czwartek, 3 marca 2016

Droga cienia, czyli kim pan jest, panie Kissinger?

Przy okazji najświeższego zamieszania z kiszczakowymi papierami na Wałęsę i całe to esbeckie towarzystwo, wróciły do nas wspomnienia z czasów bardzo już zamierzchłych, kiedy to emocjonowaliśmy się wszyscy, czy to osobą Mieczysława Wachowskiego, czy to księdza Cybuli, czy wreszcie poświęconymi tym ludziom książkami, „Kim pan jest, panie Wachowski?” i „Droga cienia”, młodego wówczas jeszcze bardzo dziennikarza, a dziś polityka Nowoczesnej, Pawła Rabieja. I oczywiście dla każdego, kto kiedyś czytał Rabieja i traktował go, jako dość istotne źródło wiedzy na temat Systemu, to, gdzie on wylądował po latach, musi robić pewne wrażenie, no a przy okazji uczyć nas na temat Systemu jeszcze więcej – znacznie więcej. Podobnie, jak musi robić wrażenie to, gdzie po tych wszystkich latach wylądował Inga Rosińska, dziewczyna, która wspólnie z Rabiejem przeprowadziła wówczas owo niezwykłe śledztwo.
Ja jednak mam dziś na oku książkę, która została napisana i opublikowana jeszcze przed Rabiejem i Rosińską, a mianowicie refleksje Jarosława Kurskiego, dziś praktycznie wiceszefa „Gazety Wyborczej”, na temat Lecha Wałęsy, zatytułowaną po prostu „Wódz”. Gdyby ktoś nie pamiętał, w czasach gdy Wałęsa był jeszcze tylko przewodniczącym Związku, jednak już w ciężkim konflikcie z tak zwanymi „doradcami”, Kurski był jego rzecznikiem prasowym. Kiedy jednak kampania prezydencka zaczęła się rozkręcać na dobre i Wałęsa już w sposób jednoznaczny stał się wrogiem publicznym numer 1, Kurski z hukiem od Wałęsy odszedł, a rok później, w ramach wykańczania już nie przewodniczącego, ale samego Prezydenta RP, opublikował wspomnianą książkę, najpierw w Polsce, a następnie – żeby już cały świat wiedział, co się tu wyprawia – za granicą.
Wbrew pozorom jednak, podobnie, jak nie chcę dziś pisać o śledztwie Rabieja i Rosińskiej, oraz ich późniejszej transformacji, tak samo nie mam ochoty pokazywać, jak to Jarosław Kurski i towarzystwo, które go, jak wiele na to wskazuje, przy Wałęsie w latach 1989 -1990 postawiło, dzisiejszego swojego bohatera traktowało, co o nim mówiło i jak mu życzyło wszystkiego najgorszego. Nie muszę. Wystarczy bowiem, że każdy z nas zobaczy, jak System dziś traktuje prezydenta Dudę, czy rząd Beaty Szydło, pomnoży to przez pięć i będzie miał właściwy obraz tego, co się działo w latach 1990 – 1991 wokół Lecha Wałęsy.
Chciałbym natomiast zwrócić uwagę na jeden niezwykły wprost fragment książki Kurskiego, kiedy ten pisze o tym, jak to najważniejsi politycy świata spotykają się z Wałęsą i już praktycznie po pierwszej minucie spotkania ogarnia ich tak wstyd i zażenowanie, że zamykają oczy, zatykają sobie uszy i popadają w całkowitą i bezpieczną bezmyślność. Opisuje Kurski tego nadętego przygłupa i owe wstrząsające wręcz reakcje ze strony zwykłego i realnego świata, kiedy nagle pada taka informacja:
W kilka miesięcy potem, w dziesiąta rocznicę Sierpnia, Jan Nowak przyjechał do Gdańska. Lech był o tym poinformowany. Nie wyraził jednak ochoty na spotkanie z ‘kurierem z Warszawy’. Nowakowi minęła fascynacja Lechem, po tym, jak usłyszał opinie prominentnych polityków amerykańskich, którzy byli w Gdańsku. Kissinger po rozmowie z Lechem na temat ‘wojny na górze’ zalecił amerykańskim przedsiębiorcom zamrożenie inwestycji na pół roku. Twierdził bowiem, że Polska znajduje się na progu destabilizacji”.
I to jest, moi zdaniem – zakładając oczywiście, że Kurski nie kłamie i nie jest tak, że Kissinger nigdy niczego i nikomu nie zalecał – prawdziwy hit. Bo jeśli faktycznie było tak, jak tam jest napisane, a więc że Henry Kissinger, uznając, że prezydenckie ambicje Wałęsy prowadzą Polskę na próg destabilizacji, wezwał amerykańskie przedsiębiorstwa do bojkotu polskich rynków, to my dziś, jak to się mówi, jesteśmy w domu. My dokładnie wiemy, jak się sprawy mają, gdy chodzi nie tylko o to nieustanne odwoływanie się do autorytetu świata, który może sobie o Polsce pomyśleć to, czy tamto, ale przede wszystkim o praktyczne możliwości, jakie ów świat ma, gdy chodzi o regulacje naszych wewnętrznych spraw. I wcale nie chodzi tu najbardziej o tę idiotyczną Komisję Wenecką.
Wczoraj portal tvn24.pl podał, jako główną, wiadomość zatytułowaną „13 mld zł zniknęło z Polski. Więcej niż po upadku Lehman Brothers”, dalej objaśnienie, że „w pierwszym miesiącu tego roku z polskiego rynku długu zniknęło 13,1 mld złotych. Wszystko za sprawą wycofania się zagranicznych inwestorów z rynku obligacji”, a jeszcze niżej ów niezwykły zupełnie, szyderczy pod adresem polskiego rządu, komentarz: „Ministerstwo, trochę jak porzucona przez absztyfikanta niewiasta, daje do zrozumienia, że tego kwiatu jest pół światu. Skoro inwestorzy zagraniczni nie chcą naszych papierów dłużnych, to znajdzie się inny chętny”.
A więc, jak widzimy, nic się nie zmienia. Henry Kissinger żyje i ma się dobrze. Podobnie jak jego miejscowi totumfaccy, którzy bez owego protektoratu byliby niczym. Dokładnie ci sami, co przed laty. A nam nie pozostaje już nic innego, jak prosić, by oni wszyscy w jednej chwili przeminęli, „jak ślimak, co na drodze się rozpływa, jak płód poroniony, co nie widział słońca, zanim ich ciernie w krzak się rozrosną”.

Gdyby ktoś miał ochotę na coś naprawdę dobrego do czytania, polecam księgarnię pod adresem www.coryllus.pl, a w niej sześć moich książek. Do wyboru do koloru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...