środa, 12 listopada 2008

To nie jest kraj dla starych ludzi

Długi weekend, jak już niektórzy wiedzą, spędziłem w górach w miłym towarzystwie. Miłym, ale - co równie ważne - niezwykle kształcącym. Góry były częściowo polskie, a częściowo czeskie, a ponieważ od kiedy po raz ostatni zdarzyło mi się chodzić pod górę wyżej, niż do siebie po schodach, minęło sporo czasu, pod względem kondycyjnym wyprawa stanowiła wyzwanie. Na szczęście, jak mówię, towarzystwo było miłe i kształcące, wieczór zapadał wcześnie, a las po ciemku jest zazwyczaj mało dostępny, więc wróciłem bardzo zadowolony, zarówno fizycznie, jak i intelektualnie. Tam gdzie mieszkaliśmy, jedzenie było znakomite i we wszelkich obfitościach, a ponieważ do jedzenia podawano piwo Brackie, atmosfera była sprzyjająca i przyjazna. I teraz o piwie. Kolega mój, z którym spędzałem ten czas, jest osobą niezwykle światową i ta jego światowość niesie pewne elementy szczególne. Właśnie z tego powodu, że bywał to tu - to tam, znacznie częściej od wielu z nas, oprócz wiedzy, ma on coś, co się nazywa perspektywą. I właśnie z tej swojej perspektywy, w pewnym momencie stwierdził, że piwo Brackie jest bardzo dobre, przede wszystkim dlatego, że nie jest takie, jak większość polskich piw. Nie jest mianowicie słodkie.
Piliśmy więc wyłącznie to piwo Brackie, a czasem schodziliśmy na dół do hospodki, gdzie już inne rodzaje piwa - a jak wiecie, w hospodkach wybór jest szeroki - zaspokajały wybredny gust kolegi. Przedstawił mi więc kolega pewną teorię, którą chciałbym się dziś podzielić. Otóż twierdzi on, że brak tradycji picia piwa w Polsce jest sprawą decydującą. Jeszcze bardzo niedawno, w Polsce picie piwa była utożsamiane ze swego rodzaju menelstwem. Było zaledwie parę rodzajów piwa, wszystkie bardziej jak z tekstu Wojciecha Młynarskiego: „Ja też piję, piwo Tychy - sam aromat", czy z piosenki Maklakiewicza o „małym piwku z korzeniami", niż z reklam pod tytułem „probably the best beer in the world". I dopiero wraz z początkiem tego naszego niby-kapitalizmu, pokazano nam, że piwo to też salony. Jednocześnie, ponieważ, ze zrozumiałych powodów, głównym adresatem nowej kampanii byli ludzie młodzi, automatycznie też smak piwa został przystosowany do młodych podniebień. Stąd piwo w Polsce, bardzo często nabiera słodkiego posmaku.
Gadaliśmy więc o tym piwie, a skoro pojawił się problem pokoleń i w ogóle rozwoju, to przeszliśmy w dalszej kolejności do statystyk. I tu kolega zwrócił mi uwagę na wyniki opracowań GUS-owskich http://www.stat.gov.pl/cgi_bin/demografia/xrap?woj=101&table=web_lsa&rok=2006&pl=2&wiek=86 , z których wynika, że pokolenie obecnie wstępujące na rynek pracy, czyli rocznik 1983, to jednocześnie największy dotychczas demograficzny przyrost od wojny. 25-latków, jak się okazuje - jest u nas niemal 700 000 i jest to obecnie nasza najliczniejsza wiekowa. Dla porównania, pięciolatków mamy w Polsce dwa razy mniej. A z tego wynika, że w roku 2028, kiedy oni ukończą studia i zaczną podejmować pracę, będzie ich zaledwie około 350 tys. I jeśli będą stanowili grupę targetową, to chyba tylko dla pracodawców szukających ludzi do roboty.
I w tym momencie odezwał się mój instynkt polityczny, lub - jeśli ktoś woli - moje polityczne obsesje i oto, co sobie zacząłem myśleć. Ja oczywiście rozumiem, że młodzi, wchodzący w dorosłe i samodzielne życie ludzie są zawsze, z pewnego punktu widzenia, bardzo dobrym celem wszelkich strategii rynkowych. Tak to jakoś jest, że zawsze młodzi, ambitni, i jeszcze nie do końca refleksyjni klienci byli bardziej cenni, niż dzieci, czy ludzie w wieku średnim, a tym bardziej osoby starsze. Jeśli jednak się okazuje, że tych właśnie 25-latków jest niemal 700 tysięcy, a i roczniki okoliczne też, że tak powiem, nie wypadły sroce spod ogona, to mamy już całą wielką armię osób niezwykle przydatnych do wszelkiego rodzaju rynkowych manipulacji. I to właśnie ze względu na nich, piwo ma być słodkie, Kuba Wojewódzki cyniczny, a polityka pełna miłości. Dla nich właśnie, ze względów czysto rynkowych, cała oferta kulturowa, medialna, polityczna i w ogóle cywilizacyjna ma taki kształt, a nie inny.
Dziś w Salonie Gniewomir Święchowski napisał tekst http://amyniechcemy.salon24.pl/101755,index.html , który merytorycznie - moim zdaniem - nie jest ani szczególnie wartościowy, ani nawet szczególnie oryginalny. Pisze pan Gniewomir, że najwyższy czas dać sobie spokój z tym całym polskim cierpieniem, tymi wspomnieniami, tymi grobami, tymi pieśniami, a wziąć się za pracę, rozwój i taką ogólną solidność. Twierdzę, że myśl ta nie jest szczególnie oryginalna, ponieważ bardzo dobrze pamiętam, jak na początku lat 90-tych, kiedy wszyscy byliśmy tak bardzo poruszeni tym, że - jak to zgrabnie ujęła pewna młoda aktorka - komunizm się skończył, uznaliśmy też, że do licha z tym całym głupim bagażem i że jeśli ktoś uważa, że w niedzielę, zamiast iść do kościoła, można równie dobrze zagrać w piłkę - to nie ma przeciwwskazań.
Dodatkowo jeszcze, pojawiła się wówczas taka jeszcze koncepcja, że to całe rozpamiętywanie jest wręcz szkodliwe, bo ono podsyca w człowieku bardzo niedobre emocje, które są do tego stopnia niedobre, że mogą nawet doprowadzić do odrodzenia faszyzmu.
Nie jest więc tekst pana Gniewomira dla mnie szczególnie inspirujący w swojej warstwie merytorycznej. Bardziej - zdecydowanie bardziej - zainteresował mnie tytuł tego wpisu: „Norwid się myli. Naród to NIE JEST pamięć i groby" i pewien cytat, na który sobie pan Gniewomir pozwolił i który, w pewnym sensie, stał się podstawą całego tekstu. Pisze Gniewomir Święchowski:
„Dobrze ujął to Paweł Kukiz w programie "Teraz MY!": "Patriotyzm przybiera różne formy. W czasach walki uprawniony jest nacjonalizm. W czasach pokoju patriotyzm, to nic innego jak pozytywistyczna, mrówcza praca [...] Patriotyzm to sprzątanie podwórka, poszanowanie tradycji, płacenie podatków i mówienie prawdy".
Otóż nagle się okazuje, że pokolenie 25-latków (ze zdjęcia wnoszę, że pan Święchowski mniej więcej tych rejonach oscyluje), bez najmniejszego poczucia niestosowności potrafi zakwestionować słuszność dwóch tradycyjnych już norwidowskich kwestii, twierdząc, że ojczyzna to ani „groby i pamięć", ani też „wielki, zbiorowy obowiązek", a jednocześnie - tuż obok - powołać się na kogoś takiego, jak Paweł Kukiz, i zrobić to na dodatek w taki sposób, jakby się powoływało na jakiś poważny autorytet.
Jednak to ani słowa Kukiza, ani refleksje Święchowskiego, ani nawet - jak się okazuje - wciąż bardzo nośne idee, o których sądziłem, że już dawno wyzdychały, sprawiają, że się poczułem bardzo nieswojo. Czuję to co czuję, z tej prostej przyczyny, że w oczywisty sposób dla tych, ze względu na których - jak się zdaje - podejmuje się obecnie najbardziej kluczowe decyzje, autorytetem jest Paweł Kukiz. Dokładnie tak samo, jak dla mnie, kiedy miałem te 25 lat, był nim właśnie Norwid.
Czyżby nadchodziła pora pakowania?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...