środa, 10 grudnia 2008

Vineeta Gupta, czyli Polacy nie gęsi



Z wszystkich miejsc na świecie, pomijając oczywiście moje miasto, moją wieś, moje morze i moje góry - no i oczywiście mój Przemyśl - moim ulubionym jest Anglia. A szczególnie Londyn. Kiedy byłem trochę młodszy, lubiłem mawiać, że umrzeć oczywiście chciałbym w Polsce, ale gdyby mi przyszło żyć w Londynie, to nie miałbym nic przeciwko temu. Jest coś takiego w Londynie, w jego kształcie, w jego ludziach i w jego atmosferze, co sprawia, że mógłby po nim wędrować od rana do wieczora i nie widzę możliwości, żebym się znudził. Kiedyś miałem okazję sobie iść wzdłuż Tamizy, od Chelsea aż do Tate. I tylko żałowałem, ze nie można by tak wrócić, spojrzeć raz jeszcze na elektrownię w Battersea (to te kominy z Animals Pink Floyd) a później przejść tę drogę jeszcze raz i patrzeć na joggujących bez względu na pogodę londyńczyków i na sunące się nad głową bardzo, bardzo powoli wielkie samoloty.
Albo pojechać do Greenwich, by stanąć sobie tam, gdzie „zaczyna się czas", obok tego zegara, nad tą zielenią i spojrzeć na Londyn. Albo po prostu zajść do któregoś z pubów i popatrzeć na ludzi, pijących piwo (świetne, najlepsze) i od czasu do czasu podnoszących się ze swoich krzeseł, żeby wrzucić parę monet do grającej szafy. Żeby pójść do St. James's Park i popatrzeć na dzieci w szkolnych mundurkach, siedzące na ławkach i jedzące swoje trójkątne kanapki. Żeby znów zobaczyć te cudacznie poubierane Angielki, tak okropnie nieładne i, jednocześnie, tak nieprawdopodobnie światowe. Żeby znów poczuć w kieszeni ten miły kształt i ciężar monety jednofuntowej. I posłyszeć ten niepowtarzalny londyński akcent, który nigdy nie jest taki sam, a zawsze pozostaje ściśle londyński.
Lubię Londyn. Wbrew pozorom jednak, nie bywam tam często. Prawdę powiedziawszy, byłem w Londynie zaledwie parę razy w życiu. Na dodatek krótko i tylko w niektórych miejscach. I nic też nie wskazuje na to, żebym nagle zaczął tam podróżować. Raz że mnie nie stać, a dwa że nawet nie mam za bardzo kiedy i do kogo tam jeździć. Londyn więc, podobnie zresztą jak całą resztę Anglii, oglądam w telewizji, albo w kinie. I czytam o nim w gazetach. Właśnie z oddali widać, jak ta moja miłość do Londynu jest bezinteresowna i nieodwzajemniona. Nie ma właściwie dnia, żeby nie dochodziły do mnie informacje, że, zarówno samo miasto, jak i cały ten kraj, zmierza ku nieuchronnemu upadkowi. Jeśli się przyjrzeć dobrze, to widać bardzo wyraźnie, że to co tam jeszcze zostało, to ta wielka historia i ta nieprawdopodobnie manifestująca się wszędzie tradycja. Cała reszta, to już tylko najbardziej zwulgaryzowana cywilizacja. To już tylko rozbite rodziny, gówniarze z nożami, aborcja do 24 tygodnia, najbardziej oburzające medyczne eksperymenty, bandy debili, którzy przez cały tydzień, w swoich garniturach, jeżdżą do pracy w City po to, żeby w piątek wieczorem kupić tani lot do Pragi, czy Krakowa i z powrotem, i przez weekend odstawiać tu czyste buractwo.
Niedawno w telewizji dali informację, że jakaś pani i jej chłopak (tam już małżeństw prawie nie ma), uprowadzili swoją (a może tylko jej) córkę, trzymali ją całymi tygodniami zaćpaną w tapczanie, a wszystko to po to, żeby zrobić ogólnokrajową aferę z zaginionym dzieckiem i zarobić co nieco na medialnym szumie. To też jest Anglia, którą kocham. Bez odpowiedzi.
Parę dni temu, w Rzeczpospolitej, przeczytałem artykuł o tym, że „z oksfordzkiego słownika dla dzieci usunięte zostały słowa związane z chrześcijaństwem i monarchią". Chodzi o to, że, ponieważ wydawcy słownika uznali, ze świat poszedł bardzo do przodu i nowe pokolenia mają w nosie zarówno Kościół, jak i Królową, można spokojnie i jedno i drugie zacząć powoli eliminować ze społecznej świadomości. Według relacji Rzepy, w nowym wydaniu słownika, wśród 10 000 słów, które metodycy uznali za najważniejsze dla dziecka, zabrakło takich pojęć jak „opactwo, ołtarz, biskup, kaplica, pastor, mnich, zakonnica, parafia, psalm, święty, grzech, czy diabeł". Oczywiście dla mnie najbardziej ciekawy jest ten „diabeł". Najbardziej ciekawy, najbardziej wymowny i - tak naprawdę - najbardziej podstawowy. No ale, jak mówię, nie tylko on poleciał. Mogę tylko przypuszczać, że skromnie, usunął się na sam koniec kolejki.
Wiadomość ta, oczywiście, mnie zmartwiła, ale - przyznam - niezbyt zaskoczyła. Ja widziałem, co się szykuje, od pewnego już czasu. Jest taki podręcznik do nauki języka angielskiego, który popularnie nazywa się Alexander. Moim zdaniem, jeśli idzie o naukę na poziomie podstawowym, nie wymyślono dotychczas absolutnie nic lepszego. Alexander jest niepokonany i nawet nie widzę możliwości, żeby ktoś mu mógł tu zagrozić. Ale nawet nie o to chodzi. Sprawa polega na tym, że podręcznik ten już od wielu lat jest w naszych szkołach nieużywany. Nie ma go na ministerialnych listach, nie jest w ogóle nawet dopuszczony do szkół. Sami zresztą nauczyciele, nawet jeśli w o ogóle go znają, nie traktują go z powagą. Alexander jest czarno-biały, cieniutki, nie ma w nim ani zdjęć, ani komiksów, ani żadnych zbędnych rzeczy. Czysta nauka.
Ponieważ powstał dawno temu, niesie z w sobie całą autentyczną atmosferę nie tak wciąż bardzo starej Anglii. W Alexandrze płaci się wciąż funtami i pensami (w starszych wydaniach nawet szylingami), bohaterowie mieszkają na King Street w Londynie, nazywają się Sawyer, tworzą rodziny, czytają gazety, a jeśli są dziećmi i mają na imię Sally i Tim, odrabiają zadania domowe. Pan Sawyer odwozi je codziennie do szkoły, a wieczorem, kiedy Sally, czy Betty, chce iść do znajomych, ma wrócić przed jedenastą, bo inaczej pan Sawyer zwyczajnie jej nie puści.
Od czasu, jak L.G. Alexander napisał swój podręcznik, zmieniło się wiele. Przede wszystkim, w obecnie wydawanych książkach do nauki nie ma ani funtów, ani Betty, ani ulicy King Street w Londynie, ani dwóch dziadów w czerwonym autobusie. Dorośli latają samolotami między Los Angeles a Paryżem, dzieci siedzą przy komputerach i piszą maile, w sklepie płaci się przy pomocy euro, ewentualnie karty, a jeśli ktoś nosi jakieś imię, to nie ma sposobu, żeby je przeczytać, a co dopiero zapamiętać z tej prostej przyczyny, ze nie są to imiona chrześcijańskie.
Jak to się stało, że do tego doszło? Kto tak fatalnie Anglików załatwił? Jak to się stało, że oni dali sobie wyrwać z rąk coś tak niepowtarzalnego i tak cennego? Powiem szczerze, ze mam swoje podejrzenia, ale są one na tyle słabe, że nie będę się tutaj popisywał. Fakt jest jednak faktem. Wszystko wskazuje na to, że coś się skończyło. W artykule w Rzeczpospolitej, wypowiada się na temat tych niezwykłych zmian w słowniku dla dzieci jakaś pani z Oxford University Press. Mówi tak: „W poprzednich wydaniach było na przykład dużo nazw kwiatów, bo wiele dzieci mieszkało na wsi. Teraz ich środowisko się zmieniło. Żyjemy w wielokulturowym społeczeństwie. Ludzie nie chodzą już tak często do kościoła."
Więc oczywiście, jest to jakieś wytłumaczenie. Ale ja bym potrzebował czegoś mocniejszego, bardziej pewnego. Wbrew pozorom bowiem, to o czym tu piszę, to nie jest problem wyłącznie angielski. Odpowiedź na to pytanie jest również ważna dla mnie, Polaka, mieszkającego tu i planującego tu mieszkać do końca. Liczącego bardzo na to, ze Polska sobie poradzi dużo zgrabniej, niż Anglia. Mam więc wrażenie, że o wiele lepszą i pełniejszą odpowiedź na te moje dylematy daje - zgadzam się, w sposób bardzo symboliczny - co innego. Ta pani z Oksfordu nazywa się Vineeta Gupta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...