wtorek, 9 sierpnia 2011

Precz z komuną!

Budynek filologii angielskiej, którą kiedy byłem młody studiowałem, graniczył z budynkami innych filologii, a więc wszyscy, którzy w tamtym czasie mieli życzenie studiować anglistykę, romanistykę, język rosyjski, czy niemiecki, tłoczyli się mniej więcej w jednym miejscu, a więc siłą rzeczy, wszyscyśmy się lepiej lub gorzej znali. Ponieważ już nawet w tamtych czasach, wydział tak prowincjonalny jak nasz, zatrudniał tak zwanych native speakerów, a więc nauczycieli – tak naprawdę oni nie byli nauczycielami w sensie klasycznym, ale zaledwie ludźmi znającymi język – którzy przyjechali do Polski z Włoch, Francji,. Anglii, czy Stanów Zjednoczonych, żeby nam pokazać, jak to wszystko brzmi naprawdę, wielu z nich zostało naszymi chwilowymi kumplami.
My angliści naturalnie kolegowaliśmy się z bliższą nam kulturowo bandą, ale ponieważ życie towarzyskie przenosiło się często poza budynek wydziału i poza godziny nauki, znaliśmy się wszyscy. Był tam wśród tych native speakerów, czy jak to tam inaczej ich nazywają we Francji czy we Włoszech, pewien Włoch właśnie – chyba Ricardo – z którym sobie czasem przy kieliszku gawędziłem. Zapytałem go więc kiedyś, jak to jest, że Włochy, taki demokratyczny, kapitalistyczny i cywilizowany kraj, nie jest w stanie utrzymać jednego premiera i jednego rządu przez dłuższy czas, niż kilka miesięcy. I, proszę sobie wyobrazić, że ów Ricardo, powiedział mi, żebym się tak o nich nie martwił, bo przede wszystkim oni sobie świetnie radzą, a poza tym, to nie jest mój interes. Moim interesem natomiast dobrze by było, żeby pozostała Polska. Ponieważ już nawet wtedy Polska była od dawna moim głównym interesem, nie wziąłem sobie tej części jego uwagi do serca, natomiast, owszem, jakoś zapamiętałem ten fragment, żebym się nie wtrącał.
Ale zauważyłem w tej wypowiedzi, i zapamiętałem do dziś, coś jeszcze. Mianowicie to, że ten mój znajomy Włoch nawet nie dał mi nawet szansy na to, byśmy sobie wspólnie ponarzekali na Włochy. I ja jednocześnie świetnie zrozumiałem, że gdybym to nie ja tam siedział prze tej flaszce, lecz jakiś inny Włoch, to pewnie by tam coś z tej rozmowy wyszło. Ja zostałem z tego już na samym początku wyłączony. I to było czymś niezwykle uderzającym. Bo oto, jak pamiętam, myśmy wciąż tylko szukali okazji, żeby im – temu Ricardo, tej Cynthii, temu Jeffreyowi – powiedzieć jak najwięcej na temat tego, jaki my tu w Polsce mamy syf, i żeby oni nas oczywiście w tym naszym biadoleniu mogli skutecznie wesprzeć. Ktoś powie, że to jest demagogia, ponieważ Polska była krajem zniewolonym i myśmy naprawdę nie dość że nie mieli powodu, by Polskę kochać, to nie mieliśmy też powodu, by ją bronić przed wścibskimi językami. No a poza tym – do kogo mogliśmy wówczas iść z naszymi żalami? Może więc tak to własnie wyglądało. Może i tak. Ale proszę jeszcze przez chwilę posłuchać.
Mój znajomy Włoch, Ricardo, nie miał ochoty wciągać mnie w ciemne sprawy swojej ojczyzny, ale nie tylko on. Jak sobie przypominam, większość moich zagranicznych przyjaciół, jeśli udało im wreszcie jakoś przerwać nasze narzekania, o swoim kraju opowiadali wyłącznie z sentymentem. A to – proszę pamiętać – nie byli durnie, którym do szczęścia był potrzebny hamburger i puszka coli. To byli w większości ludzie bardzo refleksyjni, no i fakt, że oni zdecydowali się wyjechać do Polski, często na bardzo długie lata, żeby tu uczyć, a niekiedy nawet po to, żeby tu zamieszkać, też coś tam o nich mówi. Oni świetnie wiedzieli, że z tą ich Anglią, z Ameryką, czy… no tu, nie mam pewności, ale niech będzie, że z Francją też coś jest nie tak. Mam też wrażenie, że każdy z nich potrafiłby wiele powiedzieć na temat, co to jest takiego. A mimo to, tu akurat rozmowy nie było.
Był jednak wyjątek. Była – drobna bo drobna, ale była – grupa obcokrajowców, snujących się po wydziale filologicznym w Sosnowcu, która pluła na swój kraj bardzo chętnie. I to byli ci, na których mówiliśmy, że są komunistami. Z nimi gadać się nie dało, bo cośmy im wspominali o Gierku, to oni zaraz o Carterze, co my o Pyjasie, to oni natychmiast o tym, że u nich też kogoś policja zabiła, my że stan wojenny, a oni, że w Ameryce stan wojenny jest już od lat. My im mówimy, że media kłamią, a oni, że to tak jak u nich. My, że wszędzie kolejki, a sklepach i tak nic nie ma, a oni na to, że u nich sklepy są tylko dla bogatych. My się cieszymy, że Thatcher wysłała okręty na Falklandy, a oni na to, że ona jest faszystką, gorszą niż Jaruzelski. A więc byli i tamci i ci, jedni i drudzy bardzo lubili mieszkać w Polsce i nie bardzo lubili mieszkać u siebie w kraju, jedni i drudzy byli niezmiennie bardzo sympatycznymi ludźmi, a to co ich różniło, to to, że jedni pluli na swoje państwo, a inni albo o nim milczeli, albo, skoro już mówili, to mówili z szacunkiem.
I to chyba jakoś tak o tamtego czasu trzymam się dwóch zasad. Pierwsza to taka, że jeśli do mnie przyjdzie ktoś kto mieszka poza Polską i zacznie kierować do mnie pretensje o to jaka ta Polska jest i jaka ona powinna być – i to niezależnie od tego, czy jego pretensje dotyczą Kaczyńskiego, czy Komorowskiego – to ja nieodmiennie mu mówię, żeby albo zajął się swoimi problemami, albo żeby się o nas nie martwił, bo sobie świetnie radzimy, a poza tym, że Polska i tak jest najlepszym miejscem na Ziemi. A druga to taka, że jednak, w miarę możliwości, staram się samemu nie wtrącać się w sprawy, które mnie nie dotyczą. I jest też tak, że jeśli ktoś robi jedno albo drugie, a więc albo biegnie do chętnych obcych, żeby sobie poplotkować na temat tego, jak to w Polsce jest beznadziejnie, albo zaczyna załamywać ręce na temat tego, jacy to na przykład Amerykanie są głupi, zadłużeni, albo grubi, to zaczynam w najlepszym wypadku ziewać.
Stało się jednak ostatnio coś, co każe mi złamać tę zasadę przynajmniej w jednym punkcie. W tym mianowicie, że nie należy się wtrącać. Ktoś zapyta, co mi więc strzeliło do głowy? Proszę bardzo. Już odpowiadam. Otóż uważam, że to co się ostatnio dzieje w Londynie i w okolicach – mam tu na myśli dewastowanie miasta przez bandy czarnych muzułmanów – z wielu względów, przynajmniej ogólnie zahacza o to, co można ogólnie nazwać naszą sprawą. I choć ta myśl przyszła mi do głowy jeszcze zanim onet.pl., informując o tym, że tamten bandytyzm przeniósł się już do naszego, polskiego Ealingu, uznał za stosowne zorganizować wśród swoich fanów sondę pod tytułem „Czy obawiasz się, że w Polsce może dojść do podobnych zamieszek jak w Wielkiej Brytanii?”, to – muszę przyznać – uważam, że ta sprawa dotyczy też w pewien sposób i nas, właśnie ze względu, między innymi na onet.pl. Choć nie tylko. Najpierw powiem parę słów na temat owego „nie tylko”.
Już jakiś czas temu, wspominany tu przeze mnie wielokrotnie, piosenkarz o nazwisku Morrissey, zaśpiewał piosenkę pod tytułem „Bengali in Platforms”, która została przez wielu uznana za pierwszy manifest takiego najbardziej nieprzyjemnego, bo idealnie okrutnego w swojej łagodności, rasizmu. Otóż idzie sobie Morrissey londyńską pewnie ulicą i nagle mija go tytułowy Bengali, co tam u nich powszechnie jest stosowane jako pogardliwy epitet pod adresem pewnego typu imigranta z południowej Azji. Morrissey patrzy na tego mężczyznę i czuje tragiczne zmęczenie jego wyglądem, postawą, krokiem spojrzeniem – wszystkim. Widzi te jego buty na potężnych, cytrynowych platformach, z jakaś ohydną srebrną obwódką i błyszczącą gwiazdą kostce, i jedyne co mu ma do powiedzenia to to, żeby ów Bengali wracał do tego swojego Bangladeszu czy Indii, bo tym swoim przedziwnym lansem budzi tu tylko w normalnych ludziach irytację. Morrissey ani jednym słowem go nie obraża. Mówi mu tylko grzecznie, że ta gwiazda na jego kostce go oślepia i żeby on to zechciał zrozumieć. Trochę to okropne, ale tak to właśnie było w roku 1997.
Od tego czasu upłynęło już niemal 15 lat, a Bengali, nie dość, że z Anglii nie wyjechał, to nagle postanowił, że z innymi swoimi czarnymi kolegami Anglię spali. Dlaczego? Bo mu się ta Anglia nie podoba. A przynajmniej nie podoba mu się Anglia taka, jaka dotychczas jest. I teraz pojawia się pytanie, co mi do tego? Otóż do tego mi jest to, że, kiedy nasze media po raz pierwszy – a pewnie też i drugi, piąty i dziesiąty – poinformowały, że w Londynie wybuchły te nieszczęsne zamieszki, ani słowem się nie zająknęły, że miasto palą czarni muzułmanie. Wciąż czytaliśmy i słuchali wyłącznie o jakiejś niezidentyfikowanej młodzieży, która się wciekła na policję, a kiedy wreszcie już dłużej nie można było trzymać się tej kompletnie chorej politycznej poprawności, zaczęto nam tłumaczyć, że warunki w jakich ci czarni tam żyją, są tak straszne, że w sumie nie ma się czemu dziwić, że oni są tacy agresywni. Wczoraj, kiedy z jednej strony mieliśmy okazję oglądać te płonące dzielnice i bandy kolorowych bandytów demolujących wszystko co im Anglia tam pobudowała, to z drugiej, otrzymywaliśmy wykład jakiegoś mądrali, który nam opowiadał, jak to on kiedyś miał okazję odwiedzić taką dzielnicę i aż nie mógł uwierzyć, że zaledwie 20 minut jazdy metrem od centrum miasta można znaleźć taką nędzę. Że ten Londyn niby taki światowy, a tu tymczasem nagle się okazuje, że to tylko pozory. No a dziś Onet z tym swoim bezczelnym uśmiechem, od którego już się wyłącznie chce rzygać, pyta, czy my się nie boimy, że u nas też takie zamieszki mogą wybuchnąć. A otumaniona publiczność już nawet nie ma siły, by spytać, kto niby miałby je wywołać – czarni muzułmanie, czy może białe mohery? No bo, jak wiemy, młodzi wykształceni z dużych miast w rachubę nie wchodzą. Grunt już został przygotowany. W końcu sam nasz tak zwany „szef dyplomacji” ogłosił – jak najbardziej w Londynie – że Polacy to w dużej części naród psychopatycznych morderców.
I to jest własnie punkt, w którym sprawa zamieszek w Anglii staje się też moją sprawą. To właśnie w tym momencie, kiedy patrzę na zamieszczone gdzieś w Internecie zdjęcie jakiejś czarnej pary, gdzie kobieta stoi w rozradowanej pozie na tle płonącego samochodu, a jej towarzysz robi jej pamiątkowe zdjęcie aparatem, który prawdopodobnie ukradł parę dni wcześniej w którymś z tych sklepów, które dziś ze swoimi kumplami podpala, czuję że to tak czy inaczej powoli staje się moją sprawą. Bo w tym właśnie zdjęciu odbija się cała symbolika tego, o czym próbowałem opowiedzieć na początku tej notki. Chodzi mi o nienawiść do własnego państwa, która staje się z jednej strony tak wielka, że trzeba je niszczyć, a z drugiej tak chora, że nie można na nie machnąć ręką i się stąd wynieść, a tym, którzy się tu czują dobrze dać święty spokój. I świadomość tego obrzydlistwa jest z mojego punktu widzenia tak dojmująca, że chce mi się wyć.
Nie będę się jednak wygłupiał i w moim zaawansowanym wieku wrzeszczał przez okno na ulicę, natomiast chętnie powiem, co ja bym na tego typu sytuację – jak mówię, sytuację międzynarodową – proponował. Otóż, choć wiem, że to jest pomysł nie do zrealizowania, marzy mi się takie rozwiązanie, by brytyjskie władze wyłapały tych wszystkich czarnych, którym tam jest tak źle, wyczarterowały tyle ile tam będzie trzeba samolotów i wysłały tę całą bandę do Afryki. Tam, na pierwszym lepszym lotnisku, w Somalii czy Etiopii, brytyjscy piloci by ich wysadzili, każdemu z nich na pamiątkę dali po jednym batoniku mars, żeby mieli co wspominać, a sami odlecieli do domu, do Londynu. Ale jest jeszcze coś. Żeby, lecąc z tą dziczą do Afryki, wpadli do Polski i zabrali ze sobą paru naszych. Mogliby zacząć od tego idioty z Onetu, który wpadł na pomysł, żeby zapytać ludzi, czy się nie boją, że Polska nagle pokaże, że nie jest żadną Polską, tylko jakąś sparszywiałą, katolicką zapewne, kolonią.

Na koniec, każdego, komu powyższy tekst przypadł do gustu, tradycyjnie już, bardzo proszę o kupowanie mojej książki „O siedmiokilowym liściu i inne historie”, a także – na ile kto może – finansowe wspieranie tego bloga. Dziękuję.


poniedziałek, 8 sierpnia 2011

O ludziach na linie i o tych co wokół

Nie wiem, co jest takiego w Radosławie Sikorskim, że jego osoba ani na moment nie może przestać zatruwać przestrzeni publicznej, i że on musi ją wypełniać w stopniu o wiele większym, niż ma to miejsce w przypadku innych ministrów w rządzie Donalda Tuska. Nawet mnie się tu zdarza o nim wspominać po raz już chyba ostatnio trzeci, a nikt mi nie powie, że tematów brakuje. W minioną sobotę doszło wręcz do tego, że w programie telewizyjnym „Babilon” sprawa dokonywanych przez niego wpisów na Twitterze niemal nie przykryła samobójstwa – i niech tylko ktoś odważy się pisnąć, że nie-samobójstwa – Andrzeja Leppera. A piszę „niemal”, bo tylko dzięki prawdziwie kobiecej zawziętości Magdaleny Środy i niejakiej Mirosławy Grabowskiej (nowej gwiazdy na firmamencie feministycznego obłędu), plucie na to zawieszone na bokserskim worku ciało, musiało zaliczyć odpowiednio długą rundę i Sikorskiemu jednak przyszło swoje odczekać. Jednak jestem pewien, że gdyby to się powiesił na przykład senator Piesiewicz, to cały program wypełniłyby już tylko złote myśli Sikorskiego i jeszcze bardziej złote komentarze obydwu pań.
Ktoś powie, że to przez ten Twitter, no ale przecież, o ile się orientuję, tam urzęduje nie tylko on, ale wielu jego równie nowocześnie zorientowanych znajomych. Może więc paść opinia, że to chodzi o to, że jego akurat wypowiedzi są bardziej bulwersujące od innych, i to oczywiście brzmi, jak jakieś wyjaśnienie, natomiast – jak znam życie – gdyby poszperać trochę głębiej, to stwierdzenie, że Powstanie Warszawskie to „katastrofa” mogłoby się okazać idiotyzmem zupełnie przeciętnym. Osobiście nie zdziwiłbym się zupełnie, gdyby na przykład Kidawa-Błońska, czy jakiś Olszewski, czy choćby ta wspomniana już Grabowska, poinformowali na swoich profilach – domyślam się, że też mają – że Powstanie Warszawskie to „polski wstyd i hańba”, a jednocześnie pies z kulawą nogą by się na temat tej refleksji nie zająknął. Natomiast z Sikorskim jest tak, że co on powie, lub zrobi głupiego, natychmiast zbiega się całe towarzystwo z kamerami i mikrofonami i każdy każdego pyta, co na temat Sikorskiego ma do powiedzenia.
Wydaje mi się, że tu musi jednak chodzić o samego Sikorskiego. O to, jaki on jest i co sobą przedstawia. A niewykluczone, że może bardziej nawet o to, jak on się nosi i jak wygląda. Weźmy ten jego płaszcz. Pisałem już o nim parę razy, ale nigdy nie zaszkodzi przypomnieć. Czy zwrócili Państwo uwagę na to, że Sikorski, prawdopodobnie od czasu gdy wrócił z wygnania do Polski, ma wciąż jeden i ten sam płaszcz z takim fikuśnymi klapami? Mnie one oczywiście śmieszą, szczególnie w owym kontekście swojej wieczności, ale nie ulega wątpliwości, że za Sikorskim, kiedy tak stoi w tym płaszczu i się tak dumnie w nim pręży, ciągnie się taka aura niby-oxfordzkiej elegancji. A skoro jest już ta elegancja, to ona z kolei oczywiście ciągnie za sobą całą resztę, a więc i przekonanie o tym, że z tego Sikorskiego, to nie byle jaki Brytyjczyk, konserwatysta i diabli wiedzą, co jeszcze.
Spójrzmy choćby na takiego ministra Rostowskiego. On jest wprawdzie autentycznym Brytyjczykiem i niewykluczone, że nawet konserwatystą, angielski siłą rzeczy zna od Sikorskiego lepiej, myślę nawet, że jest od niego znacznie lepiej wykształcony, wychowany i inteligentny, natomiast przez to, że wygląda, jak pewien mój – przy całym szacunku – świętej pamięci znajomy ze wsi, to go nawet ten szalik nie ratuje. A więc automatycznie, wszystko co powie Rostowski, może powodować najwyżej wzruszenie ramion.
Pomyśleć, że tak niewiele trzeba. Jeden głupi stary płaszcz, i człowiek nagle staje się punktem publicznego odniesienia. A dla nas oczywistą zgryzotą. Dla mnie jednak istotne jest jeszcze coś. Od czasu jak najpierw zobaczyłem na zdjęciu tego Brejvika, który niedawno wymordował w Norwegii całą kupę tych biednych dzieci, a w chwilę potem wysłuchałem opinii Radka Sikorskiego, że oto w Polsce takich niebezpiecznych morderców, jak Brejvik jest znacznie więcej, niż nam się wydaje – z sugestią, że jeśli ich gdzieś szukać, to wśród tych starszych ludzi gromadzących się co niedziela w polskich kościołach – nie mogę przestać myśleć o tym, że ten Brejvik musiał, podobnie jak Sikorski – a może nawet bardziej, o czym za chwilę – ukończyć Oxford. Ale już w następnej kolejności, myślę też sobie, że gdyby u nas ministrem spraw zagranicznych, zamiast Sikorskiego, był ten właśnie Brejvik, i na swoim profilu na Twitterze nie pisał, co on sądzi o jakichś faszystowskich filozofiach, ale zwyczajnie, o tym, że babcie w moherach na głowach to potencjalni terroryści, a Powstanie Warszawskie to narodowa katastrofa, to też byśmy wszyscy się tymi słowami bardzo przejmowali. No bo jak to tak? Taki niby inteligentny, taki szykowny, a taki głupi.
I ja uważam, że ten sposób patrzenia na Radka Sikorskiego – jeden i drugi – jest dalece błędny. Radek Sokorski nie jest bowiem ani brytyjskim konserwatystą, ani polskim odpowiednikiem norweskiego szaleńca Brejvika, ani człowiekiem wykształconym, ani inteligentnym, ani eleganckim, ani w ogóle niczym, co by mogło pochodzić z tego cywilizacyjnego i kulturowego kierunku. Niedawno zwracałem tu uwagę na absolutnie porażający w swojej wyjątkowości, a przy tym jak najbardziej oficjalny, życiorys Radosława Sikorskiego, z którego, jeśli cokolwiek sensownego dla nas wynika, to tylko ta jednak rada, by akurat tę postać zawsze i wszędzie omijać jak najszerszym łukiem. A więc co tu mamy? Przepraszam bardzo, ale w najlepszym wypadku zwykłego współpracownika tego lub owego.
Może więc to ten jego angielski robi na wszystkich takie wrażenie? Jak zatem ten niedorobiony absolwent Oxfordu mówi po angielsku? Otóż o tym też już była mowa, a dziś mogę tylko powtórzyć, że tak sobie. Jego angielski jest mniej więcej na poziomie tego płaszcza. W tych dniach w Katowicach odbywał się tak zwany Off Festiwal i ja tam spędziłem weekend. I otóż co chwilę miałem tam okazję wpadać na jakieś polskie dzieci, które się właśnie zaprzyjaźniły z innymi dziećmi, które tu przyjechały z zagranicy, i one wszystkie po angielsku mówiły zdecydowanie nie gorzej od Sikorskiego. Wczoraj miałem szczęście być na koncercie Public Image Ltd. (gdyby ktoś nie wiedział, a był zainteresowany, John Lydon na starość ma o wiele potężniejszy głos niż kiedykolwiek), i obok mnie stało jakieś dziecko płci żeńskiej z Łotwy i ona też od Sikorskiego mówiła nie gorzej. Ale fakt pozostaje faktem – Sikorski językiem angielskim posługuje się lepiej niż niejaki Borat, a już na pewno lepiej niż Donald Tusk, czy Sławomir Nowak. A to już w tym towarzystwie się liczy bardzo. Na tyle bardzo, że w pojęciu tego towarzystwa, Sikorski mówi po angielsku „doskonale”.
No ale jest jeszcze coś, tym razem autentycznie dużego. Sikorski ma to coś, czego wiele osób z tak zwanego świecznika nie ma. Mam na myśli tę żonę o nazwisku Appelbaum i pieniądze. Jak to się stało? Bóg Jeden raczy wiedzieć, ale tu sprzeczki być nie może. Sikorski ma zarówno żonę, jak i pieniądze. Pieniądze wprawdzie mają też i Palikot i Schetyna i Drzewiecki, nie mówiąc już o wspomnianym Rostkowskim, czy tym platformowym pośle z Płocka od kurczaków. Jak słyszę dziś, pieniądze nawet w pewnym momencie miał Andrzej Lepper, no ale przede wszystkim w tym towarzystwie, jak wiemy, pieniędzmi się nie gardzi nigdy, no a poza tym tamci nie mają żony. A już na pewno żony o nazwisku Appelbaum. A zatem, biorąc to wszystko do kupy, państwo Sikorscy pewną pozycję mają i to być może właśnie ta pozycja może sprawiać, że na nich się patrzy jakoś inaczej, niż na zwykłą szarą plamę.
Czy jest jednak jeszcze coś, co Sikorski ma? Otóż wydaje się, że to już byłby chyba koniec tej wyliczanki. Poza tą legendą, tą żoną i tymi pieniędzmi, zostaje mu tylko ten płaszcz i mina. Niestety, przez te nieszczęsne, nasze post-komunistyczne kompleksy, wciąż nie umiemy popatrzeć na coś tak oczywistego i tak oczywiście nijakiego, jak Radek Sikorski, czystym spojrzeniem i powiedzieć sobie, że naprawdę pod tym płaszczem i ewentualnie pod tymi butami, nie ma dokładnie nic więcej, niż pod płaszczem i butami – ja wiem? – Waldemara Pawlaka, Marka Goliszewskiego, czy Aleksandra Kwaśniewskiego. Bo Radosław Sikorski jest dokładnie takim samym jak oni prowincjonalnym karierowiczem, z tą różnica, że oni osiągnęli ciut więcej, nawet jeśli to ciut więcej oznaczać miałoby to, że mają więcej szczerych przyjaciół.
Kiedy to wszystko wreszcie zrozumiemy, przestaniemy się też Sikorskiego bać, a jeśli mu kiedyś przyjdzie do głowy napisać na tym nieszczęsnym Twitterze, że Polska to na przykład bękart Europy, naszą jedyną reakcją będzie wzruszenie ramionami i ewentualnie słowa: „Sikorski? Ach on? No tak”. Bo on z całą pewnością nie jest taki straszny. A już na pewno nie tak, jak ów Norweg z wypranym mózgiem i paroma cytatami nabazgranymi na pomiętej kartce. Którego też zresztą nie mamy się co bać. Bo on już siedzi i nawet ci głupi Norwedzy nie wpadną na pomysł, żeby go w ciągu najbliższych lat na nas wypuścić.

Na koniec smutna informacja, nazwijmy ją techniczną. Otóż wydanie przez Coryllusa książki z tymi tekstami spowodowało pewną dość nieoczekiwaną i, niestety, bardzo niepożądaną reakcję. Otóż duża większość dotychczas wspierających ten blog przyjaciół, uznając najwyraźniej, że skoro jest książka, to automatycznie jest i sprzedaż, zawiesiło swoje finansowe dla tego bloga wsparcie. W sytuacji jednak, kiedy z jakiegoś powodu (może to kwestia wakacji) sprzedaż książki, poza paroma pierwszymi dniami, praktycznie stoi, wygląda na to, że wpadłem z deszczu pod rynnę. Oczywiście, wciąż namawiam do kupowania książki i wciąż proszę o możliwe wsparcie dla bloga. A powyższą informację proszę potraktować nie jako, broń Boże, pretensje, lecz wyłącznie jako informację o stanie rzeczy, która być może się wszystkim należy. Dziękuję i przepraszam.

sobota, 6 sierpnia 2011

Andrzej Lepper, czyli strzeż się tych miejsc

Zmarł Andrzej Lepper, a ja nagle sobie zdałem sprawę z tego, że przez te już prawie trzy i pół roku nie napisałem na jego temat jednego tekstu. Oczywiście, nie wykluczam, że gdzieś tam padło jego nazwisko, ale ani sobie tego momentu nie przypominam, ani też, kiedy przeglądam tagi dotyczące tych pewnie już grubo ponad tysiąca tekstów, Andrzeja Leppera nie widzę. Jest, po kolei, Andrzej Arendarski, Andrzej Braun Andrzej Celiński, Andrzej Czaja (kim do cholery, jest ten Andrzej Czaja???), Andrzej Czuma, Andrzej Duda, Andrzej Gwiazda, Andrzej Mazurkiewicz, Andrzej Mleczko, Andrzej Morozowski, Andrzej Olechowski, Andrzej Stankiewicz, Andrzej Wajda, jest nawet Andrzej z Działdowa. Nawet, jak ktoś lubi, jest Andy Murray. Leppera nie ma.
Ktoś powie, że to pewnie dlatego, że to moje milczenie na temat Andrzeja Leppera, było jak najbardziej zrozumiałe, bo cóż ja mogę powiedzieć na temat osoby tak dla popieranego przez mnie projektu kompromitującej, i cóż ja mogę powiedzieć na temat tego wszystkiego, co w sposób tak kompromitujący, opisuje symbolizowaną przez Andrzeja Leppera sytuację? Otóż nie. To nie może być przyczyną, dla której Andrzej Lepper nie wywołał u mnie przez te wszystkie lata cienia refleksji. Weźmy takiego Romana Giertycha. Ten się w tagach tego blogu pokazuje aż trzy razy. A w czym on jest lepszy od Andrzeja Leppera? A czy może Artur Zawisza mniej kompromituje wybory dokonywane przez Jarosława Kaczyńskiego? A Kazimierz Marcinkiewicz? Przecież przy nim Andrzej Lepper – to nasza duma i chwała. Przy premierze Kazimierzu Marcinkiewiczu, polityczne wyczucie Jarosława Kaczyńskiego świeci jak pochodnia.
A więc może jest odwrotnie? Może Andrzej Lepper był tak straszliwie nudny w tym swoim politycznym zapętleniu, że już bardziej ciekawe było pisanie o Ludwiku Dornie, czy o (już pamiętam!) biskupie Czai? Też chyba nie. On wprawdzie ostatnio nie pokazywał się w telewizji zbyt często, co najwyżej – tradycyjnie już bardzo – jako bicz-hasło na Prawo i Sprawiedliwość, jednak parę razy tam był, i to co wygłaszał do podstawionych mu pod nos mikrofonów, było jak najbardziej w standardzie, który się w refleksjach zamieszczanych na tym blogu jak najbardziej mieści. No i przecież, nie należy zapominać – pani Toyahowa na przykład kompletnie o tym wszystkim zdążyła już zapomnieć – że ledwo co przedwczoraj Jarosław Kaczyński zeznawał w prokuraturze w sprawie tak zwanej „afery gruntowej”, a owa afera, to nie tylko jakiś Ryba, czy Kaczmarek, czy nawet Krauze wyglądający na siebie zza windy, ale przede wszystkim właśnie Andrzej Lepper. Na początku tej drogi wiodącej do Ryszarda Krauzego, a kto wie jak jeszcze dalej, stał nie kto inny jak Andrzej Lepper. A tu na blogu o nim taka cisza.
Jeśli ktoś myśli, że w tym momencie wreszcie się doczeka odpowiedzi na pytanie, czemu Andrzej Lepper, moim zdaniem, był tu tak okropnie nieobecny, to jest w całkowitym błędzie. Ja autentycznie nie wiem, czemu on został potraktowany tu, jak, nie przymierzając – a może właśnie i przymierzając - niegdysiejszy Ireneusz Sekuła. Ireneusz Sekuła, człowiek, który też, podobnie jak Lepper, uznał któregoś dnia, że polityka w odzyskującej po latach komunistycznej represji wolność Polsce, to jest coś, co mu naprawdę będzie służyło, i któregoś innego dnia popełnił samobójstwo, strzelając sobie dwukrotnie w serce. A ponieważ nie wiem, będę się zbliżał do końca tej ni to refleksji, ni zwykłego wiersza i tylko już przez chwilę powspominam Andrzeja Leppera sprzed wielu, wielu lat.
Pamiętam, jak jeszcze w początkach lat 90. ten były działacz Związku Młodzieży Wiejskiej, członek PZPR, pracownik Stacji Hodowli Roślin w Górzynie i PGR w Rzechcinie, kierownik należącego do Państwowego Ośrodka Hodowli Zarodowej gospodarstwa w Kusicach, prowadzący wraz z rodziną indywidualne gospodarstwo rolne w Zielnowie, pojawił się na katowickim rynku – pamiętam to dobrze – w takim długim, eleganckim, czarnym płaszczu i chodził między czekającymi na tramwaj ludźmi, prosząc ich o podpisy poparcia w wyborach prezydenckich. O ile dobrze zauważyłem, był tam kompletnie sam, bez jakichkolwiek asystentów, bez wynajętej młodzieży, no i oczywiście bez jakichkolwiek kamer. Łaził Andrzej Lepper wśród tych wkraczających w nową demokrację obywateli i zbierał podpisy na jakiejś wymiętej kartce. I ja się dziś zastanawiam, czy nie lepiej mu było jednak machnąć ręka na tę całą karierę, na te politykę, na te sejmy, panie i te wszystkie, panie, ministerstwa, i zostać w tym swoim Zielnowie. Może i lepiej, tyle że wszystko wskazuje na to, że nawet człowiek tak sprytny, ambitny i zdolny jak on, nie mógł się spodziewać, że tam oprócz tych wszystkich limuzyn, krawatów, eleganckich butów i błękitnych wnętrz telewizyjnych stacji – czeka śmierć.
No i sucha, błyskawicznie podana wiadomość, że ta śmierć była oczywiście samobójstwem. A jak się będzie miało szczęście, to może nawet przyjdzie jakiś psycholog i wszystkim szybciutko wyjaśni, jak to się takie dziwne rzeczy dzieją. Koniec.

Jak mówię, w dotychczasowych tekstach, o Andrzeju Lepperze nie ma niemal słowa. Tym bardziej, nie wspominają o nim teksty zamieszczone w książce, która jest do kupienia w księgarni Coryllusa. Za to, tam jest wszystko o świecie, który go ostatecznie zabił. Bardzo zachęcam do jej kupowania. Naprawdę warto. No i, oczywiście, proszę o dalsze wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Jeszcze o żartownisiach o czerwonych rękach

Niektórzy z czytelników tego bloga mają do mnie niekiedy pretensje o to, że zamiast zamieszczać tu regularnie coraz to nowsze przemyślenia, od czasu do czasu ponownie wklejam jakiś starszy tekst, co najwyżej z lekko świeżym komentarzem. Zarzut przy tym jest taki, że za tym wracaniem do starych refleksji nie stoi nic innego, jak brak nowych pomysłów, i że wbrew moim zapewnieniom, owe wspominki pełnią wyłącznie funkcję swego rodzaju zapchajdziury. Otóż jestem gotów wziąć te oskarżenia, jak się to popularnie mówi, na klatę. Niech będzie i tak, że przypominanie starych wpisów służy mi głównie jako alibi. W końcu, nie ulega wątpliwości, że gdybym miał coś ciekawego do napisania, to bym to napisał, a nie szperał gdzieś w zakamarkach mojej pamięci. Tak jak to na przykład zrobiłem ledwo co wczoraj.
Jest jednak w tym coś jeszcze. Bez względu bowiem na to, czy mi w głowie eksploduje jakaś nowa myśl, czy zaledwie westchnienie po którejś z tych już bardzo starych, to wszystko są wciąż jednak, w ten czy inny sposób, myśli. A, jak wiemy, z myślami jest tak, że nawet jeśli, jak twierdzi Herbert, większość z nich stoi nieruchomo, to bez nich nie byłoby nic. Bez nich, nawet te, które się od czasu do czasu jakoś ruszają, nie byłyby w stanie nawet mrugnąć. To one zatem napędzają to, co ostatecznie przynosi nam jakiś tam pożytek. Weźmy ów wczorajszy tekst na temat tamtego psikusa sprzed wielu już miesięcy, jaki Donald Tusk z kolegami chcieli zrobić prezydentowi Kaczyńskiemu, i kiedy to nagle – ku ich szczeremu zakłopotaniu – z psikusa polała się krew. Przyznaję, że w pierwszym rzędzie, przypomniałem go przez to, że Michał Dembiński – mój kolega i kompan od whisky pod talerzyk kaszanki – pomieścił na swoim blogu tę, moim zdaniem, kompletnie bezmyślną uwagę, na temat warszawskich hipsterów, jako lekarstwa na polską pamięć o Smoleńsku. Uznałem, że odpowiedzieć mu w komentarzu na blogu, to będzie zdecydowanie za mało, a też nie chciałem – i chyba też nie wiedziałem jak – poświęcać temu jednemu zdaniu całego nowego wpisu. Zwłaszcza, że w tamtym starym, moim zdaniem, powiedziałem już wszystko.
I oto nagle, okazało się, nie pierwszy zresztą już raz, że wystarczyło odgrzebać tę jedną, nieruchomą już całkowicie myśl, by parę innych zaczęło się ruszać. Cały wczorajszy dzień, jak idzie o przestrzeń medialną, został zdominowany przez przesłuchanie Jerzego Millera przed sejmową komisją, a tak naprawdę przez dwa wystąpienia: Antoniego Macierewicza i Jarosława Kaczyńskiego. To ich słowa doprowadziły wczoraj całą naszą polityczną scenę do ponownego wrzenia. To jest skądinąd bardzo ciekawe, jak skutecznie ci dwaj politycy rozprowadzili całą resztę. Przychodzi taki Macierewicz, zajmie nasz czas przez pół godziny, i efektem tego jest to tylko, że przez kolejne kilka dni jakieś posłanki o wdzięcznych imionach typu Jadzia, czy Janina, albo ich młodsi koledzy o spojrzeniach stalowych ja norweski fiord, zapluwają się napisanymi im przez kogoś żartami, których oni nie są nawet w stanie płynnie odczytać, a po tych Jadziach przychodzi już sama śmietanka reżimowego dziennikarstwa i zaczyna się już wielotygodniowa obróbka na poziomie najwyższym. A wszystko po to, żeby jakoś przykryć te głupie 30 minut.
A więc wczorajszy dzień, to był tylko Antoni Macierewicz i Jarosław Kaczyński, a poza tym już tylko owo nerwowe gulgotanie. A ja nagle sobie uświadomiłem, że od stycznia, kiedy napisałem ten swój tekst o psikusie w kolorze krwi, jeśli się cokolwiek zmieniło, to wyłącznie to, że nasze myśli na temat jakichś ewentualnych polsko-ruskich spisków na rzecz wyeliminowania Lecha Kaczyńskiego z walki o drugą kadencję zeszły na trzeci, a może nawet i na czwarty plan, przekryte przez coraz mocniejsze przekonanie, że tam naprawdę mogło pójść tylko o to, że paru durniów, którzy dostali w opiekę polskie państwo, wpadło w nastrój zabawowy. Myślałem sobie o tej katastrofie i o tych wszystkich szczegółach z nią związanych, o których informował Antoni Macierewicz, i o słowach Jarosława Kaczyńskiego, po raz nie wiem już który, przypominających fakt rozdzielenia wizyt, wspominałem czasy długo jeszcze przed katastrofą, i coraz bardziej dochodziłem do przekonania, że to stanowczo mógł być wypadek. Dokładnie taki sam, jak ten wymyślony przez mnie i opisany we wczorajszym tekście. A więc, jak to mówi angielskojęzyczne prawo: nie „murder”, lecz zaledwie „manslaughter”.
Oczywiście – to zastrzeżenie musi być tu poczynione – nie wykluczam w żadnym wypadku prawdziwego, czystego zamachu, a nawet wielomiesięcznego, z zimną krwią przygotowywanego spisku, natomiast to, co mi dziś chodzi po głowie, to głównie ten psikus i cała ta banda, która do dziś zza tego psikusa na nas spogląda. Przypominam sobie przede wszystkim, jak to przez wiele długich miesięcy, przy najróżniejszych okazjach, sytuacja w której dysponentem samolotu dla Lecha Kaczyńskiego była Kancelaria Premiera, oni z każdą chwilą, z coraz większą przyjemnością, tym samolotem machali Prezydentowi przed nosem. Problem samolotu pojawiał się coraz częściej i zawsze na jego końcu stała sugestia, że jak on chce, niech sobie załatwi u wojewody paszport, a następnie normalnie, jak człowiek, kupi bilet. Najlepiej w jedną stronę. Wciąż pojawiał się ten sam obraz: Kancelarii Prezydenta proszącej Kancelarię Premiera o samolot, a po tamtej stronie te krztuszące się ze śmiechu ryje i szept: „Ty, powiedz mu, żeby sobie kupił bilet”.
Ale przecież nie chodziło tylko o samolot. Cokolwiek prezydent Kaczyński próbował robić, nie było nawet krytykowane merytorycznie, lecz natychmiast w najbardziej sztubacki sposób wyśmiewane. Że niby on tam gdzieś pojedzie, a dla niego nie będzie krzesła, albo że gdzieś przyjedzie i się wypieprzy o dywan, albo że będzie wygłaszał przemówienie i zachce mu się kupę. Przecież to nie było tak, że kiedy Andrzej Mleczko tworzył ten swój prześmieszny rysunek z prezydencką limuzyną ciągnąca za sobą budkę z napisem „toy toy”, to za tym stała osobista refleksja artysty. Ależ skąd! Mleczko, doczepiając Prezydentowi kibel do samochodu, wyłącznie odpowiadał na społeczne zapotrzebowanie. I Donald Tusk, jego ministrowie, a z nimi parlamentarna reprezentacja Platformy Obywatelskiej bardzo gorliwie w tej zabawie uczestniczyli. Doszło w końcu do tego, że oni wszyscy się w tej zabawie całkowicie zatracili i przestali panować nad tym, co się tak naprawdę dzieje. Ja bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że oni, zamiast normalnie pracować, wisieli od rana do wieczora na telefonach i dzwonili po różnych miejscach z nowymi pomysłami. Żeby tu gdzieś jakąś flagę obrócić, a tam gdzieś wysmarować schody czymś śliskim, a gdzie indziej jeszcze wysłać jakiegoś menela, żeby coś powrzeszczał.
Niedawno przypomniałem – właśnie, przypomniałem – starą historię o tym, jak to podczas wspólnej konferencji prasowej, podczas gdy prezydent Kaczyński odpowiadał na pytania, Radek Sikorski z Donaldem Tuskiem demonstracyjnie zabawiali się wzajemnie jakimiś żartami, tylko po to, by Prezydenta wyprowadzić z równowagi, i najwyraźniej ta przyjemność tak ich wciągnęła, że machnęli ręką i na protokół i na obecność obcych ludzi i na kamery i w ogóle na cały świat, byleby jeszcze chwilę to pociągnąć. I teraz, ja jestem niemal w stu procentach pewien – zakładając, że to jednak nie był spisek – że kiedy Putin zaproponował Tuskowi, by zrobić wspólną imprezę w Katyniu, on najpierw oczywiście się ucieszył, że ktoś tak wybitny jak sam rosyjski car wybrał go na swojego przyjaciela, ale już w chwilę później zaczął dzwonić do swoich kumpli i im proponować, co można przy tej okazji zrobić Kaczyńskiemu. I tak już dalej poleciało.
Przecież oni wiedzieli, że będą dwie uroczystości. Oni wiedzieli, że Lech Kaczyński nie zrezygnuje, żeby na tak ważną rocznicę do Katynia nie pojechać. Ale oni też nie byli już w stanie machnąć na to ręką i sobie tę zabawę, w której już byli zanurzeni po uszy, odpuścić. Jestem przekonany, że gdyby oni tylko mogli, zamiast samolotu, daliby Lechowi Kaczyńskiemu do dyspozycji jakąś dziurawą łódkę i zaproponowali, by spróbował do tego Katynia dotrzeć jakoś od morza. Oni, gdyby mogli, a ten samolot byłby już gotowy do drogi, zrobiliby tak, żeby tak jakoś popsuć w nim odpowiednie urządzenia, żeby on zamiast do Smoleńska, poleciał na przykład do Kijowa i tam wylądował, i wszyscy by mieli ubaw po pachy. Ja nie mam cienia wątpliwości, że w tamtych kręgach panowała wówczas taka atmosfera, że każda prośba kierowana ze strony Kancelarii Prezydenta i każda procedura wiążąca się z wylotem Prezydenta do Katynia były głównie rozpatrywane pod kątem takim oto, co by się tu dało tak zrobić, żeby było gorzej, a więc śmieszniej.
Kiedy patrzę na Donalda Tuska – przede wszystkim, kiedy patrzę na niego – nie mogę przestać myśleć o pewnym bardzo ściśle określonym typie człowieka, który znam bardzo dobrze, ale jest mi bardzo trudno go zwięźle opisać. Jest to z całą pewnością człowiek wykształcony – nie bardzo wykształcony, a więc tak mniej więcej na poziomie magistra – lubiący, jak to często zresztą on sam określa, miło spędzać czas w towarzystwie kolegów przy piwku i dobrej muzyce – chętnie jazzie – gdzie można sobie pożartować, ale też niekiedy porozmawiać bardziej na serio. To jest ktoś, kto lubi na przykład zwracać się do swoich przyjaciół per pan, bo to brzmi tak jakoś dowcipnie. To jest wreszcie taki typ, który się wiecznie na wszystkich „wkurwia”, bo go wszyscy „kurwa” „wkurwiają”, ale wystarczy mu opowiedzieć jakiś fajny kawał, żeby się rozchmurzył. Człowiek ten bardzo lubi sport i kiedy gra jego drużyna, to lepiej mu nie przeszkadzać, natomiast kiedy po raz 69. ogląda swój ulubiony film pod tytułem „Miś”, to koniecznie musi mieć do tego towarzystwo, z którym będzie mógł się wymieniać wyprzedzającymi akcję cytatami. Zdaję sobie sprawę, że ten opis w żaden sposób nie jest w stanie odzwierciedlić tego, co mam w głowie, ale staram się jak mogę. Bo chodzi mi o to, żeby jakoś dotknąć stanu umysłu, który stał za tym, co się 10 kwietnia 2010 roku stało w Smoleńsku.
Donald Tusk. Oto człowiek, który, żeby się nie rozpaść na strzępy z tego ciągłego stanu „wkurwienia”, musiał nieustannie być pobudzany przez całą serię wciąż nowych psikusów pod adresem Prezydenta. A wraz z nim, całe jego najbliższe otoczenie – albo w sposób naturalny – albo tylko dlatego, że oni świetnie wiedzieli, co panu premierowi jest potrzebne. Zbliżał się ten tragiczny wylot do Smoleńska, a to towarzystwo tłoczące się po swoich gabinetach aż łapało się za brzuchy, przewidując czy to sytuację, kiedy przez złą pogodę samolot z Prezydentem będzie musiał wrócić do Warszawy, czy może, kiedy to on jednak gdzieś wyląduje, ale nie będzie nikt tam na nikogo czekał i Prezydent będzie musiał dzwonić po taksówkę, albo wreszcie ten samolot spadnie. Nie tak całkiem, oczywiście, ale troszeczkę. Tyle tylko, żeby się można było pośmiać. Ja jestem szczerze pełen podejrzeń, że, kiedy Radek Sikorski usłyszał informację, że coś się z tym samolotem stało, w pierwszej chwili klasnął z radości w dłonie. A w chwilę później jęknął, pobladł i rzucił krótkie: „O kurwa!”
Michał Dembiński – podkreślam raz jeszcze, człowiek pełen dobrej woli i dobrych myśli o Polsce – pisze, że przyczyną katastrofy było to, że „bylejactwo Państwa Polskiego wyszło na jaw – i to nie w Niemczech czy Anglii czy we Stanach, gdzie rzeczy są jakoś normalne, ale w Rosji – Afryce Europy – gdzie faktycznie ‘wieża kontrolna’ wygląda jak pomieszczenie gospodarcze na podmiejskim ogrodzie działkowym. W Rosji, gdzie w wypadkach ciągle giną ludzie setkami przez niedbalstwo i poziom bylejactwa już niewyobrażalny w Polsce”. Otóż to. To właśnie najprawdopodobniej było przyczyną katastrofy. Natomiast jeśli kiedyś doczekamy się sprawiedliwości i ci którzy są odpowiedzialni za tę okrutną śmierć zostaną postawieni przed sądem, to wśród nich akurat nie będzie tych kontrolerów lotu ze Smoleńska, ani nawet samego pułkownika Putina, lecz owa grupka żartownisiów, która się tak uchachała, że się z tymi swoimi „byle jakimi” zabawkami przeniosła tam, gdzie wchodzić nie było wolno, a już na pewno wchodzić z zapuchniętymi ze śmiechu oczami. Do tego, jak pisze Michał, „gospodarczego pomieszczenia” na ruskich ogródkach. Bo ten rodzaj braku odpowiedzialności niekiedy wymaga kary najwyższej.

I to już koniec na dzisiaj. Zachęcam do kupowania książki, gdzie to wszystko, o czym pisałem wyżej, jest zrelacjonowane niemal dzień po dniu. Wystarczy tylko kliknąć w okładkę tuż obok, a reszta pójdzie już z górki. No i przy okazji, proszę o dalsze wspieranie tego bloga pod stałym numerem konta. Dziękuję.

środa, 3 sierpnia 2011

Psikus wciąż ten sam... tylko krew bardziej ruda

Wbrew nawałnicom, powodziom, trąbom powietrznym i wszelkim innym nieszczęściom, które spadają na rządzącą przez Platformę Obywatelską Polskę, jak zbawienie z nieba, wciąż się dzieje jakoś tak, że Polacy trochę na te tematy pogadają, a i tak, prędzej czy później, wszystko będzie musiało wrócić do tego białoczerwonego wraku gnijącego w smoleńskim błocie. Nawet kiedy zaprzyjaźniony ze wszystkimi postępowymi prądami w nowoczesnej Europie naród Norwegii przyszedł nam z pomocą, dostarczając nam tematów do wieczornych rozmów na całe miesiące – niechby chociaż do jesiennych wyborów – i też okazało się, że wszystko to oczywiście bardzo jest ciekawe, ale i tak, nie ma jak Smoleńsk. Nawet błagania ministra Sikorskiego kierowane do nas, byśmy, uzbrojeni w moherowe berety i karabiny maszynowe, pokazali, że mu też potrafimy nienawidzić tak jak obywatel Brejvik, nie przyniosły żadnego skutku. No i znów tylko ten Smoleńsk, Smoleńsk, Smoleńsk...
Na blogu mojego serdecznego kolegi Michała Dembińskiego, spotkałem się z określeniem „Państwo Smoleńskie” i dołączoną do tego określenia słodko-gorzką refleksją, że nawet tak pięknie się noszące letnią porą grupy warszawskich hipsterów, mimo swoich starań i oczywistej estetycznej nad Smoleńskiem przewagi, nie potrafią stać się skutecznym antidotum na tę, jak on to nazywa, „obsesję”. A trzeba nam wiedzieć, że Michał Dembiński nie jest zwykłym splatformizowanym lemingiem. Michał to człowiek, który Polskę ukochał, niewykluczone, że co najmniej tak samo mocno, jak najlepsi w tej dziedzinie z nas. Tyle że, będąc, dokładnie tak jak my, autentycznie przekonany o tym, że ów kwitnący w naszych sercach obraz Polski, jako narodu, który ma szanse na to, by się rozwinąć w światowe mocarstwo, które da światu przykład i wydobędzie go z zapaści, wymaga wsparcia, jednocześnie szczerze i głęboko wierzy, że do tego sukcesu prawda nam jest zupełnie zbędna.
Ktoś – a on już z całą pewnością – powie nam, że ależ skąd! Prawda to podstawa, tyle że właśnieśmy się dowiedzieli całej prawdy o tej katastrofie i najwyższy czas nałożyć uśmiech i gonić lato. No a poza tym, skoro ma być prawda, to niech będzie prawda, a nie jakieś spiskowe teorie, nie mające podstaw w rzeczywistości. Tyle że fakt jest taki, że nie może być prawdą to, co tę prawdę, od ponad już roku, udaje każdego dnia, a przy tym, tak się niefortunnie składa, że każdego z tych dni owa prawda wygląda zupełnie inaczej niż dzień wcześniej. I wciąż jest prawdą, prawdą i tylko prawdą. Co do spisków natomiast, to – bardzo przepraszam – ale przywoływanie ich jako argumentu przeciwko smoleńskiej pamięci jest jeszcze głupsze i bezpodstawne, niż – zupełnie już z drugiej strony – opieranie się na nich w owej pamięci obronie. Prezydent i 95 innych osób nie padli bowiem ofiarą spisku, lecz najbardziej ordynarnej nienawiści, którą kilka bardzo tęgich umysłów postanowiło swego czasu użyć jako oręża, i z której – jak świetnie to i dziś widzimy – zrezygnować za żadne skarby świata nie chce.
O nie! Nie będziemy się zajmować spiskami. Wbrew nadziejom pokładanym przez tych, co tak panicznie boją się wciąż słuchać na temat swojej nienawiści. Nie będziemy mówić o mgle, nie będziemy mówić o helu, nie będziemy nawet m owić o tych dziwnych ludziach na wieży smoleńskiego lotniska. Będziemy mówić wyłącznie o nienawiści. Trochę z myślą o moim koledze Michale Dembińskim, a trochę po to, by jednak – szczególnie dziś, kiedy Jarosław Kaczyński z uporem maniaka powtarza te swoje rytualne niemal już słowa na temat rozdzielenia wizyt, a stojący naprzeciwko niego tłum fałszerzy krzyczy „Hel????” – podkreślić raz jeszcze bardzo stanowczo, że, jeśli my wciąż mówimy o zbrodni i odpowiedzialności za tę zbrodnię, celujemy znacznie wyżej, niż Ci, którzy nas nienawidzą by sobie tego życzyli. Dla niego, dla nich, a trochę przecież i dala nas, byśmy naprawdę nie dali się wodzić za nos – nikomu – przypomnę tekst, który ukazał się tu dość niedawno, bo zaledwie w styczniu tego roku. I przy okazji kieruje apel już tylko do nich: nie liczcie na to, że damy się zwieść pozorom. My świetnie pamiętamy, jak było.
Tak się składa, że ile razy wspominam o katastrofie smoleńskiej, używam określenia „zbrodnia”, lub wręcz „morderstwo”, i robię to w sposób świadomy i metodyczny. Jeśli przy jakiejkolwiek okazji zastępuję którekolwiek z tych określeń słowem „nieszczęście”, lub „katastrofa”, lub jakimś innym, adekwatnym do sytuacji, czynię to wyłącznie ze względów stylistycznych. To co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia minionego roku, z mojego punktu widzenia pozostaje przede wszystkim zabójstwem i zbrodnią. Niezmiennie, od pamiętnej wiosny.
Używając tego a nie innego języka, zdaję sobie też świetnie sprawę, że u części z czytelników tego bloga, takie zachowanie będzie budziło conajmniej zniecierpliwienie. Wydaje mi się bowiem, że doskonale orientuję się w świadomości – a co może ważniejsze, w stanie sumień – osób, które niemal od pierwszego dnia po tamtej katastrofie nie marzą już o niczym innym, jak tylko o tym, by wreszcie zmienić temat i dać im święty sposób. Mimo to, jak widać, nie przestaję powtarzać niemal jak zaklęcia tych dwóch słów – „morderstwo” i „zbrodnia”, i proszę mi uwierzyć, że mam ku temu swoje bardzo mocne powody. I nie widzę takiej możliwości, żebym przestał to robić, o ile albo te powody nie ustąpią, albo ktoś mi wreszcie nie każe się zamknąć.
Jakie zatem są to powody, dla których, zdaniem z całą pewnością wielu, staję się powoli wręcz nudny? Pierwszy jest, przyznaję, dość perfidny. Otóż mam bardzo głęboką wiarę w to, że w końcu pojawi się ta jedna osoba – choćby jedna – która wreszcie nie wytrzyma i krzyknie: „No i dobrze! Niech wam będzie. Zabiliśmy skurwysyna.” Czemu mi tak na tym zależy? Przyczyna jest prosta. Ja wiem, że oni Prezydenta zabili, i bardzo chcę, żeby to wreszcie przyznali. A zatem, jak widzimy, nie chodzi o nic innego, jak o zwykłe, niemal starożytne już pragnienie, by zanim się przejdzie do dalszej części… no, czegokolwiek, zadbać o czystość spraw nie załatwionych i pozamykać wszystkie drzwi. To jest sytuacja trochę taka, jaką znamy z Ojca Chrzestnego, kiedy to Michael Corleone, zanim wyprawi swojego nieszczęsnego szwagra w jego ostatnią podróż, musi usłyszeć to jedno zdanie: „Tak, zrobiłem to”.
Drugi powód jest już bardziej poważny. Chodzi mianowicie o to, że ja wiem, że Prezydent, a z nim wszyscy inni, zginęli nie wbrew woli złych ludzi, ale właśnie, jak najbardziej, zgodnie z ich – nawet jeśli nie wolą – to bardzo intensywnie i wielokrotnie wyrażanym życzeniem. Ja wiem, że nawet jeśli to był wypadek, to wypadek wręcz wymodlony. A więc wiem, że to do czego doszło tamtej kwietniowej soboty, to był straszny, niewybaczalny występek dokonany przez ludzi złych, podłych i głupich. A więc zbrodnia. A skoro to wiem, to nie widzę najmniejszego powodu, żebym dla głupiej elegancji, miał zaciskać zęby tam gdzie ich zaciskanie jest nikomu po nic. Nawet im. A więc wiem, że Prezydent, Jego Małżonka, ale też Sebastian Karpiniuk i Przemysław Gosiewski zostali zamordowani mniej lub bardziej celowo. W jaki sposób? Tego niestety wciąż nie umiem powiedzieć ani ja, ani wielu z nas. No bo skąd? No bo jak? Oczywiście są tacy, którzy wykorzystują całą swoją wiedzę i zaangażowanie, żeby znaleźć odpowiednio sensowne wyjaśnienie tej zagadki, ale wszystko co mogę tu zrobić, to przyjmować te propozycje z większym lub mniejszym zaufaniem. Znam bardzo dużo relacji, robiących na mnie wrażenie bardzo eksperckich, z których wynika, że żadna z oficjalnie przedstawianych nam wersji nie ma najmniejszego sensu. I mówię tu o analizach na wszelkich możliwych poziomach obejmujących zarówno to co się wydarzyło tamtego wiosennego poranka, jak i wszystko to, co się działo wcześniej, w miesiącach poprzedzających. A więc wiem, że tak wielki samolot jak Tupolew każdą brzozę, o którą by niefortunnie zawadził, zamiast tracić skrzydło, ściąłby jak zapałkę. Wiem że gdyby jakiś cudem to ta brzoza urwałaby mu skrzydło, to uderzając w ziemię, ludzie znajdujący się w środku nie zostaliby tak strasznie zmasakrowani. Wiem też, że żołnierze pilotujący samolot nie byli głupcami, którzy z niezrozumiałego kompletnie powodu uznali nagle, że wylądują tam gdzie trzeba, nie mając kompletnie pojęcia, gdzie się znajdują i dokąd lecą, o ile ktoś im w tym ich szaleństwie skutecznie nie pomógł. Poza tym wreszcie, ci, którzy za tym nieszczęściem stoją, nie milczą. Gadają dzień w dzień, i z tego ich gadania każdy kto ma otwarte uszy i rozum może usłyszeć też bardzo dużo. Naprawdę dużo.
Ale wiem też coś jeszcze. Na długo jeszcze zanim doszło do tego ostatecznego nieszczęścia, bardzo wiele osób – i to zarówno tych, którzy mają na wiele rzeczy wpływ, jak i tych, którzy ów wpływ bardzo mieć chcieli, ale musieli się zadowolić tym, że będą w tym wszystkim pełnić wyłącznie rolę kibiców – bardzo marzyło o tym, żeby dożyć dnia, gdy będzie leciał ten samolot, a później nagle zacznie spadać. Wiem też, że było zawsze bardzo wiele osób – i jest ich mnóstwo jak najbardziej i dziś, tyle że już z innym rodzajem uwagi – którzy, nawet jeśli nie posunęli się w swoich marzeniach aż tak daleko, żeby ujrzeć tę krew, to z wielką satysfakcją witali każdą możliwą porażkę w codziennym kalendarzu tego, kogo całym sercem nienawidzili. I tak się składa, że jeśli nawet to tylko ich pragnieniom i wysiłkom możemy zawdzięczać to, że samolot z Prezydentem spadł w to smoleńskie błoto, pozostawiając po sobie kupę złomu i przemielone ciała, to też nie mam najmniejszego powodu, żeby machnąć na to wszystko ręka i zacząć o tym nieszczęściu mówić „wypadek”.
Jak mówię, nie mam bladego pojęcia, jak doszło do katastrofy rządowego tupolewa. Nie wiem, czy ktoś rozpylił tam tę mgłę, czy ktoś przeniósł złośliwie radiolatarnie, żeby zmylić pilotom drogę, czy rosyjscy kontrolerzy kazali naszym pilotom lądować, podczas gdy lądować nie wolno było pod żadnym pozorem, czy – jak twierdzą niektórzy – doszło do jakiegoś supernowoczesnego wybuchu, który ten samolot rozpruł w drobny mak. Wiem natomiast z całą pewnością, że nie mogło wydarzyć się tak, że ktoś kapitanowi Protasiukowi powiedział „Ląduj”, on zapytał „Gdzie?”, ten ktoś mu powiedział „Gdzie bądź”, a on na to wypowiedział te słynne słowa: „To ja wszystkim pokażę, jak lądują debeściaki”, rąbnął w to drzewo i rozpadł się na setki krwawych strzępów.
No i wiem jeszcze coś. I żeby pokazać dokładnie, co wiem, spróbuję opowiedzieć pewną historię. Historię całkowicie zmyśloną, ale mam nadzieje, że się wszystkim spodoba. Otóż wyobraźmy sobie, że ja kogoś bardzo nie lubię. Co ciekawsze, mam wszelkie powody, żeby tego kogoś nie lubić. Jak to pięknie wyraził w niedawnej wypowiedzi dla Rzeczpospolitej Paweł Śpiewak, moja nienawiść do tego kogoś byłaby w pełni „uzasadniona”. Najchętniej w tej sytuacji bym mu oczywiście wlał, albo sprawił, żeby on się wyniósł z mojej okolicy, lub tak go nastraszył, żeby stał mi się posłuszny i przestał mnie nieustannie irytować. Jednak z jakiegoś powodu, ani jedno, ani drugie, ani też trzecie, nie leży w moich możliwościach. A zatem, jedyne co mi pozostaje, to – jak już powiedzieliśmy – w uzasadniony sposób go nienawidzić, i mu nieustannie dokuczać. Dokuczać tak, żeby on te moje dokuczliwości odczuł, i żeby przy każdej kolejnej okazji, odczuwając je, budził powszechny w okolicy śmiech.
I oto wyobraźmy sobie, że ten mój znajomy, któregoś dnia planuje urządzić u siebie w domu uroczystość z udziałem zaproszonych przyjaciół, do tej uroczystości się przygotowuje, bardzo jej wyczekuje i bardzo się na nią cieszy. A ja wtedy wymyślam sobie, że to będzie bardzo dobry psikus, jeśli ja mu na przykład wsadzę szpilkę w zamek do drzwi i kiedy on będzie wracał do domu z zakupów, nie będzie mógł wejść do domu, będzie stał pod domem jak głupi, z tymi wszystkimi flaszkami i co tam jeszcze sobie na tę uroczystość przygotował, po pewnym czasie zaczną schodzić się goście i będą tak wszyscy stali pod tymi drzwiami, wystrojeni do zabawy, której nie będzie, a on będzie się jak kretyn szarpał z tymi drzwiami, wściekał, i będzie taki w tej swojej bezradności żałosny i śmieszny. A ja będę stał w oknie i pokładał się ze śmiechu.
I wtedy, nagle, zupełnie niespodziewanie, kiedy on i jego kumple tak się będą bezradnie kręcić pod tą jego głupią furtką, obok będzie przejeżdżać jakaś ciężarówka, prowadzona niefortunnie przez pijanego kierowcę, wpadnie na tę całą grupę niedoszłych imprezowiczów i wszyscy w jednym momencie zginą…
Przepraszam teraz wszystkich bardzo, ale czy ja kogoś zabiłem? Czy ja może jestem winien zbrodni? Czy my w ogóle możemy mówić o zabójstwie? Czy to ja może się napiłem i wjechałem w kręcących się po jezdni ludzi? Czy wreszcie ja, mój drogi Michale, mówię coś o spisku???
Ja, jak mówię, nie mam pojęcia co się tam, w tamtej smoleńskiej mgle, wówczas stało. A ponieważ nie wiem, to dopuszczam wszystkie możliwości. Nawet i tę, że tak naprawdę nikt nie chciał, by się przydarzyło cokolwiek złego, a co dopiero aż tak paskudnego. Że chodziło wyłącznie o psikusa. I to nawet nie tak bardzo podłego, jak ten opisany w mojej historii, ale zwykłego, wesołego psikusa, urządzonego w dodatku w celu czysto politycznym i w bardzo dobrych intencjach – żeby skompromitować człowieka, który sobie na tę kompromitację jak najbardziej zasłużył i na nią skutecznie zapracował. Dla dobra Polski i Polaków. Biorę zupełnie szczerze pod uwagę taką możliwość, że to nieznośne i nieustanne wysuwanie się Lecha Kaczyńskiego przed szereg, to jego przekonanie o swojej ważności, to ciągłe gadanie: „Jestem prezydentem, jestem prezydentem, jestem prezydentem”, stawały się już dla niektórych tak bardzo nie do wytrzymania, że ludzie, którzy naprawdę nie mieli wielkiego pola manewru, w swojej łagodności i wesołym usposobieniu jedyne co mogli zrobić, to temu bucowi pokazać, jaki jest śmieszny i żałosny w tym swoim nadęciu. I wymyślili sobie, jak to będzie fajnie i wesoło, kiedy on z tymi wszystkimi ludźmi przyleci nad ten Smoleńsk, gdzie nikt poważny go ani nie czeka, ani nie potrzebuje, zobaczy tę mgłę i będzie musiał wracać do domu jak niepyszny. I wszyscy będziemy się śmiać i za nim wołać, że taka wyprawa, jaki prezydent, a taki prezydent, jakie to całe jego towarzystwo. Tchórz i ofiara losu i głupi kartofel. I będzie dobrze.
I nagle, kiedy wszystko się tak elegancko rozwijało, ktoś coś spieprzył… i stało się, jak się stało.
I co? Czy ja mam znów słuchać tych ciągłych pretensji, że mam przestać gadać o zbrodni, o morderstwie, o złych ludziach? Mogę słuchać. Zwłaszcza że wiem świetnie, co za nimi stoi. Z jednej strony mianowicie zwykły strach i poczucie kompletnego osaczenia, a z drugiej bardzo nieczyste sumienia. I ten straszny, niewymowny wysiłek, żeby przestać słyszeć te głosy. Żeby już one się wreszcie uciszyły. Żeby przestały szeptać i budzić ludzi po nocach. Mogę słuchać. Jednak jeśli ktoś się spodziewa, że przestanę się pieklić, to może na mnie już nie liczyć.

Kiedy pisałem ten tekst pierwszy raz, nie było nawet jeszcze mowy o książce, która dziś jest jak najbardziej do kupienia. Nie ma w niej jednak słowa o wydarzeniach z 10 kwietnia i wszystkich kolejnych, które nastąpiły już po. Jest natomiast zapis owej nienawiści. Zapis szczególny, bo tworzony dzień po dniu, chwila po chwili. Bardzo polecam tę książkę. Wystarczy kliknąć w okładkę obok, wejść na stronę księgarni Coryllusa, a tam już wszystko jest dokładnie wyjaśnione. No i jak zwykle, proszę o bieżące wsparcie pod podanym też tuż obok numerem konta. Tak to bowiem już jest. Jeśli ktoś mnie pyta, co robię, odpowiadam: „Jak to co? Normalnie, żebrzę”.

wtorek, 2 sierpnia 2011

O Julku i Radku, czyli raz jeszcze o niebezpiecznych związkach

Każdy kto przeczytał już sam tytuł dzisiejszej notki, może się słusznie zaniepokoić, bo, choćbyśmy nie wiem, co sobie myśleli o komuniście Fucziku, to porównywanie go z Radosławem Sikorskim wygląda na grubą przesadę. Zresztą, można sytuację odwrócić i powiedzieć, że jest niesprawiedliwe porównywać ministra Sikorskiego, choćby i przy uwzględnieniu jego najświeższej transformację, do jakiegoś bolszewika. I to też musi spowodować, że tytuł ten będzie powodował przynajmniej uniesienie brwi. Przynajmniej gdzie niegdzie.
A mimo to, tytuł zostaje. Już wyjaśniam, dlaczego, najpierw jednak powiem, skąd się w ogóle dowiedziałem o tym Fucziku, no i – może jeszcze ważniejsze – kto to taki. Otóż, jak już tu parę razy wspominałem, Waldemar Łysiak i jego pisarstwo zawsze mi było, i pozostaje do dziś, całkowicie obojętne. W związku z tym, książek Łysiaka praktycznie nie znam, a jego felietonów zamieszczanych w niektórych gazetach nie czytam. O ile mi wiadomo, Łysiak akurat nie występuje jako polityczny komentator w żadnej z telewizji, ale nawet gdyby występował, też bym nie poświęcał mu więcej uwagi, niż występom choćby Pawła Lisickiego. Stało się jednak tak, że, pewnym mało interesującym zbiegiem okoliczności, zapoznałem się z jego niedawnym felietonem w tygodniku „Uważam Rze” i – szczerze powiem – poczułem do Łysiaka, przelotną, jak się zresztą wkrótce okazało, nić sympatii, a, co może ważniejsze, popadłem w stan bardzo praktycznej zadumy.
We wspomnianym felietonie, pięknie zatytułowanym „Ulica im. Gestapo” – swoją drogą, podejrzewam tu Łysiaka o plagiat z naszego kolegi Coryllusa – Waldemar Łysiak pisze o tym, jak to czeski komunista nazwiskiem Fuczik został patronem jednej z warszawskich ulic. I nie chodzi o to, że ów Fuczik jest takim sobie komunistą, jak powiedzmy jakiś Buczek, czy inny Zientek, ale komunistą szczególnym. Zdaniem Łysiaka – a podobno nie tylko – Fuczik jest komunistą, który w sposób do tego stopnia stały i gorliwy współpracował z Gestapo, że za jego oddanie, Niemcy go tak polubili, że mu na resztę jego życia załatwili nową tożsamość i szczęśliwą starość w Paragwaju, obok innych ocalałych z powojennych rozliczeń niemieckich zbrodniarzy. Wedle Łysiaka, oburzające jest to, że Warszawa daje nazwę jednej ze swoich ulic dmuchanemu bohaterowi Czerwonej Rewolucji, który wedle legendy, zmarł zatłuczony przez Niemców w praskim więzieniu, podczas gdy nie dość, że nie został zatłuczony, to w ogóle nie był tłuczony, a jeśli był bohaterem, to raczej bohaterem rewolucji czarnej, a nie czerwonej.
Informacje podane przez Łysiaka mnie ucieszyły, z jednego prostego powodu. Ponieważ moja pogarda i nienawiść do ludzi typu Fuczik – nawet pozbawionych owego niemieckiego suplementu – została przez mnie wyssana z mlekiem matki, wszelkie informacje uzupełniające już dostępny wizerunek w sposób taki, w jaki to zrobił Łysiak, wprawiają mnie tylko w zachwyt i upojenie. I choć o samym Fucziku – wbrew sławie, jaką on się przez całe lata rzekomo cieszył – wcześniej nie słyszałem, to po przeczytaniu felietonu Łysiaka zrobiło mi się niemal tak przyjemnie, jak po uzyskaniu pierwszych informacji na temat niejakiego Wolskiego.
Jako że jednak do Waldemara Łysiaka mam stosunek, w najlepszym wypadku, ambiwalentny, od razu postanowiłem sprawdzić tego Juliusza – bo Juliusz mu było – Fuczika w Internecie, i ku mojemu rozczarowaniu – i ubolewaniu – najpierw dowiedziałem się, że jeśli on jest czymkolwiek bohaterem, to już chyba tylko najbardziej nieprzytomnych staruszków z sierpem i młotem w klapie, a co gorsza, nie są dostępne jakiekolwiek informacje o tym, by jego historia była taka, jak informuje Łysiak. Oczywiście, wciąż – zgodnie z moim antykomunistycznym kompleksem – biorę pod serdeczną uwagę możliwość taką, że on faktycznie został przez Niemców wysłany do tego Paragwaju i zmarł tam w roku 1994, a nie, jak chcą wierzyć prawdziwi komuniści, w niemieckim więzieniu podczas wojny, niemniej, jak mówię, śladu tej informacji w Internecie nie znalazłem. Co więcej, na temat jego życia, czy w ogóle istnienia, tych informacji jest uderzająco mało. Nawet tak dobrze zwykle poinformowana Wikipedia o nim dyskretnie milczy. A to by świadczyło o tym, że albo Waldemar Łysiak wie coś, czego nikt poza nim nie wie, albo wie tyle co wszyscy, tylko mu się zdaje, że jest inaczej, i chce nas na to swoje przekonanie złapać.
I tu już zbliżamy się do Radosława Sikorskiego, a więc człowieka jak najbardziej realnego i jak najbardziej z duszą i ciałem, jednak wciąż proszę o chwilę cierpliwości. Wpisałem więc w ramkę wyszukiwarki nazwisko Juliusz Fuczik i pierwsze co zobaczyłem to odniesienie do czegoś, co funkcjonuje w sieci jako www.kompol.org. Otóż trzeba nam wiedzieć, że – uwaga, uwaga – kompol.org to oficjalny portal Polskiej Partii Komunistycznej, i to tam właśnie, jeśli ktoś jest naprawdę zainteresowany, znajdzie wszelkie niezbędne informacje na temat owego Fuczika, z punktu widzenia oczywiście Fuczika – nie jako bolszewickiej swołoczy, lecz jako bohatera czerwonego luda. Jednak teraz, skoro wszystko, co na jego temat zostało już powiedziane, i wszystko wskazuje na to, że powiedziane zostało i tak już dużo za dużo, z Fuczikiem kończymy, natomiast przechodzimy do naszej krajowej bolszewii. Jak się okazuje, żywej i walczącej.
Otóż każdy kto zajrzy na stronę Komunistycznej Partii Polski, zauważy z zainteresowaniem, że jest to miejsce w żaden sposób nie zapuszczone i zaniedbane, tak jak to się dzieje w przypadku wielu podobnych miejsc w Internecie, które kiedyś, w wyniku czyichś pasji, lub tylko interesów, zostały stworzone, lecz po pewnym czasie w sposób naturalny, umarły. Portal Polskiej Partii Komunistycznej, nie dość, że na bieżąco działa i jest niemal codziennie aktualizowany, to jest bardzo zadbany, estetycznie bardzo starannie opracowany, wszystko jest bardzo kolorowe i wyraźne. Sierp i młot oślepia nas swoim złotem, podobnie godło Związku Sowieckiego, a w środku znajdziemy całe mnóstwo ruskich propagandowych plakatów, gdzie radziecki żołnierz, lub robotnik rozrywa nożem na strzępy faszystowskie potwory. Są też piękne, kolorowe zdjęcia Fidela Castro, Kadafiego i innych komunistycznych bohaterów. No, jest po prostu wszystko, co komunistyczne serce może sobie zamarzyć. A jeśli ktoś tę ofertę polubił i ma ochotę się do tego towarzystwa zapisać, to jest nawet podany adres gdzieś w Dąbrowie Górniczej.
Mógłbym długo zachwalać internetową stronę Komunistycznej Partii Polski, bo daję słowo, że jest o czym pisać, ale ponieważ trzeba iść dalej, więc idę dalej. Ponieważ, jak mówię, strona kompol.org jest na bieżąco aktualizowana i uzupełniana odpowiednimi felietonami i artykułami w kwestiach interesujących całą społeczność międzynarodową, znajdujemy tam też refleksje na temat kolejnej rocznicy Powstania Warszawskiego i w ogóle przy tej okazji – samego Powstania. Oczywiście, jak się możemy domyślać, kwestia rocznicy, nie jest czymś tam najważniejszym, ponieważ prawdziwi komuniści patrzą na sprawę globalnie. A zatem urodziny Kadafiego, odradzanie się norweskiego faszyzmu, czy walka greckiego proletariatu, nasze Powstanie przykryć muszą, ale trzeba przyznać, że temat zaznaczony jest już na głównej stronie portalu wyraźnym tytułem „Powstanie Warszawskie, a rozum polityczny” i lidem o następującej treści: „Powstanie skierowane było militarnie przeciwko Niemcom, politycznie przeciw ZSRR, faktycznie przeciwko Polsce”.
I to jest własnie moment, kiedy dla Radosława Sikorskiego możemy otworzyć już drzwi na oścież. Ja oczywiście wiem, że ponieważ on swoją wypowiedzią na Twitterze uruchomił taką falę skierowanych przeciwko swojej osobie ataków, i to już nie tylko ze strony Prawa i Sprawiedliwości, ale również swoich kolegów z prawa i lewa, to walenie go po jego pustym łbie jeszcze na tym blogu, nie może przynieść wiele satysfakcji. Ja go oczywiście z wielką przyjemnością mogę i obrażać i wyśmiewać, tyle że faktycznie, w sytuacji kiedy na niego się już rzucił sam poseł Wenderlich – ba! sam dziadzio Bartoszewski uznał za stosowne mu dokuczyć – jest mi jakoś niezręcznie. No ale, jak by nie patrzeć, fakt pozostaje faktem. Z Radosławem Sikorskim się z całą pewnością coś dzieje i tego nie można w żaden sposób lekceważyć. Siedzi on ze swoją żoną na tym Twitterze i wypluwają z siebie na zmianę najróżniejsze myśli na różne tematy. A nam, skoro już tak tu sobie codziennie różne rzeczy komentujemy, wypada skomentować i to.
A zatem mam do ministra Sikorskiego pewną propozycję. Ja wiem, że Twitter to medium znacznie bardziej uniwersalne i szanowane, niż portal Komunistycznej Partii Polski. Jednak nie trzeba być szczególnie wrażliwym obserwatorem, by zauważyć fakt oczywisty – strona KPP jest o wiele bardziej wesoła i estetycznie atrakcyjna. Jestem przekonany, że gdyby Radosław Sikorski postanowił – nie mówię, żeby miał on się od razu Twittera na kompol.pl przenosić – ale choćby swoją ofertę poszerzyć, i wszelkie mysli i komentarze publikować również u ludzi z Dąbrowy Górniczej, byłoby to z korzyścią dla nas wszystkich. Nie mam wątpliwości – sądząc po tym, co na przykład na temat Powstania Warszawskiego sądzi Radosław Sokorski i prawdziwi komuniści z kompol.pl – że nie byłoby tu mowy o jakimkolwiek dysonansie a odrobina ładu w tym poplątanym świecie wszystkim nam by się z pewnością tylko przysłużyła.
Przy okazji też może by minister Sikorski – zainspirowany najpierw przeze mnie, a potem, ko wie, czy nie przez swoich nowych radzieckich przyjaciół – coś poszperał też na temat Juliusza Fuczika i poinformował nas w wolnej chwili, co mu chodzi po głowie również i na jego temat.

Bardzo proszę wszystkich, którym powyższe refleksje się spodobały, o wspieranie tego bloga, albo przez klikanie w okładkę tej pięknej książeczki tuż obok, a następnie jej kupowanie, albo przez akcję bezpośrednią, w postaci wpłacania co łaska pod podanym obok numerem konta. Dziękuję za każdy dobry gest.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Podziękowania

I znów, jak wszystko na to wskazuje, nie uda mi się dotrzymać danego słowa. Tym razem jednak, bez szczególnych wyrzutów sumienia. Otóż, jak pewnie niektórzy zdążyli zauważyć, w ostatnich tygodniach, zagościł na naszym blogu pewien śmieszek z Trójmiasta, podpisujący się „piotrgiz90210”. Ponieważ, jak to niekiedy bywa, w pewnym momencie wesołek ten nie mógł się powstrzymać, by się nie zacząć chwalić, i pochwalił się tym co ma cennego, a więc w jego wypadku związkami ze środowiskiem młodych bolszewików z Krytyki Politycznej, dla kogoś nawet tak ciemnego, jak idzie o Internet, jak ja, nie było już najmniejszego problemu, by dojść po nitce do kłębka, i sprawdzić kto zacz. Mieliśmy więc tego Piotra Giz coś tam, miejsce, skąd nadaje, mieliśmy tę Krytykę Polityczną, mieliśmy tę liczbę, mieliśmy w końcu ten ‘style’, ten ‘feel’ i ten ‘attitude’ – cóż nam trzeba było więcej?
Obiecałem więc wszystkim wczoraj, że z uwagi na niezwykłą bezczelność prezentowaną przez tego Piotra-nie-Piotra, przejawiająca się miedzy innymi tym, że w ostatnich tygodniach zamieścił na tym blogu ponad 200 niezwykle nadętych komentarzy – z których wszystkie, swoją drogą, z dbałości o czystość tego miejsca, konsekwentnie pousuwałem – dzisiaj poświęcę mu osobny wpis i przedstawię go tu przy okazji w pełnej krasie. Ponieważ jednak, po przejrzeniu podstawowych danych, Piotr-nie-Piotr okazał się być typem gwiazdy w stanie takiego upadku, że porządni ludzie się czegoś takiego raczej „nie tykają”, straciłem dla niego wszelkie zainteresowanie, i pomyślałem, że skorzystam z rady wspomnianego niedawno Morrisseya i pozbawię owego Piotra-nie-Piotra nazwiska i wizerunku. A jeśli ktoś będzie mimo wszystko, ciekawy, to pójdzie podanym przez mnie tropem i się już bez mojej pomocy dowie, kto, gdzie, co i jak. Ja natomiast, jeśli Piotr-nie-Piotr się zaprze, najwyżej ponownie skorzystam z funkcji moderowania komentarzy, a dziś zrobię coś znacznie bardziej pożytecznego, czyli podziękuję wszystkim moim dobrodziejom za wspieranie tego bloga. Tak będzie znacznie bardziej honorowo. A zatem:

Jackowi z Warszawy
Jackowi z Podkowy Leśnej
Pawłowi z Warszawy
Maciejowi z Gdańska
Leszkowi z Krakowa
Romie z Poznania
I. z Melomanów
Kozikowi
LEMMINGOWI
Joli z Warszawy
Janinie z Gniezna
Moim Ludziom ze Szczytna
Moim Ludziom z Białej
Joli z Sieprawia
Braciom Szwedom
Marylce
Grzegorzowi z Konstancina
Irkowi z Warszawy
Krystynie z Gdańska
Grabarzowi z Pól
Piotrowi z Warszawy
Annie z Olsztyna
Arturowi z Warszawy
Marcinowi z Chełmka
Krzysztofowi ze Szczecina
Jackowi z Oświęcimia
Michałowi z Warszawy
Moim ludziom z Poznania
Księdzu
Grzegorzowi z Warszawy
Dorocie z Rzeszowa
Pewnej Kobiecie z Hajnówki
Kowalskiemu z Warszawy
Wojtkowi z Pięciolinii
Jakubowi od Palucha
Radkowi ze Słowacji
Joli z Warszawy
Dance z Warszawy
Anecie i Jackowi z Dworu
Kowalskiemu z Poznania
Edwardowi z Przegędzy
Gembie
Szymonowi z Warszawy
Wojtkowi z Zakrzówka


Jak zwykle też, dziękuję również wszystkim paypalowiczom, a więc Ewie, Janowi, Pawłowi i Piotrowi.


Osobne podziękowania należą się Arturowi za pracę.


I na koniec, serdeczne podziękowania wszystkim zaangażowanym przy powstawaniu książki. Oni już wiedzą.


A do kupowania mojego siedmiokilogramowego liścia, jak zwykle, serdecznie zachęcam. Wystarczy tylko kliknąć w okładkę obok.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...