poniedziałek, 15 grudnia 2008

O dobrych lekarzach i złych ludziach

Przyznać muszę, że do lekarzy mam stosunek niemal nabożny. Kiedy oglądam w telewizji relacje z kolejnych operacji, czy jakichś bardzo skomplikowanych zabiegów, kiedy otrzymuję informację o jakimś bardzo ciężkim wypadku i mam okazję słuchać rozmowy z lekarzem prowadzącym daną sprawę, jestem pod absolutnie niczym nie łagodzonym wrażeniem tej spokojnej i niewzruszonej fachowości. Wystarczy, że gdzieś zobaczę lekarza, o którym się dowiem, że on jest wybitnym specjalistą od oka, od dłoni, od raka, czy od serca, od razu widzę tę moc i te lata pracy, które stoją za tym pojedynczym zawodowym sukcesem. Tak mam i nic na to nie mogę poradzić. Los, czy, może boża opieka, szczęśliwie uchroniła mnie i moją rodzinę - w moim długim już przecież życiu - przed chorobami, nawet tymi lżejszymi. Ciężko może w to uwierzyć, ale nawet jednego dnia nie spędziłem w moim życiu w szpitalu. Pod tym więc względem, jestem wciąż górą, choć oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że wszystko zapewne przede mną. Jednak własnie dzięki tej szczęśliwej gwieździe, lekarzy znam wyłącznie z relacji i z tych nielicznych, bardzo mało istotnych kontaktów. I, cały czas zachowując ten - być może w dużym stopniu irracjonalny - szczególny szacunek dla szczególnych talentów lekarzy, wiem jednak, że lekarze potrafią być osobiście niezwykle trudni i często okropnie irytujący.
Nie wiem do końca, na ile moje podejrzenia są słuszne, ale mam wrażenie, że oni sami, również nie mogą zapomnieć o tym, że są pod pewnym względem wybitni i to poczucie często ich po prostu przytłacza i psuje jako ludzi. Staram się rozumieć ten stan ducha. Jeśli ja na przykład dostanę bardzo silnej gorączki, jestem niemal umierający, nie jestem w stanie ani ruszyć ręką, ani w skupieniu wykonać najprostszej czynności, doczłapuję jakoś do mojego lekarza, a on jednym ruchem długopisu sprawia, że ja po trzech dniach (dokładnie tak jak on to przewidział), bez żadnych antybiotyków, bez żadnych czarów, po prostu mnie z tego wyciągnął, to ja jestem go w stanie potraktować, jak jakiegoś Roberta DeNiro, albo choćby Ozziego Osbourne'a. I mój pan doktor o tym wie bardzo dobrze. Bo wyczytał to niejednokrotnie nie tylko z moich oczu. Więc to go oczywiście zmienia. Staram się więc i nawet to rozumieć.
Potrafią więc lekarze być nieprzyjemni, zarozumiali, lekceważący - po prostu niesympatyczni. Czasem w tej swojej wielkości, nawet po prostu niemądrzy. Mam jednak wciąż do niech ten szacunek, który konsekwentnie prowadzi mnie do uznania, że lekarze powinni zarabiać bardzo dużo pieniędzy, a jeśli wdzięczny pacjent chce im dać butelkę słodowego singla, albo nawet jakąś większą gotówkę, to powinien mieć do tego prawo, a lekarz ma prawo te single i te koperty zbierać bez żadnych wyrzutów sumienia.
Zatem sprawa doktora G. wywołała we mnie reakcje pewnie nieoczekiwane. Kiedy widziałem te butelki i te koperty, nie miałem jakichkolwiek negatywnych odruchów. Uważałem od początku, że jemu, jako lekarzowi podobno wybitnemu, to wszystko jak najbardziej się należało. A mimo to, dziś, kiedy myślę o doktorze G., czuję wyłącznie bardzo silną niechęć. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że według najróżniejszych relacji, jest on osobą wysoce paskudną. Według wszelkich relacji, on akurat należy do tej grupy lekarzy, którzy wszelkie zagrożenia, z jakimi każdy lekarz spotyka się na poziomie moralnym i czysto ludzkim, wchłonął, jak gąbka. Wygląda na to, że jakąkolwiek zawodową przywarę tego zawodu wymienimy, G. ją miał. Był bezwzględny w stosunku do swoich współpracowników, swoich pacjentów, nawet swojej rodziny. No i KAZAŁ sobie płacić za ratowanie życia. A więc był człowiekiem karykaturalnie złym.
Mam kuzyna - lekarza, który mówi mi, że on do G. ma tylko jedną pretensję. Że on podjął indywidualną, z nikim niekonsultowaną decyzję odłączenia pacjenta. Kuzyn mój - lekarz wybitny i doświadczony - twierdzi, że decyzja o odłączeniu jest tak ważna, tak nieporównywalna z jakąkolwiek inna decyzją, że żaden lekarz nie zdecyduje się jej podjąć bez konsultacji, i to konsultacji solidnej. Kuzyn mój twierdzi, że jeśli doktor G. miał sumienie uczynić ten ruch w tak beztroski sposób, to znaczy, że on był zepsuty do końca.
Jak wiem, jest w Polsce parę innych osób, którzy w stosunku do doktora G. mają jeszcze inne pretensje. Mimo to, ruch na rzecz obrony Doktora jest solidny i niewzruszony. Wczoraj wieczorem, miałem okazję wysłuchać głosu posła Kalisza, posła Wenderlicha i posła Palikota, którzy solidarnie dali do zrozumienia, że jakikolwiek będzie wyrok w sprawie lekarza, oni swojego zdania na jego temat nie zmienią. Doktor G. jest wybitnym kardiochirurgiem i ta cała afera z jego aresztowaniem i oskarżeniem tylko zaszkodziła sprawie. A sam Palikot dodał jeszcze do tego informację, że przez złe czyny i słowa Zbigniewa Ziobro, G. musi teraz się męczyć, żeby odbudować swe dobre imię.
Ja rozumiem to szaleństwo tak, że tu po prostu chodzi o Ziobro. Ludzie, którzy bronią doktora G, wielokrotnie udowodnili, że dla uzyskania najdrobniejszej satysfakcji politycznej, są gotowi spalić Polskę. Więc nie należy się dziwić, że oni, dla tych samych powodów, gotowi są darować dobre imię jednemu drobnemu złoczyńcy. Jeśli na jednej szali leży głowa Zbigniewa Ziobro, to na tej drugiej szali oni są w stanie zaakceptować wszystko. Dosłownie wszystko. I każdego.
Mam jedno niedobre wspomnienie związane ze służbą zdrowia. W roku 1983, mój śp. Ojciec zachorował na raka. Stan był beznadziejny. Ojciec w oczach umierał, kryzys nadchodził błyskawicznie. Któregoś dnia główny lekarz opiekujący się Ojcem powiedział Mu, że istnieje lekarstwo, niestety lekarstwo bardzo mało dostępne, zagraniczne, które może mu uratować życie. I sobie poszedł. Ojciec zwrócił się do nas, żebyśmy poszukali tego czegoś w aptekach. Szukaliśmy, ale bez efektu. W końcu, w akcie desperacji, mój brat zaszedł do apteki szpitalnej i spytał, jak tego szukać. Pani w aptece powiedziała, że z tym lekarstwem nie ma najmniejszego kłopotu. Ono jest w każdym szpitalu i może je dostać każdy lekarz, który je potrzebuje. Mój brat powiedział, jej, na czym polega sprawa, jej się zrobiło głupio, powiedziała, że tak bywa i na tym sprawa się skończyła. Mniej więcej w tym samym czasie, miałem okazję rozmawiać z pewnym lekarzem, ojcem kolegi, który z kolei, po zapoznaniu się ze sprawą, powiedział mi, że to coś Ojcu życia nie uratuje i każdy lekarz o tym powinien wiedzieć. I po jakimś czasie, mój Ojciec zmarł.
Ja nie sugeruję, broń Boże, że ten lekarz mojego Ojca zabił. Absolutnie. Z tego co wiem, On nie miał żadnych szans. Nie sugeruję też, lekarz ten był skorumpowany, że on od nas żądał pieniędzy za uratowanie Ojcu życia. Ani trochę. Nawet nie jestem pewien, czy to co on zrobił jakoś się da podciągnąć pod Kodeks Karny.
Ale czegoś się jednak dowiedziałem. Że lekarz opiekujący się moim Ojcem, liczył po prostu na to, że Ojciec, który jest tylko jeszcze jednym umierającym staruszkiem, bez szans na przeżycie, w desperacji, zwróci się do nas, my w desperacji, zwrócimy się do pana doktora, a on, z dobrego serca i za odpowiednią sumę, zejdzie na dół do tej apteki i przyniesie nam to lekarstwo. I tego, że dla niego, każdy sposób na to, żeby coś extra zarobić, jest dobry, o ile człowiek nie ryzykuje ludzkiego życia. Tego się dowiedziałem przed 25 laty.
Dziś słyszę, jak poseł Palikot mówi, że G. ma bardzo ciężkie życie, bo musi z takim trudem teraz odbudowywać swoją reputację i swoje dobre imię. Gdyby na miejscu doktora G. stał ten lekarz, który pragnął przy okazji tragedii mojego Ojca zarobić na chleb, a w tę jego akcję zaangażowany był Zbigniew Ziobro, domyślam się, ze Janusz Palikot mówiłby dokładnie to samo. A ja bym się czuł parszywie. Nawet gdyby miało się okazać, że ten lekarz jest jednym z największych specjalistów na świecie i że swoje życie zawdzięcza mu mnóstwo ludzi, których on, dzięki swojej fachowości, uratował. Podejrzewam, że, gdybym słyszał gadającego Palikota, albo Wenderlicha, albo Kalisza, albo czytał Gazetę Wyborczą i jej słodkie reportaże o tym lekarzu, który opiekował się moim Ojcem, dostawałbym nieustannej cholery. I myślę, że umiem sobie wyobrazić, co dziś czują wszyscy Ci ludzie, dzięki których skargom, doktor G. stanął przed sądem.
Więc co z tego wszystkiego wynika dla nas wszystkich dziś? To mianowicie, że to zło, o którym ostatnio chcemy rozmawiać, ale polityczna sytuacja tę dyskusję uniemożliwia, jest prawdopodobnie stare jak świat. Że ból, jaki można zadać drugiemu człowiekowi jest czasem zupełnie niewymierny. I że człowiek potrafi naprawdę wiele. I w jedną i w drugą stronę.
I jeszcze coś. Nie ma takiego pragnienia sprawiedliwości, które by nie przegrało ze zwykła ludzką zawiścią, pamiętliwością i politycznym planem. Że są sytuacje, kiedy przestaje się liczyć dokładnie wszystko, jeśli do głosu dochodzi władza i pragnienie zemsty. Nawet dobre imię ludzi, którzy, jakby nie było, codziennie, od tylu lat, ratują nasze życie i nasze zdrowie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...