środa, 11 marca 2009

Ira

Któregoś dnia, w ramach jednej z, codziennych chyba ostatnio, debat na temat prawnej dopuszczalności mordowania ludzi słabych, chorych i niepotrzebnych, zabrał głos Marek Jurek i wyraził przypuszczenie, że intensywność prowadzonej dyskusji musi wskazywać na to, że to z czym mamy do czynienia, to plan. Oczywiście, osoby zgromadzone w studio albo się obraziły, albo zaledwie wzruszyły ramionami, co jednak Jurka nie zbiło z tropu i swoją tezę podtrzymał już do samego końca. Sprawa eutanazji jest podtrzymywana sztucznie przez właściwe lobby. Nie ma bowiem takiego prawdopodobieństwa, żeby temat, który przez tak długi czas (powiedzmy od zabójstwa kobiety znanej jako Terri Shiavo) był praktycznie nie ruszany, zaledwie w ciągu paru tygodni, z takim uporem wracał w sposób naturalny, bez złośliwych intencji.
Ponieważ nie mam wrażenia, żeby czas tej szczególnej debaty miał szybko minąć, bardzo chciałbym Wam tu dziś przedstawić pewną relację. Nie jest to mój tekst, ani nawet moje wspomnienia, za to historia tu opowiedziana jest jak najbardziej prawdziwa, a przekład jak najbardziej uczciwy. Podobnie zresztą, jak ostateczna refleksja. To jednak dopiero na końcu.
Ira ma 29 lat i mieszka z rodzicami. Nigdy nie odezwał się słowem.
Kiedy urodził się 21 września, 1953 roku, wyglądał na zwykłe dziecko. Jednak po paru miesiącach matka i ojciec zaczęli się niepokoić. Wydawało się, że Ira nie jest w stanie unieść prawidłowo głowę. Rodzice zabrali Irę do najróżniejszych lekarzy. Kiedy dziecko skończyło 18 miesięcy, diagnoza stała się oczywista. Ira cierpiał z powodu ciężkiego uszkodzenia mózgu. Lekarze stwierdzili, że chłopiec prawdopodobnie już nigdy nie będzie w stanie funkcjonować inaczej jak niemowlę.
Rodzice Iry to skromna żydowska rodzina, z północnej części Chicago. Decyzję podjęli natychmiast. Nie oddadzą Iry do hospicjum. Będzie mieszkał z nimi. Jeśli ma być do końca życia dzieckiem, niech tak będzie. Był ich.
Obecnie ma 29 lat. Gdy znajomi dzwonią do jego rodziców, w tle mogą usłyszeć niemal nieprzerwany, niski, dudniący odgłos. To Ira. Z powodu choroby, nie jest w stanie zachować ciszy. Dudnienie wypełnia dom przez cały dzień, codziennie.
Ira wymaga nieustannej uwagi. Istnieje stałe niebezpieczeństwo, że może uderzyć się pięścią w głowę i uczynić sobie krzywdę. Matka, kobieta 52-letnia, kąpie go i pomaga mu w ubikacji. Ojciec go goli.
Ira rzadko wychodzi z domu. Oprócz choroby mózgu, w wieku kilkunastu lat Ira doznał ciężkiego zwyrodnienia kręgosłupa i z tego właśnie powodu, jest bardzo zgarbiony. Kiedy chodzi, odczuwa ból. Czasem matka wyjdzie z nim do ogrodu, ale to w zasadzie wszystko.
Nigdy nie był u fryzjera, nigdy nie był u dentysty. Znajomi rodziców, pracujący w tych zawodach, przychodzą do domu. Inni dawni znajomi już jednak nie przychodzą tak często jak kiedyś. Kiedy Ira był małym chłopcem, lepiej sobie radzili z jego kalectwem niż dziś.
„Trudno mieć mi do nich pretensje,” mówi matka Iry. „Kiedy sami mieli małe dzieci, potrafili się jakoś utożsamić z tym, co nas spotkało z Irą. Ponieważ Ira był dzieckiem, dokładnie tak jak ich synowie i córki. Ale ich dzieci poszły do szkoły, następnie na studia, by w końcu sami założyć rodziny. Ira pozostał dzieckiem. Więc nie mają pomysłu jak się wobec tego zachować.”
Rodzice Iry nie wiedzą, do jakiego stopnia syn zdaje sobie sprawę z ich istnienia. Jest jednak ich dzieckiem, więc starają się sprawić, by jego życie było jak najlepsze. Puszczają mu muzykę – dzieła klasyczne i opery. Wydaje się, że muzyka Irę uspokaja. Klęczy przy gramofonie i wygląda na zadowolonego.
Śpi bardzo niespokojnie. Od czasu gdy Ira się urodził, matka nie przespała ani jednej nocy. Słyszy go z drugiego pokoju, idzie do niego, przewraca go na drugi bok, okrywa go kołdrą i zostaje z nim aż ponownie zaśnie.
Nigdy nie myśli o tym, jak mogłoby wyglądać jej życie. „Decyzję podjęłam bardzo dawno temu,” mówi. „Jest z nami i tak już pozostanie. Oczywiście, nasze życie nie jest takie jak innych ludzi. Nie wychodzimy za bardzo z domu, a zapraszać gości też jest jakoś niezręcznie.
„Ale nie jest źle. Ira sprawił, że moje życie znalazło cel. To że staram się zapewnić mu dobre życie to też dobry powód, żeby mieć swoje miejsce na Ziemi. Kiedy się nad tym zastanowić, cóż tracę? Nie chodzę do kina i nie spotykam się z ludźmi tyle ile bym mogła. Tyle że to czy to naprawdę wiele, jeśli porównać to z tym, że mogę opiekować się moim synem?” Raz do roku, w żydowskie święto, rodzice Iry zabierają go do synagogi. Ponieważ w ten dzień dużo się śpiewa, nie muszą się martwić, że Ira będzie przeszkadzał innym wiernym. Siedzą z Irą między nimi, trzymając go za ręce, żeby nie zrobił sobie krzywdy.
Poza tym jednak, spędzają czas razem w domu. Od czasu do czasu, matka Iry pomyśli sobie, że ciekawe, czy Ira w ogóle wie, kim ona jest. Minęło 29 lat bez jednego określonego znaku. „Naprawdę myślę, że wie, że jest kochany,” mówi. „Ale na nic więcej nie mogę liczyć. On nie reaguje w żaden konkretny sposób. Po prostu czuję, że wie.
„Czasem tylko spojrzy tak na mnie, prosto w oczy. I wtedy mam nadzieję, że to dowód, że mnie rozpoznał. Ale może tak sobie tylko wmawiam.’
Jest jedna rzecz, której się lęka. Przez całe te lata, mieszkała z nim w jednym domu. I zastanawia się, co się stanie, jeśli ona i jej mąż umrą zanim umrze Ira.
„Mam wielką nadzieję, że jego rodzice będą mogli żyć przez całe jego życie, by się nim opiekować,” mówi. „Nie wiem, co mi innego pozostaje jak mieć nadzieję. Bo kiedy myślę o tym zbyt długo, to robi mi się niedobrze.” Oddała się życiu, które sama wybrała. Jej dni zaczynają się i kończą z Irą. Nauczyła się ograniczać swoje pragnienia.
Ale jedno marzenie jej nie opuszcza.
„Ja wiem, że to się nie zdarzy,” mówi. „Ale oddałabym niemal wszystko, żeby zanim umrę, usłyszeć jak mówi. „Nie zdanie, ani nic takiego. Wiem że to się nie zdarzy. Ale gdyby któregoś dnia… zechciał powiedzieć choć jedno słowo… Zdaję sobie sprawę, że to bardzo samolubne. Ale myślę sobie, jak by to było, gdybym któregoś dnia siedziała tak z nim, a on by na mnie spojrzał i powiedział: ‘Mamo.’”(Bob Greene Ira)
Ot i cała historia. A ja od siebie tylko dodam, że ja naprawdę się obawiam, że, jeśli tak dalej pójdzie, my Chrześcijanie wykończymy się własnymi rękami. I naprawdę nie musimy szukać wrogów na zewnątrz. Załatwimy się własnymi rękami. I obym się mylił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...