wtorek, 25 listopada 2008

Czekając na dzień po

W początkach mojego uczestnictwa w Salonie, jeszcze wiosną tego roku, napisałem tekst o wykopywaniu taboretu. Dla przypomnienia. Chodziło o to, że pewien człowiek - wykształcony, grzeczny, w pełnym standardzie - poinformował mnie, że jego polityka interesuje tylko z jednego względu. On czeka na dzień, w którym Kaczyński (jeden bądź drugi) stanie na taborecie, ze sznurem na szyi, a on będzie mógł ten taboret osobiście kopnąć. Na moje pytanie o praktyczny cel tego aktu unicestwienia Kaczyńskich, odpowiadał mój znajomy w jeden sposób: chodzi o czystą satysfakcję. Kiedy go pytałem o jego polityczne sympatie i o nadzieje, jakie wiąże z tym co nastąpi po Kaczyńskich, słyszałem zapewnienie, że to co będzie potem, nie jest ważne. Że następnego dnia po tej spektakularnej egzekucji, on jest gotów przestać się zajmować polityką. Od następnego dnia, jego życie może się skupić już tylko na pracy i miłym spędzaniu czasu.
Kiedy odbyłem tę rozmowę i ją skomentowałem na moim blogu, wprawdzie wiadomo było już, że Platformie nie będzie aż tak łatwo postawić głównych polityków PiS-u przed sądem, a następnie uzyskać dla każdego z nich maksymalne wyroki, ale tego co się zaczęło dwa lata wcześniej, już nie można było zatrzymać. Wielu już wtedy mogło się spodziewać, że ani Ziobro, ani Kamieński, ani Wassermann, ani sam Jarosław Kaczyński nie polegną tak łatwo, jak obiecywali w kampanii politycy Platformy i jak tego pragnęli najbardziej emocjonalnie zaangażowani komentatorzy platformowego zwycięstwa. PiS nie przestał istnieć, a sama Platforma też jak gdyby też troszeczkę siadła. Jednak wciąż nie można było powiedzieć, że z tego wielkiego planu swoistego ‘ostatecznego rozwiązania', pozostały gruzy. Z tych wielkich zapowiedzi, obietnic i nadziei pozostało coś niezniszczalnego, mianowicie nienawiść. Nienawiść o tyle szczególna, że niespełniona i sfrustrowana.
Nie wiem, jakie myśli szarpią moim znajomym z wiosny tego roku dziś, po tych wszystkich miesiącach. Wciąż się spotykamy, wciąż miło sobie gawędzimy na różne tematy, jednak - ponieważ obaj nie lubimy sytuacji konfliktowych - kwestii politycznych nie poruszamy. Kiedy jednak przysłuchuję się i czytam komentarze dotyczące pojedynczych zdarzeń, domyślam się, ze prawdopodobnie i on - tak jak wielu innych - doszedł do wniosku, że rozwiązania prawne nie wchodzą w grę. Pozostaje śmiertelna choroba, wypadek, lub zamach.
Po wczorajszym moim wpisie, w którym wyraziłem smutek z powodu takiego natężenia nienawiści w stosunku do wszystkiego, co się wiąże z prezydentem Kaczyńskim, otrzymałem kilka komentarzy, w których zwrócono mi uwagę na to, że jestem ogarnięty obsesją i że, nie widząc różnicy między zwykłą niechęcią opinii publicznej do „tego idioty Kaczyńskiego", a pragnieniem krwi, wykazuję kompletny brak kontaktu z rzeczywistością. Niektóre z osób, odnoszących się do moich lęków, zapewniały mnie wręcz, ze oni osobiście wcale nie życzą Prezydentowi śmierci, jedynie uważają go za „Machiavellego w krótkich gaciach", „małostkowego safandułę", „pajaca", kogoś kto „z gęby robi cholewę", czy kto „dziób pcha pod lufę".
Gdyby ktoś mnie podejrzewał, że ja, pragnąc sztucznie wzmocnić emocjonalny poziom mojej dzisiejszej refleksji, cytuję jakiś głupków, którzy nie są w stanie wznieść się merytorycznie i intelektualnie do pewnego standardu, zapewniam, że wszystkie powyższe cytatu wyjąłem z wypowiedzi jednego z bardziej szanowanych bloggerów w Salonie, człowieka, który sam o sobie pisze, że jest „absolwentem prawa UAM". Właśnie na tym polega moje zmartwienie. Że ja doskonale się orientuję nie tylko w tym co się dzieje najniżej, ale przy tym - i tu już się robi poważnie - równie doskonale wiem, jakie wiatry wieją wysoko.
Dziś, zupełnie przypadkowo, trafiłem w Salonie na komentarz niejakiego szefuńcia_, który otwartym zupełnie tekstem zaapelował o bożą interwencję w kwestii strącenia prezydenckiego samolotu podczas którejś z podroży Lecha Kaczyńskiego. Wczoraj w Szkle Kontaktowym wysłuchałem telefonu jakiejś pani, która wyraziła żal z tego powodu, ze prezydent Kaczyński nie został w Gruzji zastrzelony. Jestem pewien, że gdybym zajrzał na portal wyborcza.pl, mógłbym znaleźć podobnych wypowiedzi dziesiątki. I ja wiem, że tego nie unikniemy. W każdym społeczeństwie są jednostki, które prędzej czy później kończą na czołówkach lokalnych bulwarówek, lub - niekiedy nawet - w głównych wydaniach programów informacyjnych. Dopiero co, usłyszeliśmy o młodych rosyjskich Żydach, skazanych w Izraelu za rasizm i bandytyzm. Więc ja się nie chcę powoływać ani na tego szefuńcia_, ani na tę panią ze Szkła Kontaktowego. Ja mówię o ludziach wykształconych, będących na co dzień częścią naszej europejskiej cywilizacji, ludziach niewątpliwie wrażliwych i oczytanych.
Wczoraj we wspomnianym Szkle, przez pełne 60 minut, zarówno Grzegorz Miecugow, jak i zaproszony przez niego Krzysztof Daukszewicz, pokładali się ze śmiechu albo na wspomnienie „nawalonej jak Kruk" posłanki PiS-u, albo z Kaczora, który w tak komiczny sposób uniknął kulki w łeb. A, biorąc pod uwagę, że co chwilę na ekranie pojawiały się wesołe sms-y, albo przychodziły pełne radosnej błazenady telefony, nie było najmniejszej szansy, żeby to rżenie, choć na moment dało się zastąpić przez jakąś, choć minimalnie, ludzką refleksję. Dodatkowo jeszcze, ponieważ - jak już wspomniałem - tematem programu częściowo był alkohol, panowie Miecugow z Daukszewiczem, przez niemal cały program, byli niewiarygodnie pobudzeni. Zupełnie, jak grupa licealistów, która po upojnym weekendzie, ściga się w przypominaniu sobie, kto, kiedy, ile razy i jak bardzo się zeszłej nocy porzygał. Albo jak zwykli pijacy, którzy na słowo 'butelka' się uśmiechają.
Ja mówię o wykształconym, młodym człowieku z Salonu, który uważa za stosowne skomentować ostrzelanie prezydentów w Gruzji: „Wystarczyło więc kilka serii w powietrze i całe bohaterskie towarzystwo z uśmiechem (i z ulgą) pognało z powrotem do domu". Ja mam na myśli marszałka Komorowskiego, który na wieść o tym, że prezydent jego kraju został ostrzelany przez obcych żołnierzy - nie mówi, ale w ogóle uznaje za dopuszczalne - skojarzenie, że oto ślepy snajper nie umie trafić z trzydziestu metrów w głowę prezydenta. I że jest przekonany, iż ten rodzaj błyskotliwości dobrze o nim świadczy. Ja myślę o tych wszystkich dziennikarzach i komentatorach, którzy poproszeni o refleksję na temat tego szczególnego zachowania Marszałka, uważają, że nie ma o czym gadać, bo dobry żart, jak wiemy, jest wart przysłowiowego tynfa.
Liczni komentatorzy zarzucają mi przesadę i nieroztropność w straszeniu tą krwią. Przede wszystkim, pozwolę sobie pozostać przy swoich obawach. Ale przyjmijmy nawet, że wszyscy ci ludzie, którzy głoszą każdą swoją deklaracją przekonanie o tym, że Lech Kaczyński jest „idiotą", nie życzą mu wszystkiego najgorszego - jak to zgrabnie w swoim czasie określił inny wykształcony przedstawiciel europejskiej kultury, Waldemar Kuczyński. Oni tylko po prostu i zwyczajnie go nie lubią i walczą z nim słowem i gestem. Jednak nawet w tej sytuacji, faktem jest, że historia wielokrotnie pokazała, że trzeba tylko jednego desperata, żeby zmienić historię. Jednego wariata, jednego zapaleńca, jednego dodatkowego słowa. Może i mało kto pragnie śmierci - w co i tak osobiście nie wierzę. Może tak naprawdę chodzi tylko o to, ze dla wielu ludzi, osobisty los kogoś takiego jak Lech Kaczyński jest w gruncie rzeczy obojętny. Tak jak obojętny jest los dowolnej osoby, której najzwyczajniej w świecie nie lubimy. Żyje - niech żyje. Zdechnie - jego problem. W tej kwestii, pozostajemy neutralni. My jedynie wyrażamy nasze opinie. I sobie szydzimy. Czy ktoś proponuje cenzurę?
Kiedy rozmawiałem z moim wiosennym znajomym, pytałem go, co po Kaczyńskich. Odpowiedź brzmiała: wszystko jedno. Pozwolę sobie jednak zatrzymać się - już może na sam koniec - przy tej zagadce. Co po Kaczyńskich? Co będzie, kiedy już- w taki czy inny sposób - zostaną obaj ostatecznie starci? A co, jeśli jednak zostaną? I co, jeśli jednak odzyskają dawne wpływy? Obawiam się, ze byłoby bardzo pożądane, żeby wszystkie strony zaangażowane w tę smutną sytuacje, zrozumiały, że i w jednej i w drugiej sytuacji, to co nam pozostanie to tylko ta nienawiść. Ona będzie z nami i w jednej i w drugiej sytuacji. Z tej prostej przyczyny, że - jak już wspomniałem - nienawiść nigdy nie ginie. Ona ma w sobie z niczym nieporównywalną zdolność przetrwania. A zatem, jeśli już nawet zniszczymy wszystko, co budziło w nas takie emocje, zawsze znajdziemy sobie coś nowego, na co będziemy mogli patrzeć z pogardą i z szyderstwem. Nawet jeśli to będzie pięknie odnowiony kawałek naszego domu, na który sobie - ot tak - spluniemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...