sobota, 16 stycznia 2016

Jerzy Owsiak, czyli człowiek z trąbą

Przedstawiam dziś tekst, który ukazał się we wczorajszej „Warszawskiej Gazecie” jako kolejny odcinek mojego cyklu „Posłuchaj to do Ciebie”:


Zakończył się kolejny festiwal kłamstwa, organizowany od lat przez Jerzego Owsiaka i zaprzyjaźnione instytucje, i wbrew nadziejom wielu z konfrontacji tej wyszliśmy na tarczy. To prawda, że z każdym rokiem przybywa tych, którzy coraz lepiej rozumieją szatański wręcz zamysł tego, czym jesteśmy zadręczani od tylu już lat, to jednak co się liczy na końcu i tak sprowadza się do ostatecznego komunikatu, że miłość i ludzka serdeczność zwyciężyły, Polska pokazała swą pozytywną twarz, a na konto Fundacji wpłynęła rekordowa suma.
Minęła ta straszna niedziela, a my znów zostajemy, z jednej strony, z tą wieczną prawdą, że każda próba traktowania dobroczynności nie jako indywidualnego gestu serca, lecz jako działalności biznesowej stanowi czyste zło, by nie powiedzieć – hołd złożony Szatanowi, a z drugiej z wciąż powtarzającym się argumentem: „Dzięki sprzętowi zakupionemu przez Jurka, żyje moja mała córeczka”. I tu znów stajemy wobec sytuacji, gdzie nie pozostaje nam jedynie zacisnąć bezradnie pięści i odejść w milczeniu.
A ja nagle sobie uświadamiam, że to jest coś naprawdę niezwykłego, że od tylu lat jesteśmy stawiani wobec owej nieprawdopodobnej wręcz hucpy, i w sytuacji, gdy zdawałoby się, że wszystkie argumenty są po naszej stronie, poddajemy się praktycznie bez walki. W każdej chwili pod ręką mamy owe kończące tu przecież wszelką dyskusję słowa Mateusza: „Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie”. I czy naprawdę tak trudno jest zrozumieć, że w obliczu owej niezwykłej prawdy, nie ma najmniejszego znaczenia fakt, że ów obłudnik właśnie uratował komu życie? I czy naprawdę z kolei tak łatwo przychodzi nam uznać, że Mateusz może w tym co mówił jakąś tam rację miał, jednak nie wziął pod uwagę prostego faktu, że jedno dobro zawsze stwarza dobro nowe?
Otóż rzecz w tym, że podczas gdy rzeczywiście jedno dobro zawsze tworzy dobro kolejne, to w przypadku obłudnego żerowania na ludzkiej dobroci – choćby nie wiadomo jak szczerej i naturalnej – głównie dla zapewnienia sobie życiowego komfortu, to z czym mamy do czynienia, to żadne dobro, lecz czyste Zło, i to zło pisane z wielkiej litery. Jeśli zatem przed naszym domem pojawia się człowiek, który ciągnie za sobą wózek z napisem „dobroczynność” i z kolorową puszką na pieniądze, to choćby przy tym zapewniał nas, że jest zwykłym Jurkiem, takim jak my wrażliwym na los potrzebujących, to my powinniśmy wiedzieć znakomicie, że jedyne co możemy zrobić, to przeżegnać się i splunąć trzy razy za ramię. Nawet jeśli w tym momencie usłyszymy płacz dziecka. Zwłaszcza wtedy.


Wszystkich czytelników zapraszam do księgarni na stronie www.coryllus.pl, gdzie – poza „Siedmiokilogramowym liściem”, którego nakład został już wyczerpany – można kupować wszystkie moje książki. Polecam z głębi serca.

piątek, 15 stycznia 2016

Gdy dzień taki ciemny, czyli Kędryna rulez

Tyle jest zdarzeń i tyle tematów, którymi warto by się było zająć, jednak stało się tak, że od początku grudnia przeniosłem się częściowo na Twitter i tam się dzieją rzeczy, które zwyczajnie nie dają szans na normalne komentowanie polityki. Oto znany nam już wcześniej Marcin Kędryna wrzucił na owym Twittterze następujące zdjęcie:


Tym sposobem więc z jednej strony pokazał nam wszystkim co znaczymy, z drugiej uruchomił jakąś tam debatę, moim zdaniem dużo za spokojną, na temat panującej w Kancelarii Prezydenta sytuacji i kontroli, jaką nad nią sprawuje sam Prezydent. Ponieważ osobiście ów Marcin Kędryna jest dla mnie niczym kolec w bucie, uznałem, że spróbuję pewną część swojej aktywności zarówno na Twitterze, jak i też tu na blogu, poświęcić właśnie jemu. Jestem bowiem przekonany, że jeśli nie uda nam się tej sprawy już wkrótce załatwić, dojdzie do autentycznej katastrofy i każdy z nas wówczas będzie się mógł poczuć winnym. W tej sytuacji zapraszam do ponownego czytania mojego tekstu jeszcze sprzed zaprzysiężenia Andrzeja Dudy, w którym wyrażałem jeszcze zaledwie obawy, by dziś już wyłącznie wołać o opamiętanie.

Od dnia gdy Coryllus wykazał na swoim blogu zaniepokojenie rzekomym pojawieniem się w otoczeniu prezydenta-elekta Andrzeja Dudy człowieka nazwiskiem Marcin Kędryna upłynęło trochę czasu i każdy kolejny dzień przynosi nam niestety informacje, że ów Kędryna faktycznie się tam kręci i to kręci w taki sposób, że można się autentycznie przestraszyć. Ja sam akurat, zarówno podczas naszych prywatnych rozmów, jak i w odpowiednim komentarzu pod wspomnianym tekstem, wyraziłem przekonanie, że nawet jeśli Kędryna jest w istocie rzeczy znajomym Prezydenta, to absolutnie nie można sobie wyobrazić sytuacji, by ten go zatrudnił choćby w charakterze nadwornego czyściciela klamek. Dlaczego? Z wielu powodów, ale wystarczy wspomnieć na fakt, jak ów Kędryna się nosi. Nie ma bowiem takiej możliwości, by Andrzej Duda, przeprowadziwszy tę nieprawdopodobną wręcz kampanię, która dała mu prezydenturę kraju, nagle postanowił to wszystko zniszczyć, zdając się na kogoś, kto wedle wszelkich znanych ludzkości kryteriów jest oczywistym freakiem. I to na pierwszy rzut oka.
A więc tym samym ogłosiłem bardzo jednoznacznie, że Kędryna to mitoman, który w jakiś niepojęty dla normalnego umysłu sposób zdołał przekonać połowę – niekiedy bardzo poważnych – komentatorów, że jego głos się liczy, i to do tego stopnia, że ile razy oni chcą się dowiedzieć, co się dzieje u Andrzeja Dudy, powinni dzwonić właśnie do niego, a tymczasem sam Kędryna, jak gdyby nigdy nic, odbiera te telefony i przekazuje oświadczenia, które następnie są relacjonowane jako głos z bezpośredniego otoczenia prezydenta-elekta, czy wręcz świadectwo jego „bliskiego przyjaciela”. W pewnym momencie doszło wręcz do tego, że ktoś zwyczajowo tak świetnie poinformowany jak Robert Mazurek, ogłosił w tygodniku „W Sieci”, że to Kędryna właśnie będzie przedstawicielem prasowym prezydenta Dudy.
Mijają więc dni, a każdy z nich przynosi kolejną wypowiedź tego dziwnego człowieka, kolejne wklejone przez niego na Twitterze zdjęcie i kolejne potwierdzenie, że jeśli chcemy dowiedzieć się, jak przebiegają przygotowania do wielkiej inauguracji, należy pytać jego – Marcina Kędrynę. A ja myślę, że to jest równie dobry moment jak każdy inny, by wyjaśnić, skąd to moje przekonanie, że mamy do czynienia z takim mniejszym Dyzmą. Otóż przede wszystkim stąd, że to, co stało za wspomnianym na początku tekstem Coryllusa, a więc informacja, że Kędryna to redaktor naczelny pisma „Male Men” i miłośnik samochodów BMW, mnie w żaden sposób nie zaniepokoiła, lecz jedynie zmobilizowała do tego, by go sprawdzić dokładniej. A stamtąd już była prosta droga przede wszystkim do serii jego portretów, ale też do prywatnego bloga pod adresem www.3neg.pl, który przedstawia nam "odjazd" w stanie czystym, a wręcz można by powiedzieć, że jego karykaturę. Z tego, co Marcin Kędryna każdego dnia notuje na swoim blogu otrzymujemy obraz kogoś, kogo nie są w stanie opisać żadne słowa, bo każde z nich jest natychmiast przesłaniane przez któreś z tych zdjęć, jakich wiele można znaleźć w Internecie.
Wczoraj w pewnym momencie prawicowe media zaczęły się ekscytować – jak się już wkrótce okazało, kompletnie fałszywą – informacją, że organizatorzy obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego na warszawskie uroczystości nie zaprosiły Andrzeja Dudy, no i w pewnym momencie ktoś się oczywiście zwrócił z prośbą o komentarz do Marcina Kędryny, który oświadczył, że „sprawy nie komentujemy”. A ja już wiedziałem, że ja akurat ową sprawę skomentować będę musiał. Bo to czego jesteśmy świadkami, to nic innego jak kolejny – tym razem chyba najbardziej dźwięczny – dowód na skretynienie mainstreamowych mediów. Żeby się w ten sposób dać wystawić, tegośmy dotychczas obserwować nie mieli okazji. Do inauguracji zostało nam 6 dni. 7 sierpnia Andrzej Duda obiecał ogłosić nazwiska ludzi, którzy będą mu pomagać w jego służbie dla Ojczyzny. Jeśli w tym towarzystwie, jako specjalista od kontaktów Prezydenta z mediami, znajdzie się człowiek, którego obecność musi spowodować, że świat zacznie zadawać pytanie: „Co to za jeden?”, a jedyną odpowiedzią będzie pełna zażenowania informacja, że to podobno „kolega Dudy ze szkoły” , to, przepraszam bardzo, ale ja już teraz ogłaszam, że świat, który znaliśmy, w tych dniach się skończył, a ja głupi nawet tego nie zauważyłem.

Wszystkich zainteresowanych zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl i do kupowania moich książek.

środa, 13 stycznia 2016

Dzień jest jasny, a noc ciemna, czyli czego nas uczy David Bowie

Po raz kolejny rozdane zostały tak zwane Paszporty Polityki i nagrodę w kategorii „pop” uzyskał jakiś Kuba Ziołek. Ja o tym Ziołku wcześniej nie słyszałem, ponieważ jednak otrzymał tę nagrodę, a w informacji w tvn24.pl podane było, że ona przyznana mu została za „wyjątkowe, autorskie i zawsze rozpoznawalne podejście do muzyki z kręgu rocka, folku czy elektroniki, za niebywałą pracowitość, konsekwencję i talent w łączeniu różnych muzycznych środowisk”, poczułem znany mi skądinąd swąd siarki i postanowiłem się Ziołkowi przyjrzeć nieco bliżej. Na youtubie nie ma jego pojedynczych utworów, natomiast są długie jak jasna cholera albumy: „Zamknęły się oczy ziemi” i „Cień chmury nad ukrytym polem”, z tego co dałem radę usłyszeć, zawierające wyłącznie bardzo nieudaną próbę skopiowania muzyki, którą od 30 już lat tworzy Michaela Gira, w dodatku tej jej części, do której wyprodukowania wystarczy jedno tanie urządzenie elektroniczne i palec, który będzie naciskał guziki. Tyle zatem, jeśli idzie o „wyjątkowość” i „autorskość” twórczość Kuby… o cholera, już zapomniałem – Ziołka.
Następne co zrobiłem, by zbadać, skąd tym razem dochodzi ów smród „kręgu folka i elektroniki”, to zobaczyłem jak Ziołek wygląda w akcji. No i tu zaskoczeń nie było. Jakaś odrapana piwnica, estrada trzy na pięć, stół mikserski, a za stołem jakiś typ z bródką i gitarą. Standard.
W końcu więc pomyślałem, że skoro Ziołek nie potrafi zagrać, zaśpiewać i zatańczyć, niech no może coś powie. I oto proszę, jest cały wywiad, a w nim takie smaki jak:
Oczywiście w tym utworze jest jawne nawiązanie do black metalu, a nie death metalu, który jest dla mnie w 99 % niestrawny. ‘Broń nas od złego’ to napis na kapliczce przy jednej z ulic w Tleniu – 6km od Starej Rzeki. Sam błąd w tej nazwie jest interesujący, mówi się raczej ‘chroń nas od złego’ lub ‘zbaw nas od złego’. Poezja Chalfi’ego niesie w sobie ogromny ładunek niepokoju, będąc jednocześnie daleką od klasycznej europejskiej poezji, nie ma w sobie nic z barwności, stylowości czy urody. Jest prymitywna i twarda… jak napis ‘Broń nas od złego’”.
Albo:„Nie wnikam w historię szaleństwa Hölderlina, nie jest ona istotna przy interpretacji jego poezji. Żałuję, że tak słabo znam język niemiecki i nie mogę czytać swobodnie w oryginale Hölderlina, ani tym bardziej Heideggera, którego twórczość jest właściwą inspiracją dla tego utworu, jak i dla całej płyty. Jestem wciąż pod wielkim wpływem myśli tego filozofa, chociaż brak znajomości języka niemieckiego bardzo mi przeszkadza. Dlatego zapewne nigdy nie pokuszę się o żaden teoretyczny tekst poświęcony Heideggerowi, choć kiedyś bardzo chciałem takowy popełnić”.
Czy wreszcie:
Dla mnie wieś to przeniknięte energią elektryczną i spalinami gospodarstwa, w których od czasu do czasu cichaczem ubija się świnie, żeby je potem w drugim obiegu nielegalnie wprowadzać do sprzedaży. Wieś to napisy ‘Smoleńsk to był zamach. Pamiętamy’ i Internet w co drugim domu. Współczesna wieś, tak jak ją widzę, to taka dziwna hybryda. I może tylko czasem jakiś mały demon zawieruszy się w trawie. Ale tylko taki mały demonek. No i gwiazdy widać… Daleki jestem od idealizacji i mitologizacji wsi, choć uwielbiam ‘Malowanego ptaka’, poezję Czechowicza, zbiory Haupta, opowieści Stasiuka. Nie ukrywam, że coś mnie ciągnie w tę stronę”.
A zatem mamy takiego Kubusia, który najpierw oświadcza, że nie death metal, ale black metal, by za chwilę się żalić, ze nie zna niemieckiego, więc mu jest trudniej siebie wyrażać. A ja już tylko sobie myślę, jak to wszystko się fantastycznie układa. Ledwie w Krakowie zakończył się – z różnymi perypetiami, ale jednak – festiwal Unsound, gdy okazuje się, że jest jeszcze kolejna, równie pojemna, nisza o nazwie „Brutaż” i tam się dzieją rzeczy równie ciekawe. Organizatorem przedsięwzięcia jest niejaki Jacek Plewicki i niech nikogo nie zwiedzie fakt, że ani o tym „Brutażu”, ani tym bardziej o Plewickim nikt nie słyszał. Ci co mieli słyszeć, słyszeli, choćby bywalcy świeżo zamkniętego i nowo otwartego w Katowicach muzycznego klubu o nazwie „Prepar”. Co ja się będę zresztą rozpisywał. Plewicki, choć od Kuby Ziołka jest znacznie młodszy, też, podobnie jak on, potrafi mądrze mówić:
Nazwa „Brutaż” pochodzi od francuskiego słowa bruitage i oznacza udźwiękowienie (przedstawienia, filmu) lub po prostu ‘efekty dźwiękowe’. Bruit to po francusku zarówno hałas, jak i dźwięk. Poza tym to słowo fajnie brzmi. Podobają mi się skojarzenia, które przywołuje w języku polskim. Jak praktyki sadomasochistyczne, które mogą mieć znaczenie uwalniające, w takim sensie, że teraz to człowiek może decydować o tym, kim chce być, jak chce być traktowany, czy chce być ‘panem’ czy ‘niewolnikiem’ – tak i ‘brudna’, i pozornie brutalna i odarta z uczuć muzyka może pomóc wyzwolić się od codziennych obyczajów i moralności, które nie wynikają z wewnętrznych potrzeb, tylko zostały narzucone. I bynajmniej nie chodzi tutaj o to, że obcowanie z taką czy inną muzyką elektroniczną jest doświadczeniem bolesnym”.
Ktoś mnie spyta, skąd ja to wszystko wiem i po jasną cholerę mi ta wiedza. Otóż ja to wszystko wiem z Internetu. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku Unsound, żeby dowiedzieć się kim jest Kuba Ziołek, jak on wygląda, co robi i czego od nas chce, wystarczyło zapamiętać to nazwisko i klikać, klikać, klikać. Podobnie jest z tym gówniarzem kursującym między Berlinem i Warszawą. Jak on wygląda, czym się zajmuje i o co mu chodzi, można znaleźć w Internecie. Wystarczy parę kliknięć – tam wszystko jest. Kiedy zajmowaliśmy się festiwalem Unsound, wielu z nas się zastanawiało, jak to się stało, że oni przez siedem lat bezkarnie profanowali dwa krakowskie kościoły i nikt o tym nie wiedział. Jedyne co ludzie widzieli, to jakieś czarne, nic nikomu nie mówiące, plakaty. A to wszystko było takie proste. Wystarczyło wpisać w wyszukiwarkę Googla nazwę David Tibet, wejść w grafikę, a następnie na Facebooka, by zobaczyć wszystko jak na dłoni. I by przy okazji nagle trafić do maleńkiej wioski o nazwie Rakowiska pod Biała Podlaską i zobaczyć młodą, bardzo ambitną i niezwykle zdolną poetkę i jej chłopaka.
No i to jest odpowiedź na ewentualne drugie pytanie: po cholerę?
Zmarł David Bowie i pożegnał się z nami swoim ostatnim albumem pod jakże wymownym tytułem „Blackstar”, prawdopodobnie najwybitniejszym osiągnięciem we współczesnej historii muzyki popularnej. Słuchałem wczoraj Bowiego przez cały dzień i w pewnym momencie tego było już tak dużo, że się zwyczajnie zacząłem bać. Nie dość bowiem, że nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się wejść w stan, gdzie zwykła muzyka zaczyna przybierać wręcz fizyczne kształty, to w dodatku tak fizycznie poczuć to, co kiedyś tak pięknie określił słowami „tępy smród śmierci” Morrissey. Słuchałem tego Bowiego i nagle zrozumiałem, jak straszny go spotkał koniec. Osiągnął największy sukces artystyczny w życiu i umarł mając przy sobie wyłącznie Szatana. Kto ma odwagę, niech tego posłucha i zobaczy, w czym rzecz. Niech zrozumie, że mamy wojnę, w której nie istnieje jakakolwiek odmiana szarości i wszystko jest albo czarne, albo białe. Śmierć Davida Bowie pokazuje nam to najbardziej wyraźnie.



Zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia moje książki. Polecam z czystym sercem.

wtorek, 12 stycznia 2016

David Bowie, czyli perły przed popelinę

Zmarł David Bowie, wielu z nas ogarnęło odpowiednio duże poruszenie, które manifestowaliśmy w najbardziej różny sposób, gdy oto na Twitterze do mojego kolegi Dzierzby zwrócił się inny mój kolega Krzysztof Wołodźko z pytaniem, w jaki sposób on może sobie poczytać mój stary tekst o Bowiem. Chciał Wołodźko dokonać tego samodzielnie, ale ponieważ w Salonie24 otrzymuje niezmienną informację, że mój tekst ze względu na nieobyczajne treści został ukryty, zwraca się tą drogą do Dzierzby z nadzieją, że Dzierzba mu coś doradzi. Dzierzba, człowiek skromny i cichy, nie chcąc się wcinać między groszek, a marchewkę, poradził Wołodźce, żeby ten się może zwrócił bezpośrednio do mnie i na tym sprawa stanęła.
Znając Wołodźkę osobiście, uważając go za swojego kumpla, dedykując mu nawet przed laty jeden ze swoich pierwszych, i moim zdaniem lepszych, tekstów pod bardzo osobistym tytułem „Czy już nic tu po nas, Krzysztofie?”, napisałem dwa kolejne twitty do Wołodźki na temat tekstu o Bowiem, no ale on już się nie odezwał.
I to jest dla mnie przypadek niezwykle znaczący. Prowadzę tego bloga od 8 lat, biorąc pod uwagę, że dziś toyah.pl zalicza równe 2,5 mln odsłon, raczej z sukcesem, wydaję książki, wokół tego co robię udało mi się zgromadzić grupę bardzo oddanych czytelników i nagle spotykają mnie dwie… nie, trzy rzeczy zupełnie niespodziewane. Oto Igor Janke, pod zarzutem notorycznego łamania przeze mnie zasad, praktycznie wyrzuca mnie z Salonu24, grupa „naszych”, bez jednego słowa z mojej strony, blokuje moje komentarze na Twitterze, a Krzysztof Wołodźko, mój stary druh i kolega, traktuje mnie jak trędowatego. Nie moje teksty, ale mnie. Bardzo to ciekawe i prowokujące do wielu niezwykłych refleksji. W tej sytuacji może, ja teraz wezmę psa na spacer i się nad tym wszystkim zastanowię, a tu przypomnę swój stary tekst zatytułowany „David Bowie, czyli perły przed popelinę”.


Nie wiem, jak to się stało, ale piosenkarz David Bowie – zarówno jako piosenkarz, i jako kompozytor – nigdy nie znalazł się w polu mojego zainteresowania. Jak idzie o jego piosenki, nigdy ich nie słuchałem, znacznej większości z nich nawet nie znałem, a tym bardziej już nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, by kupić sobie jakąkolwiek jego płytę. Czy to wtedy, kiedy się stroił w te błyszczące kostiumy, czy później, kiedy postanowił, że będzie się już nosił, jak normalny człowiek.
Mimo to, David Bowie, miał dla mnie zawsze pewne znaczenie. Przede wszystkim, ja podskórnie czułem, że w historii jego kariery jest coś, co nie pozwala go lekceważyć tak do końca. Co? Nie mam pojęcia. Jak mówię, ja Davida Bowie nie słuchałem. Jednak go szanowałem. Druga rzecz, która mi u niego imponowała, to głos. Głos Davida Bowie to jest coś, co można tylko nazwać bożym darem. I nie chodzi mi o to, że jest to głos jakoś szczególnie mocny, czy głęboki. Nie. Chodzi mi wyłącznie o tę barwę i to jeszcze coś, co sprawia, że przez te wszystkie lata, kiedy on śpiewa, nikt nawet nie był w stanie się do niego zbliżyć. Pamiętam jak pewnego razu David Bowie, wspólnie z zespołem Placebo – który uwielbiam – wykonał piosenkę „Without You I’m Nothing” – którą wręcz ubóstwiam – i ja nagle zrozumiałem, że ona bez Bowiego jest zwyczajnie do dupy. Jej bez Bowiego nawet nie ma po co słuchać. Tyle że ja tego wcześniej nie wiedziałem. Wcześniej sądziłem, że Bowie nie jest jej do niczego potrzebny.
No i wreszcie, już na sam koniec, muszę się przyznać do jeszcze czegoś. Ja uważam, że Bowie jest najładniejszym mężczyzną na świecie. A te jego oczy o dwóch różnych kolorach dopełniają całości. Uważam, że gdybym był choć w połowie tak przystojny jak David Bowie, to najprawdopodobniej po śmierci trafiłbym prosto do piekła. Za co. Obojętne. No, ale to jest temat na osobny tekst.
Pamiętam jak kiedyś gruchnęła wiadomość, że David Bowie przyjeżdża do Polski, i będzie śpiewał gdzieś w Gdyni chyba. Nic mnie to nie obeszło. A więc, kiedy następnie okazało się, że on jednak nie przyjedzie, bo nie sprzedano wystarczającej liczby biletów, wzruszyłem zaledwie ramionami. Nie, to nie. Bywa. W końcu kiedyś w katowickim Spodku śpiewała – a może tylko miała śpiewać – Tina Turner. Tuż zanim nagrała swój wielki hit „Private Dancer”.
A więc jeszcze chwilę temu David Bowie był dla mnie wyłącznie jakimś tam, mniej lub bardziej interesującym, punktem na muzycznej scenie. Nie zmieniło tego stanu rzeczy nawet to, że jakoś tak w tych dniach znalazłem gdzieś, u siebie na blogu chyba, komentarz któregoś z czytelników, w którym znalazł się link do jakiejś jego piosenki. Dopiero przed chwilą przyszedł do mnie mój syn i zapytał, czy wiem o tym, że David Bowie nagrał coś po wielu, wielu latach. Odpowiedziałem mu, ze nie i że nie jestem koniecznie tym wydarzeniem zainteresowany. Jednak, kiedy on mnie do wysłuchania nowej piosenki Bowiego zachęcał, pomyślałem sobie, że właściwie, czemu nie? Można rzucić okiem. Zwłaszcza gdy to już druga osoba, która mi na ten temat coś mówi.
No i proszę sobie wyobrazić, że wysłuchałem nowej piosenki Bowiego. Wysłuchałem jej i mam taką oto refleksję – którą zresztą podzieliłem się od razu z moim dzieckiem – że oto David Bowie wrócił i wszystkim pokazał, na czym polega wielkość. Tym wszystkim nowym artystom, którymi tak bardzo zachwycone są na przykład właśnie moje dzieci: tym wszystkim Coldplayom, temu całemu Muse, tym Killersom, temu nieszczęsnemu Mumford & Sons, całej tej bardziej lub mniej ambitnej kupie artystów, stających na głowie, by zrobić coś takiego, że świat padnie na kolana. No i którzy, przynajmniej przez chwilę, mają ów świat u swoich kolan. David Bowie przyszedł ze swoją nową piosenką, ze swoim nowym clipem i pokazał, że nic się nie da zrobić. Że to co wielkie, już za nami. I tylko tam można szukać czegoś naprawdę dużego.
Niedawno Led Zeppelin wydali swój koncert w londyńskiej O2 na DVD i CD, no i to oczywiście było wydarzenie. Oni z taką siłą pokazali, czym jest prawdziwa muzyka, że nawet ten biedny Obama nie miał wyjścia i musiał ich przyjąć i dać im jakieś dyplomy. Jednak to było Led Zeppelin, to był cały koncert, w dodatku koncert, który miał miejsce w szczególnych okolicznościach. Tu natomiast mamy zaledwie jedną piosenkę i jeden clip. Tylko tyle. No i ten David Bowie, diabli wiedza, komu potrzebny.
Przepraszam, bardzo, ale tego typu demonstracji siły, to ja nie widziałem od lat. Niedawno na tym samym blogu pisałem, że wszystko co wielkie, już było i nie ma co szukać dalej. Że jeśli bloger Barbur próbuje lansować jakiegoś Rodrigueza, to się zwyczajnie kompromituje. Po prostu. Tak to bowiem już jakoś jest, że wszystko już było. I dziś mamy nagle tego Bowiego, a ja nigdy wcześniej nie byłem tak bardzo tego pewien. Że wszystko jest tam. Tu jest już tylko zwykła dupa. Kiedyś jak byłem młodszy, na to się mówiło – popelina.

Powyższe refleksje ukazały się też w mojej książce o muzyce. Dziś do kupienia w księgarni Coryllusa pod adresem http://coryllus.pl/?wpsc-product=rock-and-roll-czyli-podwojny-nokaut.

poniedziałek, 11 stycznia 2016

O kłamstwie, kłamstwie i kłamstwie

Wlaliśmy Niemcom w siatkówkę i pojawiły się reklamy. Na pierwszy ogień poszła przebrana za lekarza pani, która zachęciła nas, żebyśmy naszym dzieciom aplikowali fantastyczny syrop na zatoki. Naprawdę fantastyczny. Dziecko chce iść na basen, ale cierpi z powodu bólu zatok. Jedna łyżeczka i sprawa załatwiona. Można pływać. Ona, nie tylko zresztą jako lekarz, ale również sama matka dwójki dzieci, to wie. Dalej mamy przebranego za lekarza starszego pana, który mówi, że na przerost prostaty najlepsze są tabletki, które on sam stosuje i swoim autorytetem może zaświadczyć, że działają bez zarzutu. Po nim widzimy kolejnego pana w kitlu i stetoskopem na szyi, który poleca tym, którzy mają kłopoty z sercem, by kupili sobie naprawdę dobre tabletki, które nie tylko obniżają ciśnienie, ale też od razu cholesterol. Takie dwa w jednym. On również osobiście może zaświadczyć o ich skuteczności, bo jest lekarzem i się zna. Gdyby ktoś miał wątpliwości, na dole ekranu pojawiają się literki „d” i „r” no i nazwisko. Po kardiologu zjawia się kolejny lekarz i apeluje do tych, którzy mają kłopoty z wątrobą, by kupili sobie najnowocześniejsze tabletki, które mają taką siłę, że po ich zażyciu, każdy z nich będzie mógł żreć wszystko i do woli. Tu też widzimy jego nazwisko poprzedzone odpowiednim tytułem.
Skończyły się reklamy i niemal w tym samym momencie otrzymałem esemesa z następującą informacją: „Usiądź wygodnie w fotelu i weź głęboki oddech. Właśnie wygrałeś 500 tys. złotych. Aby odebrać nagrodę, wyślij SMS-a na numer 60280”. Zanim zdążyłem zareagować, przyszła kolejna wiadomość: „Zdejmuję z Ciebie grzech pokoleń! Klątwę, która blokuje Ciebie i Twoją rodzinę od 8 pokoleń. Muszę jednak wiedzieć, czy masz na sobie srebro. Odpowiedzi TAK/NIE na 72095/2.46”. I tu, niemal w tej samej chwili, otrzymuję kolejnego esemesa: „Jeśli jesteś właścicielem numeru 501454002, czeka na Ciebie nowiutkie czarne BMW. Wyślij SMS-a na numer 60280, a dowiesz się, gdzie możesz odebrać kluczyki”.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy się to wszystko zaczęło. Czy jeszcze zanim na ul. Piotra Skargi w Katowicach przed Supersamem pojawili się ludzie z trzema kartami, czy już po tym, jak zostali usunięci przez policję. Wiem natomiast, że cwaniaków z kartami już nie ma, natomiast telewizyjne reklamy to już niemal wyłącznie banki i faceci przebrani za lekarzy. Wiem też, że zniknęli z katowickiego dworca śmierdzący bezdomni i zgięci w pół narkomani, a nawet ostatnio jakby mniej jest salonów gier i sexshopów, natomiast z całą pewnością ów ruch zwiększył się w ofercie esemesowej. I ja to rozumiem. Chodzi o to, by Polska była nie tylko nowocześniejsza, ale też żeby mniej cuchnęła.
Wszyscy od paru tygodni, mamy okazję obserwować, jak z jednej strony wspaniale i z jaką determinacją zwycięskie Prawo i Sprawiedliwość realizuje swoją wyborczą obietnicę, zaprowadzając w publicznej przestrzeni prawo i sprawiedliwość, a z drugiej natomiast, jak Polska stacza się do poziomu Białorusi, czy wręcz Północnej Korei i chyba bez bratniej niemieckiej interwencji się już nie obejdzie. Część z nas ma w tej kwestii swoje zdanie, inni jednak potrzebują medialnego wsparcia. I to dla nich właśnie organizuje się różnego rodzaju badania, sondaże i dyskusje autorytetów. Głównym tematem dzisiejszej debaty wydaje się być dylemat, czy telewizja kłamała, ale właśnie przestała, czy mówiła prawdę ale właśnie zaczęła kłamać. Gdy idzie o mnie, pozostaję neutralny. Jedyne co mnie dziś interesuje, to odpowiedź na pytanie, ilu w zeszłym roku zmarło mężczyzn, którzy zaobserwowali u siebie przerost gruczołu krokowego i zamiast pójść do lekarza i poddać się serii bardzo krepujących badań, zdali się na autorytet telewizyjnych medyków? Ilu zmarło na zawał serca, lecząc nadmiar cholesterolu ziołowymi tabletkami przepisanymi przez pana z reklamy w TVP? Ile z nas zmarło na raka trzustki, bo im w TVP powiedziano, że można pić i się zajadać bez żadnych konsekwencji pod warunkiem zażycia cudownej tabletki? Na razie tylko tyle. Z następnymi pytaniami zgłoszę się ewentualnie później.

Zachęcam szczerze do kupowania moich książek. Wszystkie są do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

niedziela, 10 stycznia 2016

O Jurku, któremu zabrakło atomów, raz jeszcze

Ponieważ Polska po raz kolejny obchodzi doroczną uroczystość Św. Jurka i Jego Orkiestry pragnę przypomnieć stary, bo jeszcze z 2009 roku, tekst poświęcony owemu wydarzeniu. Zachęcam do refleksji.
I znów stajemy wobec dorocznej ekslozji absolutnie bezprecedensowego fałszu i zakłamania, funkcjonującego dziś pod symboliczną już nazwą Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Piszę niefortunnie, bo - jak wiemy - dobre towarzystwo jest w cenie, a złe wręcz przeciwnie. Choć z drugiej strony, można też na tę zbieżność popatrzeć jak na okazję, by powiedzieć kilka słów prawdy. Również na tematy o wiele bardziej ogólne, niż sam nędzny geszeft Jerzego Owsiaka. W ostatnich dniach pojawiło się kilka tekstów (w tym parę autorstwa wyżej podpisanego), w których starano się zdiagnozować to niezwykłe zjawisko. Można więc też pewnie zaryzykować nawet opinię, że wszystko zostało już powiedziane. Ja jednak wciąż czuję, że materia, z którą przyszło nam się zmierzyć, stawia nieustanny opór i kiedy się wydaje, że sprawa jest ostatecznie załatwiona, odrastają kolejne łby tego smoka i - co wydawałoby się niemożliwe - mają się one zupełnie dobrze. Dziś moja córka - zawodnik naprawdę twardy - poinformowała mnie, że słyszała, że nie ma w Polsce szpitala, który nie funkcjonowałby bez choćby jednego bardzo cennego urządzenia zakupionego przez WOŚP. I pyta mnie, jak mi się wydaje: czy sytuacja, w której Owsiak z jakiegoś powodu przerywa swoją działalność, wyjeżdża na te swoje ukochane Bahamy, a szpitale przestają otrzymywać to, co otrzymywały dotychczas, to sytuacja zła czy dobra? Ona wszystko na temat Owsiaka wie. Nawet nie ma jej co tłumaczyć, z kim mamy do czynienia, bo to, co trzeba, już dawno dobrze przemyślała i przetrawiła. Ona chce znać sytuację od strony czysto praktycznej.
Więc zastanawiam się, jak można opisać zjawisko, które na każdym poziomie – zamysłu, organizacji i wykonania – stanowi czyste zło, a jednocześnie w jego wyniku otrzymujemy pojedyncze, jednostkowe, indywidualne dobro? Jak można pokazywać palcem na to zło, kiedy każde nasze słowo natychmiast spotyka się z jak najbardziej realną i, według wszelkich rozsądnych standardów, usprawiedliwioną kontrargumentacją? Oczywiście, ja już to wszystko – zarówno w moich ostatnich tekstach, jak i w dwóch wpisach sprzed kilku miesięcy – najlepiej jak mogłem wyjaśniłem. I wierzę głęboko, że dla każdego otwartego umysłu moje słowa powinny stanowić wystarczający powód do przynajmniej zastanowienia się nad faktyczną istotą działalności charytatywnej, prowadzonej w taki sposób, jak to robi Owsiak. Ale i nie tylko Owsiak. To, co on robi, jest znane od setek lat. W końcu można Owsiaka szanować, ale - bez przesady - przecież on sam tego nie wymyślił. To, co on robi, to klasyka. Więc i to, co ja piszę, to również nic bardzo oryginalnego. Pomaganie bliźnim tak, by przy okazji mieć z tego jak najwięcej dla siebie (czy to przyjemności wymiernych, czy też zwykłej satysfakcji), zostało przeanalizowane skutecznie przez ludzi o wiele mądrzejszych od nas. I poddane ocenie druzgocącej.
Czy ci klasyczni już krytycy dobroczynności prowadzonej poza Kościołem mieli łatwo? Czy na ich argumenty nie przybiegali natychmiast czwórkami świadkowie tego dobra, które się właśnie urzeczywistniło? Czy nie pokazywali radosnych twarzy dzieci, które albo odzyskały zdrowie, albo po prostu zwykłe szczęście - właśnie dzięki tym ‘dobrym Samarytanom', ale przede wszystkim wbrew zrzędzeniu ‘niedzielnych filozofów'? Czy nawet tak solidny, wydawałoby się, argument, jak ten najstarszy:
Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.
(Mt 6.3)
nie spotykał się ze wzruszeniem ramion i niezmiennym pytaniem: „I co z tego, skoro ktoś dostał życie?"
Obawiam się zatem, że choćbyśmy dyskutowali do końca świata (albo nawet - jak woli mówić ten przebiegły człowiek - jeszcze dłużej!), zawsze w końcu staniemy przed ścianą utworzoną z czystej, niewzruszonej praktyki. Z – można by rzec – prawdziwej, niepodważalnej fizyki. I właśnie to jest ten moment, żeby powiedzieć coś na temat fizyki. I matematyki. A tym samym pokazać, że może warto było po raz kolejny próbować zaczepić ten tak wyślizgujący się nam z rąk temat.
Roald Dahl w swoich wspomnieniach z lat szkolnych opowiada o zdziwaczałym nauczycielu matematyki, który pewnego dnia dał swoim uczniom niezwykłą zagadkę. Wyjął mianowicie papierową chusteczkę, pomachał nią i powiedział tak:
Ta chusteczka ma grubość 1/100 cala. Składam ją na pół. Osiąga grubość 2/100 cala. Składam ponownie - robi się gruba na 4/100 cala. Składam raz jeszcze i teraz ona ma grubość 8/100 cala. Zagadka brzmi następująco. Jak ona będzie gruba, kiedy złożę ją pięćdziesiąt razy?
Oczywiście, żadne dziecko – mimo że to była bardzo dobra prywatna szkoła, a dzieci – angielskie, a i czasy bardzo przed-internetowe – nie umiało nawet się zbliżyć do poprawnej odpowiedzi. Nie było nawet w stanie pojąć całej idei, kryjącej się za tą zagadką. Otóż odpowiedź brzmiała następująco: chusteczka osiągnie grubość jak stąd do księżyca... Więc tak. To jest właściwa odpowiedź. Jak ktoś ma dobry kalkulator, to niech sobie sprawdzi.
Kiedy po raz pierwszy czytałem ten tekst Dahla, byłem zachwycony a jednocześnie oszołomiony i oczywiście nicnierozumiejący. Pewnego dnia jednak spotkałem mojego znajomego, wybitnego fizyka, matematyka i w ogóle pod wieloma względami osobę szczególną. I od razu postanowiłem wykorzystać okazję i zwróciłem się do niego z dahlowską zagadką. On spojrzał na mnie bez szczególnego zainteresowania, wzruszył ramionami i odparł: Nie wolno mieszać fizyki z matematyką. W chusteczce nie ma wystarczającej liczby atomów, żeby się tak dała rozciągnąć.
I to jest właśnie to, co mi się przypomniało, kiedy dziś, z jednej strony próbuję opisać to, co widzę, gdy patrzę na owsiakowe szaleństwo, a z drugiej strony słyszę te niewzruszone argumenty i absolutnie rzeczowe dowody na to, jak bardzo moje pretensje są małe i bezsensowne. Sprawa Wielkiej Orkiestry, tych wszystkich serduszek, puszek, tych Bahamów, tych fundacji, tegoWoodstocku, tych rachunków - sprawdzonych i niesprawdzonych - w ogóle nie nadaje się do dyskusji. Nie ma żadnego sposobu, żeby ten problem rozstrzygnąć w sposób ostateczny. W Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy nie ma wystarczającej liczby atomów, żeby sięgnąć tego pierwszego punktu, w którym zaczyna się dobroczynność.
Nie można mieszać fizyki i matematyki. I na tym kończymy sprawę Owsiaka.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można znaleźć wszystkie moje książki. Polecam.

sobota, 9 stycznia 2016

Kim pan jest, panie Kędryna?

Część z nas zapewne pamięta, jak tuż po wygranej przez prezydenta Andrzeja Dudę kampanii poszła plotka, że jednym z najważniejszych doradców przyszłego prezydenta będzie Marcin Kędryna, człowiek przede wszystkim kompletnie nieznany, a jeśli znany, to wyłącznie z tego, że jest osobą głęboko zaburzoną. Im częściej więc w przestrzeni publicznej pojawiały się informacje, że, to tu to tam, Marcin Kędryna informuje opinię publiczną o tej czy innej aktywności Prezydenta, wzmacniane dodatkowo pokątnie rozpowszechnianymi informacjami, że w istocie rzeczy Marcin Kędryna jest faktycznym rzecznikiem prezydenta-elekta, tym większe było nasze zaniepokojenie. I tak naprawdę nie chodziło nawet o fakt, że wedle wszelkich dostępnych informacji Kędryna to najbardziej klasyczny wariat, ale o to, że on wygląda jak ktoś zdjęty z ulicy i przekazany pod kuratelę Ośrodka Opieki Społecznej i że kiedy już Andrzej Duda obejmie urząd i to coś będzie się udzielało w jego otoczeniu, będziemy mieli pierwszej klasy kompromitację.
Strach przed Kędryną paraliżował nas do samego niemal zaprzysiężenia. O ile sobie dobrze przypominam, już na drugi dzień, Sławomir Cenckiewicz ogłosił na Twitterze, czy Facebooku, że Marcin Kędryna został powołany na rzecznika prasowego Prezydenta i uznaliśmy wówczas, że oto początek stał się końcem. Okazało się jednak szczęśliwie, że nie, że to były jedynie ponure plotki, w dodatku najprawdopodobniej rozsiewane od początku przez samego Kędrynę. Po co? A diabli go wiedzą.
Prezydent Duda rozpoczął swoje urzędowanie, pojawiły się pierwsze relacje, pierwsze zdjęcia… i okazało się, że Kędryna, mimo że oficjalnie nam nie przedstawiony, owszem, tam jest, i to bardzo blisko Prezydenta. Jako kto? I tu odpowiedź jest podobna: diabli go wiedzą. Ale to że jest, widzieliśmy wszyscy. To jest bowiem ktoś taki, kogo nie sposób nie zauważyć nawet na wypełnionym po brzegi Stadionie Narodowym. To jest ktoś, przy kim Mieczysław Wachowski, to ambasador Królestwa Hiszpanii w Watykanie.
Dziś już wiemy na pewno, że Kędryna przy Prezydencie działa i to działa bardzo aktywnie, w tym sensie, że gdzie Prezydent, tam on. Jego obecność obok Andrzeja Duda jest dokumentowana regularnie przez samego Kędrynę, czy to na jego blogu pod adresem www.3neg.pl, czy w postaci zdjęć, które on sam pstryka z komórki i regularnie publikuje w Sieci. Kręci się bowiem Kędryna od rana do wieczora przy Prezydencie i albo daje się fotografować, albo sam fotografuje co popadnie, po to tylko, by później poświadczyć swoją tam obecność publicznie, w Internecie.
Niedawno doszło do tego, że Marcin Kędryna na Twitterze zamieścił takie oto zdjęcie:



Wciąż nie cichnie śmiech, jaki się pojawił po tym, gdy Ryszard Petru, poczuwszy się faktycznym przywódcą narodu, wystąpił w telewizji z autentycznym orędziem noworocznym. Patrzyliśmy w osłupieniu na tego drobnego handlarza kartami kredytowymi, jak udaje prezydenta i zachodziliśmy w głowę, jak można osiągnąć ten poziom lansu i uniknąć jakiejkolwiek odpowiedzialności? Jak to możliwe, że po tym wybryku, Ryszard Petru nie został powszechnie wyszydzony i skazany na wieczną pogardę? I oto nagle pojawia się Marcin Kędryna, człowiek wciąż dokładnie tak samo nieznany i tajemniczy, jak pół roku temu, i okazuje się, że jemu nie dość, że wolno się całkowicie swobodnie poruszać w najbliższym otoczeniu Prezydenta, to w dodatku może go bezkarnie kompromitować najróżniejszego rodzaju ekscesami.
Ja oczywiście mam świadomość, że czasy są takie, że dopóki Marcin Kędryna, lub choćby jego nazwisko, nie staną się tematem bieżących doniesień medialnych, on będzie dokładnie tak samo nikim, jak ta pani, która zajmuje się podlewaniem kwiatków, na których tle on się zechciał lansować w charakterze prezydenta. Petru to jest marka – o Kędrynie słyszałem ja, czytelnicy tego bloga i garstka internautów. Problem jednak pozostaje choćby z tego względu, że my wciąż nie wiemy, kim on tak naprawdę jest, a tymczasem on ani myśli zniknąć. Pojawiały się jakieś plotki, że Andrzej Duda chodził z Kędryną do jednej podstawówki i chłopcy się lubili, no ale to są plotki, w dodatku i tak niewiele wyjaśniające. Problemem jednak jest też i to, że, jak już wspomnieliśmy, jeśli przyjrzymy się temu, jak Kędryna się prezentuje i co gada na swoim blogu, musimy dojść do wniosku, że to jest ktoś wyjątkowo oryginalny, i to oryginalny w taki sposób, że z punktu widzenia normalnego człowieka, na tle dzisiejszej Polski stanowi zdecydowany i oczywisty dysonans. A zatem, jeśli przyjdzie taki moment, że on zrobi, lub powie coś takiego, co sprawi, że jego nazwisko znajdzie się wreszcie na czołówkach wszystkich polskich mediów, ani my, ani – co znacznie gorsze – sam prezydent Andrzej Duda się spod tego nie wygrzebiemy. A ja przed tym przestrzegam, żeby mi ktoś, kiedy przyjdzie okazja, nie powiedział, że kiedy trzeba było krzyczeć, milczałem.
Ktoś mi powie, że sytuacja jest taka, że ostatnią rzeczą, jaka Polska dziś potrzebuje, to są takiego teksty jak ten. Otóż nie. Ja mam sumienie całkowicie czyste. Przede wszystkim, z analizy, jaka przeprowadziłem odnośnie kierunku rozwoju Polski już kilka lat temu, wynika, że Prawo i Sprawiedliwość rządzić będzie długie lata i to jest już nie do odwrócenia. A zatem, ostatnią osobą, która może nam zaszkodzić, jestem ja. Ważniejsze jednak jest to, że, w moim rozumieniu, pierwszą z kolei osobą, która może zniszczyć to, co nam się z takim trudem udało wygrać, jest właśnie Marcin Kędryna i dlatego moim pierwszym zadaniem jest żądać od Prezydenta, by nam wytłumaczył, o co tu chodzi, a kiedy już to zrobi, przynajmniej kazał się Kędrynie ostrzyć, ogolić i umyć.
Blog z tymi swoimi idiotyzmami może sobie Kędryna prowadzić. Może nawet publikować swoje zdjęcia na tle polskiej i unijnej flagi. Przede wszystkim, to jest wciąż zaledwie nisza, a poza tym nisza, gdzie w większości działają osoby, którzy wiedzą, że to jednak nie ktoś taki jak Kędryna stanowi o naszej przyszłości. Natomiast niech ludzie Prezydenta mają na niego oko na tyle czujne, że gdy on zacznie na dobre świrować, przewrócą go na ziemię, zwiążą i zamkną w piwnicy aż oprzytomnieje. Czy coś to da? Obawiam się, że nie, no ale i tak najgorsza jest ta straszna nonszalancja.
No i ten kompletnie bezmyślny entuzjazm.

Zapraszam wszystkich do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można kupować moje książki. Na wszelkie możliwe tematy. Nawet o muzyce. Nawet o języku angielskim. Szczerze zachęcam.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...