to nie nas, ale własnie ich. Mimo że o wielu z nich wiedzieli wszystko, na wielu z nich mieli zastawione fatalne pułapki, wieloma z nich gardzili, bali się ich jako całości, jak tych czerwonych, rozradowanych żagli na wietrze na Okęciu.
Dziś, ci biskupi, ci księża, te siostry zakonne, nie są nam tak bardzo potrzebni. Oczywiście, kiedy się rodzimy, kiedy żenimy, umieramy, poprosimy księdza, żeby nam dał to, co tylko on nam może dać. Kiedy przyjmujemy komunię, idziemy do spowiedzi, ksiądz tam zawsze na nas czeka. Czasem poznamy jakiegoś mądrego księdza i się bardzo chwalimy, że „mamy jednego znajomego księdza, który jest super”. Na ogół jednak się z nich śmiejemy, albo narzekamy, że są grubi, albo nudni, albo ciemni, albo że mają fatalnie nieprzygotowane i nieciekawe kazania. A oni są dokładnie tacy sami, jak byli zawsze. Tyle że dziś już nie potrzebujemy ich tak bardzo, jak kiedyś,. Bo po co nam oni? Już nie musimy pędzić w kierunku najbliższego kościoła, żeby tam się schować przed milicją. Nawet nie za bardzo jest jak z nimi pogadać i ponarzekać na znienawidzonych polityków, bo każdy z nich – podobnie jak każdy z nas – albo lubi PiS, albo Platformę, a jeśli nawet się polityka interesuje, to i tak zna się na niej o wiele gorzej, niż każdy z nas.
Ale okazało się, że niektórzy z nas, wciąż bardzo ich kochają i wciąż bardzo na nich liczą. Głównie jednak pod jednym względem. Że ci z nich, którzy przez te wszystkie lata byli źli i podli jako ludzie, przyjdą dziś do nas i publicznie ogłoszą, że nabroili. I wierzymy, że oni to zrobią, nie dlatego że z jakiegoś powodu nabroili bardziej niż inni, ale dlatego, że nagle przyszło nam do głowy, że przecież oni powinni być najbardziej mądrzy, szlachetni, bohaterscy i honorowi. A tymczasem przed sobą mamy dokładnie tych samych ludzi, których ja spotkałem dwadzieścia lat temu na obiedzie w Ustrzykach (czy gdzieś w okolicy) i tych, o których opowiadał mi tyle razy wujek Toyahowej – pijaków, dziwkarzy, złodziei. Ale również tych, którzy dziś czasem idą sobie ulicą w swoich pięknych, biskupich płaszczach, a my do nich wołamy „Szczęść Boże!”, a oni się uśmiechają uprzejmie, czasem się zatrzymają, uścisną nam rękę i powiedzą coś mniej lub bardziej mądrego. A niekiedy i jeszcze innych – tych już bardzo starych księży, których rodzice, bracia i siostry już dawno nie żyją, a oni są samotni jak palec, bez domu, bez rodziny i jedyne co mają to ten jeden pokoik, który dał im Kościół i paru równie starych i samotnych kolegów. No i którzy, jeśli któremuś z nas strzeli do głowy, żeby nas wyspowiadali, to wyspowiadają. Za darmo i z pewnością zachowają tajemnicę.
Z których kilku, to zapewne paskudne kapusie. Tylko że mnie to naprawdę nie bardzo obchodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...