Budynek filologii angielskiej, którą kiedy byłem młody studiowałem, graniczył z budynkami innych filologii, a więc wszyscy, którzy w tamtym czasie mieli życzenie studiować anglistykę, romanistykę, język rosyjski, czy niemiecki, tłoczyli się mniej więcej w jednym miejscu, a więc siłą rzeczy, wszyscyśmy się lepiej lub gorzej znali. Ponieważ już nawet w tamtych czasach, wydział tak prowincjonalny jak nasz, zatrudniał tak zwanych native speakerów, a więc nauczycieli – tak naprawdę oni nie byli nauczycielami w sensie klasycznym, ale zaledwie ludźmi znającymi język – którzy przyjechali do Polski z Włoch, Francji,. Anglii, czy Stanów Zjednoczonych, żeby nam pokazać, jak to wszystko brzmi naprawdę, wielu z nich zostało naszymi chwilowymi kumplami.
My angliści naturalnie kolegowaliśmy się z bliższą nam kulturowo bandą, ale ponieważ życie towarzyskie przenosiło się często poza budynek wydziału i poza godziny nauki, znaliśmy się wszyscy. Był tam wśród tych native speakerów, czy jak to tam inaczej ich nazywają we Francji czy we Włoszech, pewien Włoch właśnie – chyba Ricardo – z którym sobie czasem przy kieliszku gawędziłem. Zapytałem go więc kiedyś, jak to jest, że Włochy, taki demokratyczny, kapitalistyczny i cywilizowany kraj, nie jest w stanie utrzymać jednego premiera i jednego rządu przez dłuższy czas, niż kilka miesięcy. I, proszę sobie wyobrazić, że ów Ricardo, powiedział mi, żebym się tak o nich nie martwił, bo przede wszystkim oni sobie świetnie radzą, a poza tym, to nie jest mój interes. Moim interesem natomiast dobrze by było, żeby pozostała Polska. Ponieważ już nawet wtedy Polska była od dawna moim głównym interesem, nie wziąłem sobie tej części jego uwagi do serca, natomiast, owszem, jakoś zapamiętałem ten fragment, żebym się nie wtrącał.
Ale zauważyłem w tej wypowiedzi, i zapamiętałem do dziś, coś jeszcze. Mianowicie to, że ten mój znajomy Włoch nawet nie dał mi nawet szansy na to, byśmy sobie wspólnie ponarzekali na Włochy. I ja jednocześnie świetnie zrozumiałem, że gdybym to nie ja tam siedział prze tej flaszce, lecz jakiś inny Włoch, to pewnie by tam coś z tej rozmowy wyszło. Ja zostałem z tego już na samym początku wyłączony. I to było czymś niezwykle uderzającym. Bo oto, jak pamiętam, myśmy wciąż tylko szukali okazji, żeby im – temu Ricardo, tej Cynthii, temu Jeffreyowi – powiedzieć jak najwięcej na temat tego, jaki my tu w Polsce mamy syf, i żeby oni nas oczywiście w tym naszym biadoleniu mogli skutecznie wesprzeć. Ktoś powie, że to jest demagogia, ponieważ Polska była krajem zniewolonym i myśmy naprawdę nie dość że nie mieli powodu, by Polskę kochać, to nie mieliśmy też powodu, by ją bronić przed wścibskimi językami. No a poza tym – do kogo mogliśmy wówczas iść z naszymi żalami? Może więc tak to własnie wyglądało. Może i tak. Ale proszę jeszcze przez chwilę posłuchać.
Mój znajomy Włoch, Ricardo, nie miał ochoty wciągać mnie w ciemne sprawy swojej ojczyzny, ale nie tylko on. Jak sobie przypominam, większość moich zagranicznych przyjaciół, jeśli udało im wreszcie jakoś przerwać nasze narzekania, o swoim kraju opowiadali wyłącznie z sentymentem. A to – proszę pamiętać – nie byli durnie, którym do szczęścia był potrzebny hamburger i puszka coli. To byli w większości ludzie bardzo refleksyjni, no i fakt, że oni zdecydowali się wyjechać do Polski, często na bardzo długie lata, żeby tu uczyć, a niekiedy nawet po to, żeby tu zamieszkać, też coś tam o nich mówi. Oni świetnie wiedzieli, że z tą ich Anglią, z Ameryką, czy… no tu, nie mam pewności, ale niech będzie, że z Francją też coś jest nie tak. Mam też wrażenie, że każdy z nich potrafiłby wiele powiedzieć na temat, co to jest takiego. A mimo to, tu akurat rozmowy nie było.
Był jednak wyjątek. Była – drobna bo drobna, ale była – grupa obcokrajowców, snujących się po wydziale filologicznym w Sosnowcu, która pluła na swój kraj bardzo chętnie. I to byli ci, na których mówiliśmy, że są komunistami. Z nimi gadać się nie dało, bo cośmy im wspominali o Gierku, to oni zaraz o Carterze, co my o Pyjasie, to oni natychmiast o tym, że u nich też kogoś policja zabiła, my że stan wojenny, a oni, że w Ameryce stan wojenny jest już od lat. My im mówimy, że media kłamią, a oni, że to tak jak u nich. My, że wszędzie kolejki, a sklepach i tak nic nie ma, a oni na to, że u nich sklepy są tylko dla bogatych. My się cieszymy, że Thatcher wysłała okręty na Falklandy, a oni na to, że ona jest faszystką, gorszą niż Jaruzelski. A więc byli i tamci i ci, jedni i drudzy bardzo lubili mieszkać w Polsce i nie bardzo lubili mieszkać u siebie w kraju, jedni i drudzy byli niezmiennie bardzo sympatycznymi ludźmi, a to co ich różniło, to to, że jedni pluli na swoje państwo, a inni albo o nim milczeli, albo, skoro już mówili, to mówili z szacunkiem.
I to chyba jakoś tak o tamtego czasu trzymam się dwóch zasad. Pierwsza to taka, że jeśli do mnie przyjdzie ktoś kto mieszka poza Polską i zacznie kierować do mnie pretensje o to jaka ta Polska jest i jaka ona powinna być – i to niezależnie od tego, czy jego pretensje dotyczą Kaczyńskiego, czy Komorowskiego – to ja nieodmiennie mu mówię, żeby albo zajął się swoimi problemami, albo żeby się o nas nie martwił, bo sobie świetnie radzimy, a poza tym, że Polska i tak jest najlepszym miejscem na Ziemi. A druga to taka, że jednak, w miarę możliwości, staram się samemu nie wtrącać się w sprawy, które mnie nie dotyczą. I jest też tak, że jeśli ktoś robi jedno albo drugie, a więc albo biegnie do chętnych obcych, żeby sobie poplotkować na temat tego, jak to w Polsce jest beznadziejnie, albo zaczyna załamywać ręce na temat tego, jacy to na przykład Amerykanie są głupi, zadłużeni, albo grubi, to zaczynam w najlepszym wypadku ziewać.
Stało się jednak ostatnio coś, co każe mi złamać tę zasadę przynajmniej w jednym punkcie. W tym mianowicie, że nie należy się wtrącać. Ktoś zapyta, co mi więc strzeliło do głowy? Proszę bardzo. Już odpowiadam. Otóż uważam, że to co się ostatnio dzieje w Londynie i w okolicach – mam tu na myśli dewastowanie miasta przez bandy czarnych muzułmanów – z wielu względów, przynajmniej ogólnie zahacza o to, co można ogólnie nazwać naszą sprawą. I choć ta myśl przyszła mi do głowy jeszcze zanim onet.pl., informując o tym, że tamten bandytyzm przeniósł się już do naszego, polskiego Ealingu, uznał za stosowne zorganizować wśród swoich fanów sondę pod tytułem „Czy obawiasz się, że w Polsce może dojść do podobnych zamieszek jak w Wielkiej Brytanii?”, to – muszę przyznać – uważam, że ta sprawa dotyczy też w pewien sposób i nas, właśnie ze względu, między innymi na onet.pl. Choć nie tylko. Najpierw powiem parę słów na temat owego „nie tylko”.
Już jakiś czas temu, wspominany tu przeze mnie wielokrotnie, piosenkarz o nazwisku Morrissey, zaśpiewał piosenkę pod tytułem „Bengali in Platforms”, która została przez wielu uznana za pierwszy manifest takiego najbardziej nieprzyjemnego, bo idealnie okrutnego w swojej łagodności, rasizmu. Otóż idzie sobie Morrissey londyńską pewnie ulicą i nagle mija go tytułowy Bengali, co tam u nich powszechnie jest stosowane jako pogardliwy epitet pod adresem pewnego typu imigranta z południowej Azji. Morrissey patrzy na tego mężczyznę i czuje tragiczne zmęczenie jego wyglądem, postawą, krokiem spojrzeniem – wszystkim. Widzi te jego buty na potężnych, cytrynowych platformach, z jakaś ohydną srebrną obwódką i błyszczącą gwiazdą kostce, i jedyne co mu ma do powiedzenia to to, żeby ów Bengali wracał do tego swojego Bangladeszu czy Indii, bo tym swoim przedziwnym lansem budzi tu tylko w normalnych ludziach irytację. Morrissey ani jednym słowem go nie obraża. Mówi mu tylko grzecznie, że ta gwiazda na jego kostce go oślepia i żeby on to zechciał zrozumieć. Trochę to okropne, ale tak to właśnie było w roku 1997.
Od tego czasu upłynęło już niemal 15 lat, a Bengali, nie dość, że z Anglii nie wyjechał, to nagle postanowił, że z innymi swoimi czarnymi kolegami Anglię spali. Dlaczego? Bo mu się ta Anglia nie podoba. A przynajmniej nie podoba mu się Anglia taka, jaka dotychczas jest. I teraz pojawia się pytanie, co mi do tego? Otóż do tego mi jest to, że, kiedy nasze media po raz pierwszy – a pewnie też i drugi, piąty i dziesiąty – poinformowały, że w Londynie wybuchły te nieszczęsne zamieszki, ani słowem się nie zająknęły, że miasto palą czarni muzułmanie. Wciąż czytaliśmy i słuchali wyłącznie o jakiejś niezidentyfikowanej młodzieży, która się wciekła na policję, a kiedy wreszcie już dłużej nie można było trzymać się tej kompletnie chorej politycznej poprawności, zaczęto nam tłumaczyć, że warunki w jakich ci czarni tam żyją, są tak straszne, że w sumie nie ma się czemu dziwić, że oni są tacy agresywni. Wczoraj, kiedy z jednej strony mieliśmy okazję oglądać te płonące dzielnice i bandy kolorowych bandytów demolujących wszystko co im Anglia tam pobudowała, to z drugiej, otrzymywaliśmy wykład jakiegoś mądrali, który nam opowiadał, jak to on kiedyś miał okazję odwiedzić taką dzielnicę i aż nie mógł uwierzyć, że zaledwie 20 minut jazdy metrem od centrum miasta można znaleźć taką nędzę. Że ten Londyn niby taki światowy, a tu tymczasem nagle się okazuje, że to tylko pozory. No a dziś Onet z tym swoim bezczelnym uśmiechem, od którego już się wyłącznie chce rzygać, pyta, czy my się nie boimy, że u nas też takie zamieszki mogą wybuchnąć. A otumaniona publiczność już nawet nie ma siły, by spytać, kto niby miałby je wywołać – czarni muzułmanie, czy może białe mohery? No bo, jak wiemy, młodzi wykształceni z dużych miast w rachubę nie wchodzą. Grunt już został przygotowany. W końcu sam nasz tak zwany „szef dyplomacji” ogłosił – jak najbardziej w Londynie – że Polacy to w dużej części naród psychopatycznych morderców.
I to jest własnie punkt, w którym sprawa zamieszek w Anglii staje się też moją sprawą. To właśnie w tym momencie, kiedy patrzę na zamieszczone gdzieś w Internecie zdjęcie jakiejś czarnej pary, gdzie kobieta stoi w rozradowanej pozie na tle płonącego samochodu, a jej towarzysz robi jej pamiątkowe zdjęcie aparatem, który prawdopodobnie ukradł parę dni wcześniej w którymś z tych sklepów, które dziś ze swoimi kumplami podpala, czuję że to tak czy inaczej powoli staje się moją sprawą. Bo w tym właśnie zdjęciu odbija się cała symbolika tego, o czym próbowałem opowiedzieć na początku tej notki. Chodzi mi o nienawiść do własnego państwa, która staje się z jednej strony tak wielka, że trzeba je niszczyć, a z drugiej tak chora, że nie można na nie machnąć ręką i się stąd wynieść, a tym, którzy się tu czują dobrze dać święty spokój. I świadomość tego obrzydlistwa jest z mojego punktu widzenia tak dojmująca, że chce mi się wyć.
Nie będę się jednak wygłupiał i w moim zaawansowanym wieku wrzeszczał przez okno na ulicę, natomiast chętnie powiem, co ja bym na tego typu sytuację – jak mówię, sytuację międzynarodową – proponował. Otóż, choć wiem, że to jest pomysł nie do zrealizowania, marzy mi się takie rozwiązanie, by brytyjskie władze wyłapały tych wszystkich czarnych, którym tam jest tak źle, wyczarterowały tyle ile tam będzie trzeba samolotów i wysłały tę całą bandę do Afryki. Tam, na pierwszym lepszym lotnisku, w Somalii czy Etiopii, brytyjscy piloci by ich wysadzili, każdemu z nich na pamiątkę dali po jednym batoniku mars, żeby mieli co wspominać, a sami odlecieli do domu, do Londynu. Ale jest jeszcze coś. Żeby, lecąc z tą dziczą do Afryki, wpadli do Polski i zabrali ze sobą paru naszych. Mogliby zacząć od tego idioty z Onetu, który wpadł na pomysł, żeby zapytać ludzi, czy się nie boją, że Polska nagle pokaże, że nie jest żadną Polską, tylko jakąś sparszywiałą, katolicką zapewne, kolonią.
Na koniec, każdego, komu powyższy tekst przypadł do gustu, tradycyjnie już, bardzo proszę o kupowanie mojej książki „O siedmiokilowym liściu i inne historie”, a także – na ile kto może – finansowe wspieranie tego bloga. Dziękuję.