środa, 3 grudnia 2008

Świadectwo i hańba

Prezydent przebywa z tygodniową wizytą w dalekiej Azji, a ja konsekwentnie, zgodnie z moim wczesnym postanowieniem, staram się jak mogę, unikać odbierania jakichkolwiek informacji związanych z tą podróżą. Robię to, ponieważ przede wszystkim nie chcę się niepotrzebnie stresować chamstwem komentatorów najróżniejszej maści - począwszy od szczytów profesjonalnego dziennikarstwa, a kończąc na samym dnie amatorskiej refleksji politycznej. Poza tym, nawet gdybym miał w sobie chęć zanurzenia się w tym błocie, to tak się jakoś składa, ze doskonale sobie mogę wyobrazić zarówno smród, jak i sama konsystencję tego brudu. Więc po co? Niestety, nie do końca jest możliwa pełna izolacja od tego, co się dzieje wokół. W niedzielę siadłem dosłownie na pięć minut przed wieczornym telewizorem i od razu trafiłem na następującą sytuację. Do Szkła Kontaktowego zadzwonił jakiś pan i poprosił, żeby może uszanować pozycję głowy państwa i nie kpić nieustannie z prezydenta Kaczyńskiego podczas jego wizyty na Wschodzie. Dwaj pajacowie, prowadzący program, najpierw udawali, ze kompletnie nie wiedzą, o co chodzi, a następnie, z trudem powstrzymując chichot, obiecali, że ależ oczywiście, oni z pełnym szacunkiem i tak dalej. Nie oglądałem, ale wiem dobrze, co się musiało dziać później. To była niedziela.
Wczoraj znów na drobną chwilkę zajrzałem do Szkła i ujrzałem następujący sms (cytuję z pamięci) - „A co to prezydentowi zamarzło? Skrzydło czy dziób?" Ponieważ nie wiedziałem za bardzo o co chodzi, zasięgnąłem języka i dowiedziałem się, że samolot, o który zadbał dla Prezydenta rząd, zepsuł się i przestały działać zabezpieczenia zapobiegające zamarznięciu części samolotu, czy coś w tych okolicach. Nie wiem dokładnie. Wiem tylko, że gdyby awaria ta miała miejsce w powietrzu, w pewnych częściach intelektualnej Polski, dziś strzelałyby korki od szampana.
Proszę zwrócić uwagę. Ja naprawdę staram się w tych dniach ograniczać mój kontakt z reżimowymi mediami, a mimo to doskonale słyszę ten rwetes. Słyszę ten rechot. I widzę te błyszczące z podniecenia oczy ludzi pragnących śmierci.
Dziś otrzymałem wiadomość z Orange, że cesarz Japonii się pochorował i odwołał wszystkie spotkania, w tym spotkanie z Lechem Kaczyńskim. Najpierw pomyślałem sobie, ze szczęście całe, że to nie Prezydent zachorował - co przecież może się zdarzyć zawsze - bo tego wybuchu chorego entuzjazmu byśmy nie przeżyli. Już wyobrażałem sobie te wszystkie harce na temat tego, cóż to Kaczor zjadł, albo cóż to wypił, albo czego to się w tej Mongolii nawciągał, albo jak to mu ten wspomniany już dziób zamarzł i się ‘ biedactwo' przeziębił.
Ucieszyłem się, że jakoś dobry Bóg nad naszym panem prezydentem czuwa i utrzymuje go w zdrowiu i bezpieczeństwie. Niestety chwilę później uświadomiłem sobie, że przecież to nie ma najmniejszego znaczenia. Znając poziom moralnego i intelektualnego upadku pewnej części naszych elit, mogę się założyć, że, jeśli idzie o nastrój komentarzy, czy choroba dopadła naszego prezydenta, czy japońskiego cesarza, z pewnością nie da się zauważyć żadnej różnicy. Nie muszę ani nastawiać szczególnie ucha, ani wytrzeszczać specjalnie oczu, żeby wiedzieć co się tam, w tych kręgach, musi dziać. Nawet nie muszę przeglądać dzisiejszych wpisów i komentarzy w naszym Salonie, żeby już czuć ten stęchły powiew szczególnego dowcipu.
Już słyszę te żarty o tym, jak to Cesarz ciężko zapadł na zdrowiu, gdy posłyszał, że ma się spotkać z Lechem Kaczyńskim, albo, że w tej sytuacji Kaczyńskiemu pozostaje się spotkać z cesarskim szatniarzem, albo, że w tej sytuacji głupio zrobił, że w ogóle jechał do Japonii, bo mógł zostać w Mongolii - na zawsze (ha, ha, ha!). Minione lata, pełne najbardziej przykrych doświadczeń nabytych przez kontakty ze światem empatii i miłości, nauczyły mnie przede wszystkim tego, że w tym zalewie właśnie miłości i współczucia, nie ma takiego upadku człowieczeństwa, którego nie można sobie wyobrazić. Więc, gdybym tylko chciał i gdyby to kogokolwiek miało pobudzić do myślenia, mógłbym tak do końca tej mojej refleksji, wymyślać najbardziej przebiegłe żarty dotyczące tego, że prezydent Kaczyński jest idiotą, bo cesarz Japonii zachorował. Tak się jednak składa, że ani mi się za bardzo nie chce w tym grzebać, ani też nie wierzę, żeby którykolwiek z tych najbardziej przeciętnych bojowników świętej wojny z IV RP, miał jakąkolwiek szansę na opamiętanie.
Niedawno pisałem tu, że w moim odczuciu, przeciętny przedstawiciel frontu antypisowskiego, kieruje się dwoma właściwie tylko rodzajami emocji. Albo rechocze, albo ziewa i kombinuje, jakby się tu wyrwać na zakupy. Natychmiast odezwały się nożyce i zostałem zasypany - przyznaję, że, szczęśliwie, nie tak bardzo, jak się spodziewałem - gestami oburzenia, że - wbrew moim insynuacjom -prawdziwy wyborca Platformy Obywatelskiej i przeciętny przeciwnik PiS-u jest przede wszystkim merytoryczny, inteligentny, a poza tym bardzo ideowy. Że przeciętny wyznawca wartości symbolizowanych przez czasy Trzeciej RP, jeśli dyskutuje, to rozumnie i pozostaje z szacunkiem, a kiedy się bawi, to też z umiarem i zawsze z kulturą.
Jak mówię - nie sprawdzam dzisiejszych komentarzy, impresji i opinii. Postanowiłem zaryzykować i zgadywać w ciemno. I wiem, że mam rację. Ja wiem, że dziś, kiedy okazało się, że cesarz Japonii jest chory i odwołał spotkanie z Lechem Kaczyńskim, wszyscy ci, o których dziś myślę, doskonale realizują to na co są skazani i czego już w gruncie rzeczy nie są w stanie powstrzymać. Ja jestem stuprocentowo przekonany, że dzisiejsza informacja, że Cesarz jest chory, dla przeważającej części tzw. elit jest jedynie dowodem, że Lech Kaczyński to głupek. I ta informacja, teraz, kiedy piszę te słowa - jestem pewien - niesie się echem po świecie publicznej opinii, od Onetu po portale TVN-u i Gazety.
Ktoś mi powie, że śmiech, to nie koniecznie nienawiść. Pewnie tak jest - śmiech to nie zawsze nienawiść. Jednak ostatnio, kiedy obserwuję co się wyprawia wokół, mam wrażenie, że jeśli słyszę gdzieś śmiech, to jest to bardzo szczególny rodzaj śmiechu. To jest ten śmiech, o którym śpiewał zespół The Smiths w czasach swojej wielkości: „Tak łatwo jest się śmiać, tak łatwo nienawidzić. Trzeba odwagi by być łagodnym i miłym".
W jakim celu ja to w ogóle piszę? Przecież wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują na to, że jedyny efekt tych kilku słów prawdy będzie taki, ze część mnie pochwali, część powie, że jestem głupi, a część w ogóle pozostanie po kompletnie niemerytorycznej części sporu i będzie się wyłącznie popisywać dowcipem. Otóż i tu - i zawsze - i wszędzie, tak naprawdę chodzi wyłącznie o świadectwo. Chodzi o to, żeby dać świadectwo, no i ewentualnie - może zupełnie przy okazji - sprawić, że jakimś cudem ktoś się opamięta.
Dziś w Rzepie, Rafał Ziemkiewicz piekli się, że nie wiadomo, po co PiS próbuje odwoływać marszałka Komorowskiego, prowokując wyłącznie bezsensowną pyskówkę. Denerwuje się Ziemkiewicz, że to co robi PiS jest głupie, niepotrzebne, nieskuteczne. Że, skoro już się PiS wziął za Komorowskiego, to przynajmniej można było jakoś ten wniosek o jego odwołanie lepiej uzasadnić (inna sprawa, że po co komu uzasadnienie, skoro Ziemkiewicz sam zauważa, że Komorowski zachowuje poparcie większości?) Żeby jeszcze wzmocnić siłę swojego argumentu, Ziemkiewicz tytułuje swój felieton słowami „W stronę magla", a kończy mocnym gestem obiektywizmu, wyważenia i tej cholernej pragmatyki, od której już powoli chce mi się rzygać: „Obie strony wolą brnąć w bijatykę, zamiast zajmować się tym, co naprawdę ważne".
Więc jeszcze raz. Kiedy Ziemkiewicz pyta: „po co", to ja mu odpowiadam. Po to żeby dać świadectwo. Po prostu. Takie to trudne?
I jeszcze, już na sam koniec jedna sprawa. Tak się dzisiaj złożyło, że do Katowic przyjechała Anna Walentynowicz. Ponieważ miałem ten zaszczyt, że chciała, bym jej się pokazał na dworcu, przesunąłem obowiązki i stawiłem się na miejscu. Niestety, okazało się, że pociąg z Gdańska jest opóźniony niemal dwie godziny i już nie dam rady jej przywitać. Czekali na nią jednak organizatorzy spotkania w Gliwicach i właśnie od pani organizującej spotkanie, dowiedziałem się, że dzwoniła ona do kilku gliwickich liceów z propozycją spotkania z panią Walentynowicz. Wszyscy - dosłownie wszyscy - dyrektorzy szkół odmówili, tłumacząc się jakimiś bezsensownymi powodami.
Żyjemy więc w czasach, kiedy Anna Walentynowicz, słynna suwnicowa Stoczni Gdańskiej, bohaterka Sierpnia, jest traktowana jak trędowata. Uprzedzam z góry. Gdyby w którymś gliwickich liceów chciał z młodzieżą spotkać się Stefan Niesiołowski, albo Jan Lityński, albo nawet Lech Wałęsa i dyrektor szkoły powiedziałby, że nie jest zainteresowany, uznałbym to za absolutny i bezprecedensowy wybryk najgorszego chamstwa i arogancji i postulowałbym, żeby temu dyrektorowi odebrać wszelkie uprawnienia zawodowe. I dokładnie te same mysli mam odnośnie potraktowania pani Walentynowicz.
Ja wiem, co się dzieje w sercach i duszach niektórych. Ja znam pewien typ szaleństwa. Choćby stąd, że od niedawna na moim blogu notorycznie wpisuje swoje komentarze jakiś ktoś, kto o Annie Walentynowicz mówi „trupy" i postuluje, żebym usunął moje zdjęcia, bo one go „straszą". Więc ja znam ten stan zezwierżecenia.
My jednak rozmawiamy o polskim szkolnictwie, o polskiej edukacji, o kształceniu, o inteligencji, o historii, o pamięci, no i - wreszcie - o państwowych urzędnikach. I ja mam w związku z tym pytanie. Kto doprowadził tę naszą Polskę do tego stanu, że Anna Walentynowicz ma faktyczny zakaz spotykania się z młodzieżą szkolną i gdzie się pojawi, to słyszy trzask zamykanych drzwi? Kto sprawił, że narodziła się taka nienawiść, że ewidentny bohater, heros, kobieta wielka, została poddana publicznemu ostracyzmowi właściwie bez żadnego powodu, z wyjątkiem czyichś osobistych pretensji i uprzedzeń? Czy może to sprawiła polityka braci Kaczyńskich? Czy może ta nienawiść do Anny Walentynowicz jest skutkiem polityki Zbigniewa Ziobro? A może to działania CBA sprawiły, że Anna Walentynowicz jest traktowana przez intelektualne, artystyczne i kulturalne elity gorzej niż pies?
Oczywiście że nie. Wiemy wszyscy znakomicie, czyja to robota. To jest robota czegoś co od ponad roku nosi tę dumną i jakże perfidnie perwersyjną nazwę ‘polityki miłości'. To jest robota tej jednej, jedynej osoby. Tego przesympatycznego człowieka z Sopotu, który zakomunikował jeszcze nie tak dawno całemu światu, że ten kto nie kocha, nie ma prawa rządzić. To on to zrobił i on robi to cały czas, firmuje to, gwarantuje to całym swoim autorytetem i to on kiedyś za to odpowie. A ja zrobię wszystko, żeby o to skutecznie zadbać.
Ale to za jakiś czas. Na razie, to tylko świadectwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...